Oba brzegi rzeki są już opustoszałe. Na gigantycznych billboardach napisy: "Za dwa miesiące woda poniesie się do poziomu 175 m". Cisza, nic się nie dzieje. Odliczanie do planowego końca. Zaplanowane jest wszystko, poza życiem tych, którzy mają stąd uciec. Czasem widać ogromne, opustoszałe miasto, z którego wszyscy zostali ewakuowani. Wieżowce przypominają kopce termitów: wyjęte są nawet szyby. Ten koszmar, obserwowany ze statku przez kilka dni rejsu, i tak nie przygotowuje na zetknięcie z ogromem tamy. To największa budowla na świecie. Trzy pary drzwi z betonu zamykające najdłuższą rzekę Azji.
Aktorzy grają samych siebie. Yu Shui, 16-letnia dziewczyna z nadrzecznej wioski, marzy o tym, by kontynuować naukę, ale niepiśmienni rodzice, nieposiadający żadnych środków utrzymania, posyłają ją do pracy na ekskluzywnym statku rejsowym. Dziewczyna zostawia rodzinę i wchodzi na statek, gdzie ma stać się nowym człowiekiem. "Twoje imię jest za trudne dla turystów" - słyszy na wstępie od przełożonego. "Będziesz się nazywać Cindy". Yu Shui uczy się formułek po angielsku, koledzy przyuczają ją, w którym momencie dygnąć przed turystami. Jeden z przełożonych mówi wprost do kamery, że ci młodzi ludzie trafiają na statek po to, by zostać na nowo uformowani. Najsilniejsza propaganda to lekcje angielskiego. Rozwój Chin umożliwia rozwój jednostki; nauka języków jest konieczna dla kraju, gdzie przybywa tylu ludzi z Zachodu. Z lekcji wynosi się formułki potrzebne na statku i listy tematów zakazanych. "Z ludźmi z Kanady nie poruszamy tematu Quebecu, francuskich roszczeń. Z Irlandczykami - IRA".
Dziewiętnastoletni Bo Yu Chen jest egocentrykiem: zawinili rodzice, wychowując go jak typowego jedynaka. Zbyt zawadiacki, ambitny, zdeterminowany. Dlatego też, mimo postępów w pracy, zostaje zwolniony. Nie uda się go już wychować. Koledzy Yu Shui mają przede wszystkim jedno marzenie: zdobyć pieniądze. Na statku oznacza to umiejętność oceny klienta. Trzeba wybrać takiego, żeby nie był ani młody, ani stary: wtedy napiwek będzie największy. O takiego należy się troszczyć, czyli nie być ani natarczywym, ani sympatycznym, bo oni tego nie lubią. Na odchodnym można wtedy usłyszeć: "Dziękuję ci, nie byłeś nawet tak natrętny, jak się spodziewałem". I dostać duży napiwek. Chiński kapitalizm jest gdzieś w środku między kapitalizmem i socjalizmem, poucza przełożony.
Amerykańscy turyści: uwrażliwieni na los chińskiego społeczeństwa. Na przystankach w miastach portowych wybierają się na wycieczki autokarem z chińskim przewodnikiem. Jadą zobaczyć pokazowe osiedla dla przesiedleńców. Jedna z dociekliwych turystek dopytuje, ile takich mieszkań powstało, dla ilu przesiedleńców starczy. Przewodnik odpowiada "They are all happy, all happy" i wszyscy wybuchają serdecznym śmiechem. Jakież to niesamowite, takie ogromne przedsięwzięcie! Reżyser schodzi do wioski położonej tuż nad wodą, zagląda do sklepu. Pyta sklepikarza: "Co zrobił rząd, żeby wam pomóc"? - "Obniżyliśmy ceny, ludzie więcej kupują, trzeba sobie radzić" - mówi z mocą sklepikarz. Pytanie pada ponownie: "Ale co rząd zrobił, żeby wam pomóc?" Mężczyzna wchodzi do sklepu, siada, łzy stają mu w oczach. "Nic. Jesteśmy zrozpaczeni. Nie mamy co ze sobą zrobić".
Rodzina Yu Shui w końcu także musi się przenieść, woda wlewa się już do niżej położonych pomieszczeń, zalewa uprawy. Ojciec bierze na plecy szafę i wchodzi po umocnionych betonem wałach przeciwpowodziowych. Scena trwa kilka minut. Patrzy ostatni raz na dom, za którym widać tylko wodę. W takich chwilach wątpi w to, że rząd chce dla niego dobrze. Ma takie momenty słabości. Udaje mu się, wchodzi na drogę, ładuje szafę na wóz, który pchają razem z żoną do najbliższego miasta. Zamieszkają w pokoju bez okna, śpiąc na matach na betonie. "Tam, na dole, nie trzeba było płacić za wodę, za warzywa. Tu – skąd weźmiemy na to?" Utrzymywać będzie ich córka.
"W górę Jangcy", reż. Yung Chang, Kanada 2007
Kinga Stańczuk
Recenzja ukazała się na blogu filmowym portalu "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl).