To wspaniałe życie
Daremnie szukać w polskich mediach informacji o 45 rocznicy śmierci jednego z najwybitniejszych – jeśli nie najwybitniejszego tureckiego poety, który wszak miał polskie korzenie i obywatelstwo. Nazim Hikmet jednak nie jest poprawny politycznie – do końca swych dni pozostał komunistą, chociaż romantycznym.
Nazim Hikmet Ran urodził się 2 stycznia 1902 r. w Salonikach, wielokulturowym tyglu – mieście Turków, Greków, Żydów, Rosjan, wszelkich możliwych bałkańskich nacji. Jego dziadek, Mehmed Nazim Pasza, był ostatnim gubernatorem tureckim w tym mieście. Był też poetą, związanym z zakonem Mevlevi, słynnym bractwem tańczących derwiszów. To on wprowadził Nazima w świat poezji mistycznej, pisanej w mieszance języka arabskiego i perskiego dla elit dawnego imperium osmańskiego. Ale obok tej elitarnej poezji silnie zakorzeniona w Turcji była twórczość ludowa – żyjąca wśród wędrownych poetów, bajarzy, ubogich derwiszów. Ten barwny folklor obecny był też na dworze gubernatora. Tym łatwiej chłonął go Nazim. Po latach oświadczył: "To, że stałem się poetą, zawdzięczam naszej poezji ludowej". Nie dziwi, że żyjąc w takim otoczeniu pierwsze próby poetyckie podjął już w wieku 13 lat, a zadebiutował mając lat 16.
Ojciec Nazima, Hikmet Nazim bej, pracował w dyplomacji i wiele czasu spędzał za granicą, by w końcu w Stambule zostać generalnym dyrektorem prasy. Jego matka, Ajsze Dżelile Hanym - malarka, po studiach w Paryżu - była wnuczką Polaka, Konstantego Borzęckiego (1826-1876), który po upadku powstania węgierskiego wraz z gen. Bemem emigrował do Turcji, gdzie przyjął islam i miano Mustafa Dżelaleddin. Dosłużył się w tureckiej armii stanowiska paszy (zginął w walkach z powstańcami na terenie Czarnogóry), ale był też autorem prac historycznych i opracował gramatykę języka tureckiego. Cała rodzina przesiąknięta była ideami ówczesnej postępowej inteligencji, marzącej o modernizacji Turcji, której kryzys pod rządami kolejnych sułtanów był coraz bardziej widoczny.
Młody Nazim trafił do Wyższej Szkoły Morskiej na wyspie Prinkipo, niedaleko Stambułu. Tam zaczął pojawiać się nowy wątek w jego twórczości – walka w obronie ojczyzny. Po katastrofalnym zaangażowaniu w I wojnę światową, Turcja znalazła się bowiem pod okupacją wojsk angielskich, francuskich, włoskich i greckich.
Pod koniec 1919 r. Nazim został usunięty ze szkoły, gdyż chciał przyłączyć się do wyzwoleńczej armii, formowanej przez Kemala Ataturka w Anatolii. Gdy pieszo przemierzał Anatolię, by dołączyć do wojsk Ataturka, zwyczajem wędrownych poetów Hikmet wygłaszał wiersze w świetlicach wiejskich i na placach. Wzywał do walki o wolność, ale też coraz mocniej zaczął przestrzegać – czego sam się obawiał, aby ta wywalczona wolność nie stała się tylko domeną bogatych elit. Z tego też powodu zabroniono mu publicznego wygłaszania wierszy i skierowano do pracy w wiejskiej szkole. W małym mieście Bołu, w 1920 r. urzędnik bankowy Szinasi udostępnił mu prace Marksa i Engelsa. Dla Hikmeta było to wstrząsem – odkrył klucz, dzięki któremu mógł rozumieć świat i... przyszłe zdrady Ataturka wobec żądań ludowych.
Hikmet postanowił pojechać na studia do Moskwy, opromienionej sławą centrum światowej rewolucji. Dotarł tam przez Batumi pod koniec 1921 r. i rozpoczął studia socjologiczne na Komunistycznym Uniwersytecie Pracujących Ludzi Wschodu. Moskwa wówczas była także prawdziwym centrum kulturalnym, dalekim od późniejszego dogmatyzmu: Nazim Hikmet poznał tam Włodzimierza Majowskiego i interesował się teatralnymi eksperymentami Wsiewołoda Meyerholda. Boleśnie przeżył śmierć Lenina w styczniu 1924 r., przy którego trumnie pełnił wartę honorową. W tym czasie Hikmet sformułował swój program poetycki, który zawarł w wierszu "Orkiestra". Poezji obracającej się wyłącznie w kręgu osobistych zainteresowań przeciwstawił poezję zdolną kształtować przyszłość.
