Stosowanie podobnego typu manipulacji nie jest bynajmniej polską specyfiką. Nie kto inny, jak przewodniczący tzw. Konwentu - czyli gremium opracowującego projekt traktatu - były premier Francji Giscard d`Estaing stwierdził bez ogródek, iż na opinię publiczną należy wpływać w taki sposób, aby "nasze propozycje, których nie odważymy się przedstawić w sposób otwarty, ludzie przyjęli, a nie zrozumieli".
Podobnie bezceremonialnie wypowiada się niemiecka kanclerz Angela Merkel. Twierdzi ona, że nowy projekt Traktatu praktycznie nie różni się od Traktatu Konstytucyjnego odrzuconego w wyniku referendum przeprowadzonym we Francji i w Holandii. Zrezygnowano jedynie z zewnętrznych atrybutów, jak flaga czy hymn, aby ludzie nie odnieśli wrażenia, że Unia zmierza do likwidacji państw narodowych.
Sztuczne podziały
Kolejną manipulacją jest narzucenie schematycznego podziału na zwolenników Unii - optujących za Traktatem, ponieważ z samej nazwy jest on europejski oraz eurosceptyków - przeciwnych jego ratyfikacji.
Absurdalność takiej logiki jest równie porażająca jak prąd wielkiej mocy. Wyobraźmy sobie bowiem następującą sytuację. Zostaje zgłoszony projekt nowej Konstytucji RP, w którym parlamentarzystom odbiera się prawo inicjatywy ustawodawczej. Ponieważ w nazwie Konstytucji znajdują się słowa Rzeczpospolita Polska, to przeciwnicy przyjęcia ustawy zasadniczej zostają określeni jako antypolscy, natomiast jej zwolenników automatycznie kwalifikuje się jako patriotów. Z podobną sytuacją mamy do czynienia w przypadku Traktatu Lizbońskiego. Traktat ów przyznaje prawo inicjatywy ustawodawczej jedynie Komisji Europejskiej - czyli czemuś na kształt władzy wykonawczej. Pozbawia natomiast tego prawa władzę nominalnie ustawodawczą, jaką powinien być Parlament Europejski. To paranoidalne kuriozum nie jest zresztą niczym nowym - podobne zapisy znajdują się także w poprzednich traktatach. Problem jednak tkwi w tym, że przyjęcie nowego traktatu skutecznie zamraża proces ewentualnej demokratyzacji Unii Europejskiej. O tym się jednak nie dyskutuje.
Utrwalenie wszechwładzy Komisji Europejskiej - rządzącej przy pomocy dyrektyw, jak gdyby w UE panował stan wojenny - równocześnie ogranicza prawotwórczą rolę deputowanych do parlamentów państw członkowskich.
Zostały one - tzn. parlamenty - sprowadzone do roli prowincjonalnych sejmików, mogących sobie przyjmować lokalne budżety i ustalać lokalne podatki. Tymczasem posłowie na Sejm RP w masochistycznym uniesieniu świętują przyjęcie przez samych siebie dokumentu ograniczającego ich własne uprawnienia.
Unia zbrojna
Marginalizacja znaczenia Parlamentu Europejskiego ma swój głęboki sens. Ponieważ trudno jest bezpośrednio odebrać obywatelom demokratyczne prawa, to czyni się to w sposób bardziej zakamuflowany. W tym celu przekształca się Unię w superpaństwo, tworząc na kontynencie - uchodzącym za ojczyznę demokracji - twór biurokratyczny nie podlegający obywatelskiej kontroli. Taki jest sens Traktatu Lizbońskiego i poprzedzających go traktatów. Widać to szczególnie wyraźnie na przykładzie tzw. polityki obronnej. Zgodnie z założeniami takiej polityki, opisanymi w artykule 28 Traktatu, Unia może wysyłać misje wojskowe poza terytorium UE w celu, jak się to zręcznie określa, utrzymania pokoju, przeciwdziałania spodziewanym konfliktom, rozwiązywania kryzysów itd. itp. Ma to tyle wspólnego z obronnością, co strzelanie do cywilów z misją pokojową. Być może, choć nie jest to całkiem oczywiste, Unii potrzebna jest jednolita strategia obronna, mająca chronić tę lepszą Europę przed ewentualnymi zagrożeniami. Strategia czysto obronna oznaczałaby jednak wyrzeczenie się broni ofensywnej, jak również angażowania się w wojenki i konflikty poza granicami Unii. Oznaczałaby także wyeliminowanie z nowego sojuszu wojskowego państw pozaeuropejskich - czyli mówiąc wprost Stanów Zjednoczonych nie będących, jak powszechnie wiadomo, państwem członkowskim UE. Oznaczałoby to praktyczną likwidację NATO jako paktu euroamerykańskiego, co byłoby całkiem rozsądną konsekwencją unijnej polityki obronnej.
