Wciąż żył wraz z rodziną w chacie postawionej na prochach atomowej pustyni. Opisywał potężny błysk nad miastem, "niebieskawe światło, coś jakby spięcie elektryczne" – potem powiał wiatr o sile tornada i spadł czarny deszcz. "Powaliło mnie na ziemię, zobaczyłem, że z moich kwiatów pozostały tylko badyle. Wszystko takie nieruchome i ciche – gdy powstałem, zobaczyłem nagich i niemych ludzi. Niektórzy bez skóry lub włosów. Byłem pewien, że umarłem." Gdy dziewięć lat później chciałem go odnaleźć, okazało się, że umarł na białaczkę.
Okupacyjne władze alianckie zaraz po bombardowaniu zakazały rozprzestrzeniania jakichkolwiek informacji o skażeniu radioaktywnym, podtrzymując, że jedynie wybuch bomby przyniósł ze sobą zabitych i rannych. "W ruinach Hiroszimy nie ma radiacji" – donosił na pierwszej stronie "The New York Times", klasyk dezinformacji i abdykacji dziennikarskiej, z którym właściwie rozprawił się australijski reporter Wilfred Burchett w swym doniesieniu stulecia. "Piszę to jako przestrogę dla świata" – donosił Burchett w "The Daily Express", gdy po brawurowej podróży jako pierwszy korespondent dotarł do Hiroszimy. Opisał oddziały szpitalne, pełne ludzi bez widocznych obrażeń, lecz umierających na, jak to określił, "zarazę atomową". Za powiedzenie prawdy odebrano mu akredytację prasową, postawiono pod pręgierzem, obsmarowano w paszkwilach – po czym uniewinniono.
Bombardowanie atomowe Hiroszimy i Nagasaki to zbrodnia na niesłychaną skalę. To masowy mord z premedytacją, uruchomienie oręża, który jest sam w sobie zbrodnią. To dlatego apologeci uciekli w mitologię ostatecznej, "dobrej wojny", której "etyczna ablucja" (wedle określenia Richarda Draytona) pozwoliła na to, by Zachód nie tylko wykpił się ze swej imperialnej przeszłości, lecz również mógł podżegać do sześćdziesięcioletniej łupieżczej wojny, zawsze w cieniu Bomby.
Najtrwalszym kłamstwem jest to, że zrzucono bombę atomową, by zakończyć wojnę na Pacyfiku i oszczędzić życie ludziom. "Nawet bez bombardowań atomowych – stwierdza w 1946 r. Inspekcja Bombardowań Strategicznych Stanów Zjednoczonych – przewaga powietrzna nad Japonią równałaby się presji wystarczającej, by doprowadzić do bezwarunkowej kapitulacji i by niepotrzebna stała się inwazja lądowa. Jak wynika ze szczegółowego śledztwa, dotyczącego ogółu faktów, jak też świadectw żyjących dziś ówczesnych przywódców japońskich, zdaniem Inspekcji... Japonia poddałaby się nawet gdyby nie zrzucono bomb atomowych, nawet gdyby Rosja nie włączyła się do wojny i nawet gdyby nie planowano ani nie rozważano inwazji."
W Archiwach Narodowych w Waszyngtonie znaleźć można dokumenty rządu amerykańskiego, z których wynika, że Japonia starała się o pokój już w 1943 r. Niczego w związku z tym nie powzięto. Wiadomość telegraficzna, którą 5 maja 1945 r. wysłał ambasador niemiecki w Tokio i którą przechwycili Amerykanie, nie pozostawia wątpliwości, że Japończycy desperacko szukali pokoju, godząc się na "kapitulację nawet na twardych warunkach". Natomiast sekretarz wojny USA, Henry Stimson, powiedział prezydentowi Trumanowi, iż "obawia się" czy lotnictwo amerykańskie nie zbombarduje Japonii z taką siłą, że nowa broń nie będzie w stanie "okazać swej mocy". Przyznał potem, że "nie podjęto starań, ani też nikt poważnie nie rozważał kwestii, jak doprowadzić do kapitulacji, tak by nie być zmuszonym do użycia bomby". Jego kamraci zajmujący się polityką zagraniczną pragnęli "zastraszyć Rosjan nową bombą, niesioną ostentacyjnie na naszych barkach". Generał Leslie Groves, szef Projektu Manhattan, odpowiedzialnego za produkcję bomby, oświadczył: "Nigdy nie miałem złudzeń co do tego, że Rosja to nasz wróg, i na tej podstawie prowadzony był projekt". Dzień po zmieceniu Hiroszimy prezydent Truman trąbił z satysfakcją o "oszałamiającym sukcesie eksperymentu".