Po powrocie do Turcji w grudniu 1924 r. ze Związku Radzieckiego, gdzie zaczynała się stalinowska "normalizacja", która miała stłumić rewolucyjne marzenia, poeta tak zajęty był działalnością polityczną, że brakowało mu czasu na poezję. Pisał w pośpiechu – ale przede wszystkim artykuły do prasy komunistycznej. Już w maju 1925 r. musiał przejść do konspiracji, a za działalność w zdelegalizowanej partii komunistycznej został skazany zaocznie na 15 lat więzienia. Na polecenie partii przeniósł się do Izmiru, gdzie w małej lepiance obsługiwał tajną drukarnię. Latem 1925 r. w obawie przed aresztowaniem ponownie wyjechał potajemnie do Związku Radzieckiego. Bezskutecznie czekał tam na zezwolenie na powrót na Turcji, aż w końcu w kwietniu 1928 r. zdecydował się wracać bez wizy. Tureccy policjanci aresztowali go i siedem miesięcy musiał spędzić za kratami.
Hikmet na wolności znalazł się w 1929 r., dzięki fala częściowej demokratyzacji w Turcji. Znów rzucił się w wir pracy i pisania. W 1932 r. wiersz tytułowy tomiku "Nocna depesza", napisany pod wrażeniem śmierci towarzysza, stał się powodem aresztowania Hikmeta pod zarzutem uprawiania propagandy komunistycznej. Prokurator zażądał kary śmierci. Ostatecznie skazany został na 5 lat więzienia, lecz dzięki amnestii wyszedł na wolność w sierpniu 1933 r. Paradoksalnie to więzienia stały się miejscem, gdzie miał najwięcej czasu na pisanie. To w więzieniach powstała połowa utworów Hikmeta. Kiedy władze więzienne uniemożliwiały mu pisanie, jego koledzy – współwięźniowie i uczyli się wierszy na pamięć i przekazywali je odwiedzającym. Choć wiele tekstów z tego okresu zaginęło...
Przed Hikmetem stanęła jednak najcięższa próba - wyrok trybunał wojskowego w 1938 r. skazał go łącznie na 28 lat ciężkiego więzienia za "szerzenie buntu w armii". Dowodem winy były tomiki jego wierszy znalezione podczas rewizji w Szkole Podchorążych. Wyrokowi towarzyszyła konfiskata już wydanych utworów Hikmeta (a wydał do tego czasu cztery tomiki poezji, cztery obszerne poematy i parę sztuk teatralnych) oraz zakaz druku nowych.
Ostatnim wydanym przed uwięzieniem poematem był epos "O szejchu Bedrettinie..." (1936), przywódcy powstania chłopskiego z XV wieku. Pomysł poematu powstał podczas poprzedniego pobytu w więzieniu w 1933 r., a inspiracją była pamięć chłopów-współwięźniów o zacnym szejku, który kiedyś zmartwychwstanie i zaprowadzi "sprawiedliwy ład".
W 1941 r. Hikmet przystąpił do pisania olbrzymiej epopei, znanej jako "XX wiek", lub "Ludzka panorama", którą przez wiele lat uważał za zaginioną. Epos ten obejmował najważniejsze wydarzenia na świecie i w Turcji w latach 1919-1945, jednak ocalały z niego tylko fragmenty.
Na wolność wyszedł dopiero 14 czerwca 1950 r., dzięki m.in. międzynarodowej kampanii Komitetu wyzwolenia Nazima Hikmeta, działającego od 1949 r. w Paryżu, w którego składzie działał m.in. Pablo Picasso i Jean-Paul Sartre. Stan jego serca był poważny, a siły wyczerpane głodówką.
Ponieważ wiedział, że grozi mu ponowne aresztowanie, zdecydował się przekroczyć zieloną granicę. Już jako znany w całym świecie poeta przyjął obywatelstwo polskie (i do nazwiska Ran dodał Borzęcki), a zamieszkał na stałe w Moskwie.
To był czas zaostrzenia zimnej wojny. Dopiero co wybuchła wojna koreańska. Wojna budziła przerażenie Hikmeta, czemu dał dowód m.in. w wierszach poświęconych tragedii Hiroszimy. W 1951 r. wszedł w skład Światowej Rady Pokoju, a na II Światowym Kongresie Pokoju, jaki odbył się w Warszawie, przyznano Hikmetowi za całokształt twórczości Międzynarodową Nagrodę Pokoju.
Jeździł po świecie, gdzie się dało – po Azji, Afryce, Ameryce Łacińskiej. Poza Stanami Zjednoczonymi, gdzie odmówiono mu wizy. Ale lubił przyjeżdżać do Polski.
