Przywołując wyborcze hasło Billa Clintona (twardego, notabene, neoliberała) "gospodarka, głupcze!", autor tekstu już na samym początku wytacza przeciw Krytyce Politycznej najcięższą artylerię: Krytyka Polityczna tworzy lewicę kulturalno-obyczajową, zamiast tak pożądanej i potrzebnej społeczno-ekonomicznej oraz wykazuje praktycznie zupełny brak zainteresowania kwestiami gospodarczymi. Zarzut to tyleż poważny, co nieprawdziwy, czy precyzyjniej – pozbawiony sensu. Dlaczego nieprawdziwy? Ponieważ gros publicystyki ludzi KP poświęcone jest właśnie gospodarce. Ciężkie boje z neoliberałami: Witoldem Gadomskim czy Waldemarem Kuczyńskim (felietonistą lewicowego ponoć "Przeglądu") na łamach najbardziej poczytnych dzienników i tygodników, a także w mediach elektronicznych toczyli, obok Sierakowskiego, choćby Artur Domosławski, Kinga Dunin, Maciej Gdula czy Adam Leszczyński. Wbrew temu, co twierdzi Konat, Krytyka zamierza wydać książki o tematyce ekonomicznej (m. in. gigantów współczesnej ekonomii Richarda Floridy i Roberta Frydmana czy książkę socjologa Manuela Castellsa o fińskim modelu państwa dobrobytu) a niedawno opublikowała fundamentalną amerykańską pozycję poświęconą polskiej transformacji gospodarczej – Prywatyzując Polskę Elizabeth Dunn. Co ciekawe, nasz adwersarz w kwestii stosunku KP do gospodarki potrafi zaprzeczyć samemu sobie, kiedy dwa akapity dalej chwali nasze środowisko za to, że słusznie potępia III RP za nieprzyzwoicie wręcz neoliberalne poczynania ekonomiczne.
Abstrahując od wątpliwej rzetelności autora w zbieraniu informacji, można też dostrzec problem daleko poważniejszy. W dobie "kapitalizmu kulturowego" kreślony przez Konata podział na lewicę "kulturową" i "ekonomiczną" nie ma sensu.
Po pierwsze dlatego, że domeną gospodarki nie są już wielkie fabryki, lecz produkcja symboliczna, a zatem warunki naszego życia zależą w coraz większym stopniu od tego, jak zostanie skonstruowana sfera obiegu informacji i czy będzie ona reprodukować i pogłębiać zastane różnice społeczne czy nie. Ekonomia i kultura nie stanowią już odrębnych sfer.
Po drugie tzw. problemy "obyczajowe" (prawo do aborcji, zakaz dyskryminacji ze względu na wiek, płeć czy orientację seksualną, rozdział kościoła od państwa) mają ścisły związek z sytuacją ekonomiczną i pozycją społeczną. Zamożna kobieta może całkowicie legalnie dokonać zabiegu przerwania ciąży w dobrych warunkach (wystarczy polecieć samolotem do Szwecji i zapłacić za zabieg). De facto tylko kobieta, której na to nie stać, jest zagrożona sankcją karną i utratą zdrowia na skutek nielegalnego zabiegu w urągających przyzwoitości warunkach. Podobnie para homoseksualna z wyższej klasy średniej może swobodnie funkcjonować w swoim środowisku. Gorzej z tymi, którzy nie mają środków na przeprowadzkę do dobrej dzielnicy dużego miasta. O tym, że większość najcięższych i najniżej opłacanych prac wykonują kobiety – najliczniejsza z grup dyskryminowanych – nikogo chyba nie trzeba przekonywać. Nie od dziś też wiadomo, że nawet w najbardziej konserwatywnym społeczeństwie wolność wyboru stylu życia można sobie kupić – nam chodzi o to, żeby była dostępna niezależnie od zasobności portfela.