Uważa się, że od 1945 r. Stany Zjednoczone co najmniej trzykrotnie były na krawędzi użycia broni nuklearnej. Obecne rządy w Waszyngtonie, z ich humbugiem "wojny z terroryzmem", deklarowały gotowość do przeprowadzenia "wyprzedzających" ataków nuklearnych na państwa nieposiadające broni atomowej. Gdy kroczą w butach siedmiomilowych ku nocy nuklearnego Armagedonu, usprawiedliwiają to coraz haniebniejszymi kłamstwami. Iran – oto obecne "zagrożenie". Ale Iran nie posiada broni nuklearnej; brednie o jego planach nuklearnych pochodzą w dużej mierze od sponsorowanej przez skompromitowaną CIA irańskiej grupy opozycyjnej, Mudżahedinów Ludowych – tak jak kłamstwa o posiadanej przez Saddama broni masowego rażenia wykluły się w ustanowionym przez Waszyngton Irackim Kongresie Narodowym.
I jakże doniosła jest rola dziennikarstwa zachodniego w ustawieniu tego stracha na wróble! Nabrano wody w usta, gdy ze "ściśle tajnych" danych amerykańskiego wywiadu wynikło, że Iran porzucił program zbrojeń nuklearnych w 2003 r. Nieważne, że prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad nigdy nie groził "starciem Izraela z mapy". Jednakże media tak mantrowały ów "fakt", że w swym ostatnim, służalczym przemówieniu przed parlamentem izraelskim Gordon Brown kolejny raz paplał o tym, wygrażając Iranowi.
To, jak rozkwitły kłamstwa, doprowadziło nas do jednego z najpoważniejszych kryzysów nuklearnych po 1945 r., gdyż zachodni establishment i co za tym idzie także media nieomal nie wspominają o prawdziwym zagrożeniu. Na Bliskim Wschodzie jest tylko jedna rozpasana potęga nuklearna: Izrael. Bohaterski Mordechaj Wanunu chciał w 1986 r. przestrzec świat, i przeszmuglował dowody, że Izrael konstruuje 200 głowic nuklearnych. Mając za nic rezolucje ONZ, Izrael wierci się jakby miał owsiki, aby tylko zaatakować Iran: obawia się, że nowa administracja amerykańska może – jedynie może! – poprowadzić uczciwe negocjacje z krajem zgnojonym przez Zachód, odkąd w 1953 r. Wielka Brytania i USA obaliły irańską demokrację.
Izraelski historyk Benny Morris, niegdyś uznawany za liberalnego, dziś zaś będący doradcą politycznego i wojskowego establishmentu w jego kraju, zagroził 18 lipca w "The New York Times" "obróceniem Iranu w pustynię nuklearną". On – ironia losu, Żyd – zagroził masowym mordem.
Dręczy pytanie – czy reszta z nas zadowoli się rolą gapiów, tak jak dobrzy Niemcy mówiąc: "nie wiedzieliśmy"? Czy jeszcze bardziej pogrążymy się w tym, co Richard Falk określił mianem "samozadowolonego, jednostronnego, prawnego i moralnego pokazu slajdów z pozytywnymi wartościami zachodnimi oraz niewinnością, jakoby zagrożoną i legitymującą kampanię nieograniczonej przemocy"? Znowu jest w modzie aresztowanie zbrodniarzy wojennych. W mamrze znalazł się Radovan Karadzić, ale nie Szaron i nie Olmert, nie Bush i nie Blair. Dlaczego nie? Pamięć o Hiroszimie wymaga odpowiedzi.
John Pilger
tłumaczenie: Paweł Michał Bartolik
Tłumaczenie ukazało się na stronie Internacjonalista (www.internacjonalista.pl).