"Ilekroć przyjeżdżał do Polski, wypytywał dokładnie o wszystko, co się u nas dzieje. Reagował ostro na wszelkie zjawiska ujemne, które umiał wypatrzeć natychmiast. Swoją zapalczywością, swoim "prosto z mostu" mógł się narazić niejednemu... Na szczęście dobrotliwość i poczucie humoru sprawiały, że wybuch gniewu kończył się zawsze dowcipem. Rozśmieszony adwersarz zapominał urazy, a sam Hikmet śmiał się za trzech" – pisała w 1973 r. Małgorzata Łabęcka-Koecherowa, tłumaczka jego wierszy.
Jarosław Iwaszkiewicz wspominał: "Dla ludzi, którzy go nie znali – tę powierzchowność wujaszka z Wołynia, tę umiejętność czysto polską (a może turecką?) gawędy, opowiadania przy kominku – wiersze Nazima brzmią może nieco inaczej. Przypominają niezwykłą odpowiedzialność tego wspaniałego człowieka. Dla ludzi, którzy go nie znali, poezja ta zawsze będzie pobrzmiewać niezwykłą szczerością i prostotą".
Małgorzata Łabęcka-Koecherowa: "Był poetą, który dawał z siebie, wybiegał naprzeciw troskom i radościom człowieka. W jego rozumieniu było to jedyną niezmienną wartością poezji. Wszystko inne – mówił – a zwłaszcza kryteria formalne >>zmieniały się, zmieniają i będą się zmieniać. Aby to niezmienne.... jak najdoskonalej wyrazić, zmieniałem się bez przerwy i będę się zmieniał do końca>>.
Hikmet uważał cały dorobek myśli i artystycznej działalności człowieka za nasze wspólne dobro. Chłonął wszystko, co piękne, mądre, pożyteczne, bez względu na to, gdzie się narodziło, lecz zawsze pozostał sobą: >>rozłożystym, orzechem w stambulskim ogrodzie>>>, którego korzenie czerpały wciąż nowe soku z rodzimej, kamienistej gleby".
W ostatnich latach swego życia pracował nad powieścią "Romantyczność". Zakończył ją w sierpniu 1962 r. W ostatnich zdaniach książki pisał:
Stuknął mi już szósty krzyżyk. Żeby tak pożyczyć jeszcze z pięć lat!
Izmail przypalił od mego papierosa.
- Życie – to wspaniała rzecz, bracie...
Nie dane mu było przeżyć nawet kolejnego roku. Zmarł 3 czerwca 1963 r. Dopadł go atak serca, gdy szedł odebrać listy od przyjaciół.
W wierszu "Ostatni autobus" zdążył jeszcze napisać:
Poddałem rewizji to wszystko, w com wierzył;
większość – na szczęście – bez skazy.
Dariusz Zalega
Tekst ukazał się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".
Księga oprawna w safian (fragment)
Jak nas okłamywano! Jak nas okłamywano!
Aby dostrzec w ciemnościach kształty, złudy marne,
i czcić, i wielbić marę,
płonęliśmy przez wieki jak smolne polano!
Nie masz z nieba ratunku, nie masz i litości!
Mojżesz, Jezus, Mohamed dał dla niewolnika
tylko pusty tekst modłów i zapach wonności
i wskazał ludziom drogę, która ma odmykać
wrota raju. Lecz o nim tylko baśń wspomina...
Ni dzwon na Anioł Pański, ni śpiew muezzina
obdartym niewolnikom nie zerwał kajdanów.
My nadal niewolnicy, nadal mamy panów
i nadal mur przeklętych, omszałych kamieni
na dwoje dzieli losy dzieci jednej ziemi:
Aby jeden był panem, niewolnikiem – drugi.
Panowie rozkazują, a pracują sługi.
I znów z pańskiej zastawy ani kropla wina
nie kapnie dla niewolnych, ani okruszyna
jak śnieg białego chleba nie spadnie ze stołu.
A my na co dzień do domu wracając wieczorem
niesiemy kęs razowca; potem jak psy chore,
pod strzępem nędznej kołdry tuląc się pospołu
i drżąc, czekamy słońca, aby nas ogrzało.
A deszcz po dachach domów dudni przez noc całą...
Nasza praca nad siły, motyki, oskardy,
którymi od stuleci grunt spulchniamy twardy,
nawet nieczułej ziemi serce poruszyły:
stroi się jak dziewczyna, gdy ma przyjść jej miły,
stroi się barwnym kwieciem drzewo zwane światem!
Panowie zeń zbierają owoce bogate,
a gdy my pod tym drzewem umieramy z nędzy,
jeszcze nam grożą! – Co dzień chcą mieć więcej, więcej.
Ej, mnichy, posiadacze, prałaty, burżuje,
Zaduście się w objęciach odwiecznych ciemności!