Powyższe argumenty odpowiadają częściowo także na inny zarzut – alienacji. Krytyka Polityczna zostaje zostawiona z amerykańską Partią Demokratyczną, która w latach 80. i 90. odwróciła się od szerokich rzesz wykluczonych ekonomicznie, broniąc interesów partykularnych grup z elitarnych gett. Na ironię zakrawa fakt, że taką właśnie (prawdziwą!) opowieść z dziejów lewicy w USA możemy odnaleźć w "Co z tym Kansas?" Thomasa Franka, książce wydanej przez... Wydawnictwo Krytyki Politycznej. Amerykańscy liberałowie (tzn. lewica) odrzucili ideały państwa opiekuńczego, by skoncentrować się na obronie praw mniejszości, przez co wepchnęli masy zawiedzionych ludzi z dołów społecznych w objęcia konserwatywnych populistów. Lekcję amerykańską przerobiliśmy także w Polsce (vide zwycięstwo wyborcze PiS) – i na tym w dużej mierze opiera się diagnoza sytuacji polityczno-społecznej III RP, którą konsekwentnie głosimy od początku istnienia pisma.
Jeśli chodzi zaś o getto akademickie, do którego rzekomo ograniczamy swój przekaz, warto wskazać na dwie kwestie. Wychować wychowawców (polityków, naukowców, dziennikarzy, publicystów) – to zadanie domowe prawica w latach 90. odrobiła z wielką pilnością, czego efektem jest dzisiejsza dominacja języka konserwatywno-liberalnego w sferze publicznej. Między innymi dzięki temu to prawicowe ideały obyczajowe i gospodarcze wcielane są dzisiaj w życie. Po drugie – wyrafinowane teorie socjologiczne i pojęcia filozoficzne są dla nas środkiem opisywania i zmieniania współczesnego świata, a nie – instrumentem wywyższania się spośród reszty społeczeństwa. Slavoj Žižek służyć ma lepszemu zrozumieniu kapitalizmu, a nie błyskotliwym polemikom na doktoranckich seminariach. Z kolei moda na określonych autorów, miejsca czy idee nie musi świadczyć o przejściowym charakterze zjawiska – pokazuje raczej, że dotychczasowa hegemonia ideologiczna powoli zaczyna się trząść w posadach. Jeszcze kilka lat temu na uniwersytetach "modni" byli liberałowie: Fukuyama, Hayek czy John Gray. "Lansowanie się" studentów z Kapitałem pod pachą świadczy chyba o pewnym postępie.
Kolejny zarzut – antykomunistycznej "poprawności politycznej" – zakrawa na kuriozum. Odwołania do tradycji polskiej opozycji demokratycznej (ale także przedwojennego PPS, o czym można przeczytać w "Krytyki Politycznej Przewodniku Lewicy", czy XIX-wiecznego ruchu rewolucyjnego, o którym traktują Płomienie autorstwa naszego patrona, Stanisława Brzozowskiego) wynikają z przekonania, że ideały lewicy realizowano raczej tam, gdzie wartością najwyższą był zwykły człowiek, a nie np. konieczność historyczna czy geopolityka. Lewicowe ideały niewątpliwie leżały u podstaw PRL, a wiele z nich zostało w tym państwie urzeczywistnionych. Mimo to KOR i jego założyciele, Jacek Kuroń czy Jan Józef Lipski, faktycznie broniący poniewieranych i żyjących w nędzy robotników, wydają się dużo bliżsi naszym wyobrażeniom o lewicy, niż Jerzy Urban wraz z "rządem, który się wyżywi". Wydaje nam się, że spór o niedawną przeszłość (kwestie suwerenności PRL, konieczności lustracji czy dekomunizacji) jest problemem zastępczym, który nie powinien definiować współczesnych podziałów społecznych i politycznych. Zarazem reaktywacja świetlanej wizji Polski Ludowej, w której największe wybuchy społeczne (Poznański Czerwiec, Grudzień na Wybrzeżu, Radom i Ursus, strajk w Stoczni Gdańskiej) miały przecież podłoże ekonomiczne, nie wydaje się dobrym remedium na prawicowy populizm, co autor tekstu "Krytyka, ale jaka?" zdaje się sugerować.