Należy też zaznaczyć, że w krajach należących do Unii obowiązują konstytucyjne normy dotyczące decyzji o wysyłaniu wojsk zagranicę. Traktat Lizboński uprawnienia te ceduje na Radę Europejską - strukturę składającą się z szefów państw bądź rządów, czyli coś na kształt konwentu wojewodów - przy czym Parlamentowi Europejskiemu przyznaje się jedynie prawo do konsultacji, a nie decyzji. Skoro istnieje sprzeczność między proponowanymi zapisami Traktatu a treścią np. Konstytucji RP, to zasadnym byłoby przed jego ratyfikacją zasięgnięcie opinii Trybunału Konstytucyjnego. Przyjęcie traktatu niezgodnego z ustawą zasadniczą oznacza natomiast złamanie Konstytucji przez przedstawicieli najwyższych polskich władz, co stanowi wystarczający powód do postawienia ich przed Trybunałem Stanu.
Unia antydemokratyczna
Do treści Traktatu można mieć także szereg innych zastrzeżeń - pod warunkiem, że ma się choćby cień pojęcia o jego treści. Jednakże poinformowanie nas - obywateli RP i UE - o jego treściach mogłoby sprowadzić publiczną dyskusję na niebezpieczne tory. Zamiast pasjonować się jałowymi sporami na linii PiS-PO, zaczęlibyśmy zastanawiać się nad sensem Traktatu w jego aktualnej formie. Być może, chcielibyśmy coś w nim zakwestionować, odbierając tym samym politykom prawa do decydowania o nas w ich imieniu. Być może, ktoś upomniałby się o referendum, jak to było w przypadku przyjmowania polskiej Konstytucji. Możliwe, że ktoś uświadomiłby politykom, że my - podatnicy utrzymujący to państwo - to nie tylko "zasoby ludzkie" czy "tania siła robocza", lecz także obywatele, których rządząca Platforma ma w swojej nazwie.
Dyskusja nad treścią Traktatu unaoczniłaby także sztuczność wspomnianego na wstępie podziału na światłych Europejczyków i antyeuropejski Ciemnogród. Okazałoby się, że przeciwko Traktatowi może się wypowiadać nie tylko Radio Maryja, lecz także zwolennicy europejskiej demokracji. Okazałoby się, że krytyczne stanowisko wobec Unii zarówno w jej obecnym, jak i proponowanym przez Traktat, kształcie nie musi wynikać wyłącznie z absurdalnego lęku przed eutanazją czy małżeństwami homoseksualistów, lecz także z wiedzy na temat ograniczania demokracji w Unii Europejskiej. Straciłby rację bytu demagogiczny argument, jakim w stosunku do krytyków Traktatu posługują się jego zwolennicy - nie podoba ci się Traktat, to znaczy, że jesteś zacofany ćwok w moherowym berecie.
Gdyby nasze społeczeństwo zapoznać z argumentacją przeciwników Traktatu w innych krajach unijnej Europy, to okazałoby się, że wśród tzw. eurosceptyków można znaleźć nie tylko oszołomiastych ksenofobów, lecz także prawdziwą lewicę. Ta ostatnia domaga się ratyfikacji Traktatu w formie ogólnonarodowego referendum poprzedzonego szeroką i nieskrępowaną debatą publiczną oraz rzeczową informacją na temat treści samego Traktatu.
Skłonne do ratyfikacji parlamenty państw członkowskich UE zdominowane są przez prawicę bądź pseudolewicową socjaldemokrację. Jednym z wyjątków są Czechy, gdzie w parlamencie zasiadają posłowie z Komunistycznej Partii Czech i Moraw. I właśnie komuniści forsują, wbrew oporowi ze strony prawicy i socjaldemokratów, ideę powszechnego referendum. Posługują się przy tym trudną do obalenia argumentacją. Skoro - jak uzasadniają - obywatele wypowiedzieli się w referendum za członkostwem w Unii, to logiczną tego konsekwencją jest referendum, a w sprawie traktatu ograniczającego w większym niż dotychczas stopniu suwerenność państw członkowskich oraz możliwości demokratycznego decydowania obywateli za pośrednictwem wybranych przez nich deputowanych do Parlamentu Europejskiego.
Referendum w sprawie członkostwa było powszechną i jednoznacznie aprobowaną praktyką w krajach wstępujących do UE. Obecnie, po odrzuceniu Traktatu Konstytucyjnego, stało się niewygodne dla unijnej biurokracji i uległych jej elit rządzących w państwach członkowskich. Parlamenty poszczególnych krajów starają się czym prędzej ratyfikować Traktat, aby nie dopuścić do referendum. Do chwili obecnej Traktat Lizboński ratyfikowało w ten sposób 10 państw - Austria, Bułgaria, Dania, Francja, Malta, Portugalia, Rumunia, Słowacja, Słowenia, Węgry. Podobny numer nie przejdzie jedynie w Irlandii, gdzie - zgodnie z tamtejszą Konstytucją - każdy nowy traktat europejski musi być obligatoryjnie poddany pod referendum. Czy pamiętasz wyborco, kto nam obiecywał drugą Irlandię?
Bolesław K. Jaszczuk
Tekst ukazał się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".
Ruszyła strona internetowa dotycząca irlandzkiego referendum w sprawie Traktatu Lizbońskiego: http://www.irish-friends-vote-no-for-me.org/
Na tej stronie znajduje się petycja - list skierowany do Irlandczyków.