Dzisiaj na jasnej drodze prawdziwej ludzkości
Jest jedna prawda–prawo:
Je ten, kto pracuje.
1921
***
Spośród urodzonych
z ognia, ziemi, morza
najdoskonalszym
damy życie my...
... a oni
bez wahań, be trwogi
podadzą jedni drugim swoje ludzkie dłonie
i patrząc w gwiazdy powiedzą:
"Życie – to piękna rzecz!"
I zaśpiewają pieśń:
głęboką jak ludzka źrenica,
świeżą jak winogrona,
wesołą,
szeroką,
pieśń nigdy nie śpiewaną.
Żadne drzewo
nie wyda owocu
o tak wspaniałym smaku.
Nawet noc letnia,
noc wielkich nadziei
takim śpiewem, takimi barwami
nie zdoła powitać brzasku.
Spośród urodzonych
z ognia,
ziemi,
morza
najdoskonalszym
damy życie – my.
1932
Do żony
Jedyna!
W twoim ostatnim liście:
"Głowa mi pęka,
serce to skacze,
to przestaje bić!
Jeśli cię powieszą,
Jeśli cię utracę,
To umrę, to nie chcę żyć!"
tak piszesz.
Nie umrzesz, moja miła!
Pamięć o mnie wiatr rozwieje jak chmury po burzy!
Będziesz żyła, serca mojego rudowłosa siostro...
W naszym stuleciu ból śmierci
rok może potrwać – nie dłużej.
Śmierć – to trup, który zawisł na sznurze.
Na taką śmierć
naprawdę nie mam ochoty.
Lecz wierz mi, żono droga:
gdy Cygan nieszczęsny kosmatą ręką,
jak łapą czarnego pająka,
pętlę zarzuci na szyję,
daremnie będą wypatrywać!
Nie zobaczą lęku
w niebieskich oczach Nazima!
Owego rana w rzedniejącym mroku
będę widział przyjaciół i ciebie.
I tylko żal
nie dośpiewanej pieśni
odejdzie ze mną do grobu.
Żono moja,
dobra moja,
pszczółko złota
o oczach słodszych niż miód!
Po cóż napisałem,
że chcą mnie powiesić?!
Proces nie zakończony,
a ludziom się dzisiaj nie wyrywa głów
ot tak – jak rzepy z zagonu.
Nie myśl o tym więcej!
To bardzo dalekie sprawy.
Jeśli masz trochę pieniędzy,
kup ciepłe kalesony,
nerwoból wlazł mi w biodra.
I nie zapominaj:
żona więźnia być musi
zawsze pogodna i dobra
1933
U wrót Madrytu
Nie słucham dziś głosów z zaświata,
w tkaninę strofy
niepojętego "coś" nie zamierzam wplątać
ani za rymem gonić z pasją jubilera.
Żadnych wzniosłych myśli,
żadnych pięknych słów...
Dzięki Bogu – jestem ponad tym wszystkim.
Gładkich zwrotów
dziś nie dobieram.
***
Dzisiaj
śpiewakiem będę ulicznym. Mój głos nieuczony
śpiewa dla ciebie,
choć piosenki mej nie usłyszysz.
Na dworze ciemno, na dworze pada śnieg.
Stoisz u wrót Madrytu,
naprzeciw ciebie – armia.
Armia mordująca
wszystko, co najpiękniejsze:
nadzieję, wolność, tęsknotę i – dzieci.
Śnieg pada...
Być może, marzną teraz
twe przemoczone stopy?...
Śnieg pada...
Może właśnie teraz,
gdy myślę o tobie,
pocisk przebije ci serce
i nigdy, nigdy więcej
ani noc, ani wiatr – ani wiatr, ani śnieg...
Śnieg pada.
A ty, zanim wyrzekłeś no pasaran,
zanim stanąłeś u wrót Madrytu
istniałeś.
Coś robił, kim jesteś? Z jakich pochodzisz stron?
Nie wiem!
Możeś przybył – powiedzmy – z kopalni węgla,
z Asturii.
Może na czole bandaż zakrwawiony
przysłania ranę zdobytą na północy?
A może jesteś tym, który ostatnim nabojem
na przedmieściach Bilbao zapalił junkersa?
Może w dobrach księcia Fernando de Velazquez
z Kordoby byłeś parobkiem?
A może na Plaza de Sol miałeś malutki sklep,
w sklepie barwne owoce Hiszpanii...
Może byłeś kimś bez talentu, a może miałeś piękny głos,
możeś prawo studiował albo filozofię
i na dziedzińcu uczelni wszystkie twoje książki
włoskie czołgi rozdarły na strzępy?
Możeś niewierzący...