Warto przyjrzeć się kwestii obecności publicystów lewicy w mediach głównego nurtu – pod wieloma względami prawicowych. Korzystanie z konserwatywnych mediów do głoszenia postępowych haseł powoduje – owszem – przepływ idei, ale w obie strony! pisze drżący o naszą lewicową tożsamość publicysta. Prawdziwa to myśl, niestety mało odkrywcza i niewiele wnosi. Po pierwsze dlatego, że w Polsce na razie nie ma autentycznie lewicowych mediów o szerokim zasięgu oddziaływania – a jak się komuś to nie podoba, to, trawestując słowa jednego z redaktorów naczelnych, niech sobie stworzy własne. Jak wiemy w realiach kapitalizmu nie jest to jednak takie proste. Musimy więc wchodzić z naszymi poglądami do istniejącej sfery publicznej po to, żeby ją zmienić. Przy czym staramy się nie dać wepchnąć do szufladki z napisem "wariat" (ew. "populista", "roszczeniowiec"), ale także nie dać się zamknąć się w radykalnym, "pozasystemowym" getcie. Tam pozostalibyśmy "nieskażeni" wrogim wpływem systemu, w wyborny sposób zarazem go legitymizując – to kolejna lekcja od Slavoja Žižka. Kapitalizm (system, kultura, etc.) pozostanie wprawdzie w niezmienionym kształcie, ale za to nasza cnota daremnych buntowników pozostanie nienaruszona.
Po drugie – przepływ idei nie musi oznaczać "kompromisu z realiami" ani rozmycia ideowej tożsamości. Od Brzozowskiego wiemy, że trafnych diagnoz i postępowych myśli można szukać w różnych miejscach – także nacjonalistę Carla Schmitta i chrześcijańskiego radykała św. Pawła można zaprząc w służbę idei, o jakich im samym nawet się nie śniło.
Zarzuty personalne wobec Sławomira Sierakowskiego (promuje w mediach głównie samego siebie) są o tyle nietrafione, że na lewicy rozpoznawalnych wizerunków charyzmatycznych przywódców mamy jak na lekarstwo – ostatnim lewicowym liderem, jaki wzbudzał żywy entuzjazm mas, był chyba Władysław Gomułka w 1956 roku. Od czasu wiecu na placu Defilad minęło już jednak trochę czasu, warto by więc rozejrzeć się za jakąś nową twarzą. Szukanie rozgłosu w dobie kultury masowej nie uwłacza politykowi, który ma nadzieję uzyskać realny wpływ na wydarzenia – niestety w latach 90. na lewicy zaroiło się od grup i postaci, które nie szukały rozgłosu. Może między innymi dlatego w Sejmie jest tylko jedna partia, którą przy bardzo dużej dozie dobrej woli można nazwać lewicową, a poza parlamentem – szereg skłóconych grupek działaczy, młodych i starych, balansujących wciąż pomiędzy "zdradą ideałów" (tzn. dostosowaniem do zastanych struktur), a "niezłomnym trwaniem" (tzn. pozostawaniem na marginesie sfery publicznej).
Środowisku Krytyki Politycznej udało się w krótkim czasie przebić do głównego nurtu debaty publicznej z poglądami, które jeszcze do niedawna były uznawane "wariackie". Zagrożenie dostrzega prawica, widząc, że ich pokolenia dwudziesto-trzydziestolatków nie ma potencjału, by w dłuższej perspektywie przeciwstawić się ofensywie nowoczesnych lewicowych idei. Może dla dobra lewicy w Polsce zamiast wdeptywania w ziemię, przydałoby się wsparcie ogniowe dla nowego oddziału? Na wojnie nie ma chyba nic bardziej absurdalnego, niż śmierć od bratobójczego ognia.
Michał Sutowski
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".