A może na twej szyi łańcuszek, krzyżyk maleńki?
Może przypominasz
pogromców Kołczaka na stepach Syberii
lub trochę – z profilu –
podobny jesteś do naszych,
co za wolność Turcji padli od kul interwenta?
A może do Robespierre’a?
Nie wiesz, jak mi na imię, i nie dowiesz się pewnie.
Dzielą nas góry i morza,
moja bezsilność przeklęta
i Komitet Nieinterwencji...
Ani do ciebie przyjechać,
ani ładunku naboi,
ani skrzynki świeżych jaj,
ani wełnianych skarpet
nie mogę tobie posłać.
Choć wiem:
twoje mokre stopy
jak dwoje nagich dzieci
w ten śnieżny i mroźny czas marzną u wrót Madrytu.
***
I wiem, wiem dobrze:
wszystko, co już teraz jest wielkie i piękne,
wszystko, co kiedyś ludzie jeszcze stworzą,
a wielkie będzie i piękne
więc wszystko, czego tak bardzo chcę,
za czym tak bardzo tęsknię,
to wszystko, daleki strażniku,
już teraz jest w twoich oczach.
Już teraz, u wrót Madrytu.
A ja... ni wczoraj, ni dziś, ni dziś, ani jutro
Nic więcej uczynić nie mogę,
Mogę cię tylko – kochać.
1937
***
Najpiękniejsze są morza
jeszcze nie poznane.
Najpiękniejsze dziecko
jeszcze bardzo małe.
Najpiękniejszych dni
Nie przeżyliśmy jeszcze
i najpiękniejszych słów, które powiedzieć tobie chciałem,
Nie wymówiłem jeszcze.
1945
***
Wzięli nas w niewolę,
uwięzili nas –
mnie w murach więzienia,
za murami – ciebie.
Ale to nic. Nieważne!
Gorzej
świadomie czy nieświadomie
w samym sobie budować więzienie.
A większość ludzi ma w sobie więzienie,
większość poczciwych, pracowitych ludzi,
tak samo godnych miłości jak ty.
1945
Przed bramą
Sześć kobiet przed bramą wykutą z żelaza –
pięć na ziemi przysiadło, a jedna z nich stała;
Ośmioro dzieci przed bramą wykutą z żelaza –
jak trzeba się uśmiechać – żadne nie wiedziało;
Sześć kobiet przed bramą wykutą z żelaza –
cierpliwe stopy, ręce ciężkie od smutku;
Ośmioro dzieci przed bramą wykutą z żelaza –
z łachmanów zerkają spryciarze malutcy.
Sześć kobiet przed bramą wykutą z żelaza –
włosy ściągnięte ze skroni;
Ośmioro dzieci przed bramą wykutą z żelaza –
jedno złożyło dłonie.
Żandarm przed bramą wykutą z żelaza –
stoi na skwarze, ni wróg, ni przyjaciel;
Szkapina przed bramą wykutą z żelaza –
Lada chwila zapłacze.
Psisko przed bramą wykutą z żelaza –
rudzielec o czarnym nosku;
W workach węgiel, w kobiałkach papryka zielona,
w sakwach cebula, czosnek.
Sześć kobiet przed bramą wykutą z żelaza –
za bramą – czy słyszysz? – pięciuset mężczyzn.
Nie było ciebie pośród kobiet sześciu,
ja byłem – wśród pięciuset mężczyzn.
1948
Angina Pectoris
Tutaj serca mojego połowa,
połowa w Chinach dalekich
razem z wojskiem maszeruje, doktorze,
w kierunku Żółtej Rzeki.
I co dzień o świcie, doktorze,
co dzień o świcie moje serce
rozstrzeliwane jest w Grecji.
I co noc, co noc, doktorze,
gdy zasną więźniowie, lazaret stygnie w ciszy,
moje serce co noc jest w Stambule,
w starym domku, w znajomej dzielnicy.
I od lat, od lat dziesięciu,
aby mój biedny lud ugościć,
nie mogę mu podać nic więcej
jak jedno jabłko, doktorze,
czerwone jabłko –
serce.
To nie skleroza, więzienie, to nie papierosy,
lecz dlatego i tylko dlatego, doktorze –
moja angina pectoris.
Patrzę przez okno więzienia, jak niebo stroi się w blask.
Ciężar przygniata piersi,
lecz serce bije razem
z najodleglejszą z gwiazd.
1948
O życiu
Życie nie lubi żartów.
Winieneś żyć z ogromną powagą,
na przykład – jak wiewiórka szara.
To znaczy – nie oczekując nic od życia ani spoza życia;
Znaczy: życie to wszystko, o co winieneś się starać.
Życie masz brać na serio.
Do tego stopnia, tak bardzo serio,
że na przykład:
pod ścianą,
z rękami związanymi na plecach,
albo w laboratorium
w białym kitlu, wielkich okularach,
powinieneś umrzeć za ludzi.
Za ludzi, których twarzy nie widziałeś nawet,
choćby cię nikt do tego nie zmuszał,
choćbyś wiedział,
że najpiękniejsze jest i najprawdziwsze – życie.
To znaczy:
życie masz brać tak poważnie,
że mając lat siedemdziesiąt oliwkę – na przykład – zasadzisz.
Nie po to tylko, by rosła dla żony, dla dzieci,
Lecz dlatego, że w śmierć nie wierzysz,
choć boisz się śmierci.
Dlatego, bo życie przeważa na szali.
1948
Świat, moi przyjaciele, wrogowie, ziemia i ty
Z mojego przyjścia na świat cieszę się niezmiernie...
Kocham świat, światło, walkę i chleb.
Choć znam średnicę globu co do centymetra
i wiem: ziemia wobec słońca jest igraszką tylko,
dla mnie jest wielka,
wielka nie do wiary.
Chcę włóczyć się po świecie,
widzieć ryby, owoce, gwiazdy, których nie widziałem.
Podróż po Europie w książkach odbyłem, no i na rycinach.
Przez całe życie nie dostałem listu stemplowanego w Azji;
listu ze znaczkiem niebieskim.
Ja i przekupień z naszej dzielnicy,
obaj w Ameryce jesteśmy nieznani.
Pomimo to
od Chin do Hiszpanii,
od Przylądka Dobrej Nadziei po Alaskę,
na każdej mili morskiej,
na każdym kilometrze
przyjaciół mam i wrogów.
Przyjaciół, których nigdy nie widziałem,
choć umrzeć jesteśmy gotowi
za ten sam chleb, tę samą wolność, tę samą tęsknotę.
I wrogów mam, których krwi pożądam,
jak oni mojej pożądają krwi.
Na tym wielkim świecie nie jestem samotny
to moja wielka siła.
I świat, i ludzie
nie są tajemnica dla mojego serca
ani dla myśli zagadką.
W zaciekłej walce
jawnie i bez trwogi
stanąłem do szeregu.
A bez tej walki
i ty, i cała ziemia
to dla mnie za mało.
Mimo, że jesteś niewymownie piękna.
Mimo, że ziemia jest ciepła i piękna.
1949
O waszych rękach i kłamstwie
Jak kamień surowe i twarde,
smutne jak pieśni śpiewane w więzieniu,
ociężałe jak juczne zwierzęta,
do złych twarzyczek głodnych dzieci podobne
wasze ręce.
Lekkie i zwinne jak pszczoły,
jak piersi matki – brzemienne,
odważne jak przyroda,
pod szorstką skórą przyjazną czułość skrywają
wasze ręce.
Świat nie wspiera się na rogach wołu.
Świat wspiera się na waszych rękach.
Ach ludzie... Drodzy moi ludzie!
Kłamstwem was karmią, kłamstwem.
a wy jesteście głodni,
chlebem, mięsem was karmić trzeba.
Ze świata, gdzie każda gałąź ciężka od owocu,
odchodzicie –
na białym obrusie do syta nie jedząc ni razu.
Ach, ludzie, drodzy moi...
Wy z Afryki i Azji,
ze Środkowego i Bliskiego Wschodu,
ludzie z wysp Pacyfiku i moi, moi rodacy
razem: trzy czwarte ludzkości!
Jak wasze ręce starzy jesteście, zadumani,
Jak wasze ręce ciekawi, zadziwieni, młodzi.
Ach, ludzie, ach, drodzy moi
z Ameryki i Europy,
jak wasze ręce czujni jesteście,
porywczy, roztargnieni,
oszukiwani tak jak wasze ręce –
tak łatwo wywieść was w pole...
Ach, ludzie, drodzy moi!
Jeżeli kłamią anteny,
kłamią maszyny rotacyjne,
książki kłamią,
na ścianach plakaty, na słupach kłamią ogłoszenia,
nagie uda dziewcząt kłamią na białych ekranach,
jeśli kłamie modlitwa,
kłamie kołysanka,
sen kłamie,
i jeśli skrzypek kłamie w winiarni,
kłamie światło księżyca w dni odarte z nadziei,
jeżeli kłamie głos,
kłamią słowa,
jeśli wszyscy i wszystko
prócz rąk waszych kłamie – to po to,
aby wasze ręce były posłuszne jak glina,
ślepe jak ciemności,
głupie jak pies, co pilnuje stada.,
aby wasze ręce nie wzniosły się w buncie!
To po to, by tutaj,
gdzie gościmy tak krótko,
tu, na tym świecie,
gdzie tak pięknie można by żyć,
trwał nadal ucisk i rządy handlarzy!
1949
Towarzyszom
Za to, żeś wiary nie stracił w świat, w ojczyznę, w ludzi –
albo cię powieszą,
albo – wsadzą do więzienia.
Posiedzisz dziesięć, piętnaście lat...
Zdarza się posiedzieć dłużej.
Nie gadaj: "Gdybym tak zawisł na szubienicy,
tak zawisł jak sztandar!"
Lecz nogi mocno wbij w życie!
Być może – diabli wzięli szczęście,
ale pozostał dług:
uczyń, aby wróg
uwierzył, że go o rok przeżyjesz
na jego szkodę.
Wiadomo, będziesz czuł się samotny
jak kamień wrzucony do studni.
Lecz musisz tak się zespolić
ze światem gwarnym i ludnym,
aby usłyszeć w więzieniu,
gdy listek zaszeleści
daleko, o dni czterdzieści...
Czekanie na listy,
śpiewanie pieśni płomiennych,
czuwanie do świtu ze wzrokiem utkwionym w suficie
przyjemne, ale niebezpieczne.
Jedynie przy goleniu oglądaj swe "oblicze",
o latach nie pomnij,
strzeż się wszy oraz
wieczorów wiosennych.
Nigdy nie zapominaj o chlebie,
ostatnim kąsku wieczerzy,
i śmiać się nie zapomnij szeroko i szczerze.
Kto wie,
może cię kochać przestanie ukochana...
Nie mówi: "Pfi, wielka rzecz!"
Więźniowi się wtedy zdaje, że gałąź
zieloną złamano.
Niedobrze jest myśleć o sadach,
dobrze – o morzach i górach.
Radzę ci czytać, pisać bez wytchnienia
albo tkać materiały,
a jeśli wolisz – wyrabiać lustra.
Przecież tych dziesięć, piętnaście lat,
nawet więcej,
nie będzie trwało wiecznie.
Przeminą.
Byleby tylko pod lewą piersią
nie zmętniał blask
rubinu.
1949
Ostatni list do Memeda (fragment)
Żyj na świecie tak,
jakby świat był twoim domem rodzinnym.
Nie tak, jakbyś przyjechał "na lato".
Nie tak, jak sublokator.
Wierz nasionom, morzu, ziemi;
człowiekowi – ponad wszystko.
Kochaj maszyny, chmury, książki;
człowieka – ponad wszystko.
Współczuj złamanej gałęzi,
gasnącej gwieździe,
rannemu zwierzęciu,
lecz ponad wszystko współczuj człowiekowi.
Będzie cię radować wszystko, co dobre,
będzie cię radować ciemność i światło;
będą cię radować cztery pory roku,
ale ponad wszystko będzie cię radował – człowiek.
1954
Drzewo orzechowe
Nade mną spieniona chmura, przy mnie, we mnie – morze.
Ja – drzewo orzechowe w stambulskim ogrodzie,
Ot, stary, rozłożysty, kostropaty orzech.
Nie wie o mnie policja, ty nie wiesz, choć obok przechodzisz.
Ja – drzewo orzechowe w stambulskim ogrodzie.
Moje liście jak ryby pluskają się w wodzie.
Moje liście drżą lekko jak chustka z jedwabiu.
Zerwij liść, zerwij, miła, i obetrzyj łzy.
Liście – moje ręce; ja mam rak miliony.
Milionem rąk dotykam ciebie i Stambułu.
Liście – moje oczy; patrzę zachwycony,
Milionem oczu patrzę: to Stambuł, to – ty.
Jak milion serc trzepoczą moje liście.
Ja – drzewo orzechowe w stambulskim ogrodzie.
Policja nie wie, ty nie wiesz, choć obok przechodzisz.
1957
Ostatni autobus
Północ. Ostatni autobus.
Konduktor przeciął bilety.
Czarna wiadomość nie czeka mnie w domu
ani goście, ani wódka.
W domu – rozłąka.
Ku rozłące jadę,
bez lęku jadę, bez smutku.
Podeszła do mnie, podeszła blisko
ciemność ogromna.
Swobodnie, bez obawy
światu się dzisiaj przyglądam.
Już mnie nie dziwi
fałsz przyjaciela,
gdy dłonie ściska,
a nóż wbija w plecy.
Szkoda gadać, nie zastraszy mnie dzisiaj wróg!
Las bogów fałszywych
przebrnąłem, godząc siekierą;
– bożek na ziemię nie pada od razy.
Poddałem rewizji to wszystko, w com wierzył;
Większość – na szczęście – bez skazy.
Nigdym jeszcze tak jasno, jak dzisiaj, nie błyszczał,
nigdy nie byłem tak wolny.
Podeszła do mnie, podeszła blisko
ciemność ogromna.
Swobodnie, bez obawy
światu się dzisiaj przyglądam.
Gdy pisząc uniosę głowę, gdy patrzę dokoła,
z przeszłości biegną do mnie:
słowo,
zapach,
znak ręką.
Słowo – życzliwe,
Zapach przyjemny,
Znak ręką – najmilsza woła.
Smutku nie budzi we mnie wspomnienie,
co wzywa z daleka.
Nie narzekam dziś na wspomnienia,
na nic już dziś nie narzekam,
nawet na serce, choć boli bez przerwy
jak wielki, wielki ząb.
Ogromna ciemność podeszła do mnie,
podeszła blisko.
Co mi tam pycha ministra,
pochlebstwo sekretarza!
Czarka za czarką światłem polewam się cały,
Na słońce patrzę i nie mrużę oka.
Może to szkoda,
lecz mnie już nie rozmarza
najpiękniejsze ze wszystkich kłamstw.
Nie upijam się dzisiaj słowami,
czy ktoś mówi, czy mówię sam.
Tak, różo moja, tak...
Śmierć do mnie podeszła blisko.
Świat nie był nigdy tak piękny jak dzisiaj.
Ach, świat!
Świat był moją koszulą, odzieniem –
zaczynam się rozbierać.
Byłem oknem w pędzącym wagonie –
stacją jestem teraz.
Byłem wnętrzem domu –
dziś bramą, otwartą na oścież.
Trochę więcej, niż dawniej, lubię dzisiaj gości.
I nigdy, nigdy upał nie był taki złoty,
i śnieg nie był nigdy tak czysty.
1957
Wielka ludzkość
Na statkach wielka ludzkość jeździ pod pokładem,
W pociągu najtańszą klasą,
Piechotą wędruje po szosie
wielka ludzkość.
Chleba dosyć dla wszystkich,
Prócz wielkiej ludzkości;
I ryżu dosyć,
I cukru dosyć,
Dosyć odzieży
I książek dosyć
Dla wszystkich, prócz wielkiej ludzkości.
Dla wielkiej ludzkości na świecie brak cienia,
Na ulicach światła,
W oknach – szyb.
Lecz wielka ludzkość ma jedno: nadzieję.
Bez nadziei nie można żyć.
1958
***
Polecimy na księżyc,
Dalej, jeszcze dalej,
Dokąd nie sięga oko teleskopu...
Kiedyż na naszej ziemi
Nikt nie będzie głodny?
Kiedy nikt przed nikim nie będzie czuł leku?
Nikt nikomu nie wyda rozkazu,
Nikt nie będzie nienawidził nikogo,
Nikt nikomu nie skradnie nadziei?
Jestem komunistą –
Aby odpowiedzieć na wszystkie pytania.
1959
Pisarzom Azji i Afryki posłanie
Bracia,
nieważne, moje włosy jasne!
Jestem Azji synem.
Bracia,
nieważne, moje oczy niebieskie!
Jestem Afrykaninem.
Tam, u mnie,
drzewa nie ocieniają podnóża,
zupełnie tak samo – u was.
Tam, u mnie,
chleb lwu trzeba dobyć z paszczy,
u źródeł czyha smok,
umiera się nie mając pięćdziesięciu lat –
zupełnie tak samo u was.
Nieważne, moje włosy jasne!
Jestem Azji synem.
Nieważne, moje oczy niebieskie!
Jestem Afrykaninem.
Tam, u mnie,
osiemdziesięciu na stu
liter nie odróżnia;
wiersze zostają pieśniami
wędrując z ust do ust;
tam, u mnie, wiersze mogą być sztandarami –
zupełnie tak samo u was.
Bracia!
Nasze wiersze
muszą orać ziemię w parze z chudym wołem,
muszą brodzić w mule po polu ryżowym,
muszą zadawać pytania,
zewsząd gromadzić światło
czuwać przy drogach
jak słupy milowe,
pierwsze ostrzegać przed wrogiem,
w dżungli uderzać w tam–tamy.
Dopóki na tej ziemi
jeden kraj,
jeden człowiek
w niewoli
dopóki na tym niebie
jedna chmura
nieść może śmierć –
w służbie wolności
nasze wiersze
muszą dać z siebie wszystko
1962
***
Chcę być platanem
odpocząć w jego cieniu
być książką
czytać ją w noce bezsenne
czytając nie czuć znudzenia
(piórem być nie chcę
nawet w swoim ręku)
być drzwiami
otwierać się dla dobrych
zamykać przed złymi
być oknem
otwartym bez firanek
i do pokoju wpuścić całe miasto
być słowem
wzywać do piękna słuszności prawdy
być słowem
wyszeptać miłość swoją
cichuteńko
1962