Według Berry’ego, paradygmat ten powinien prowadzić do rozprzestrzeniania się osiedli ludzkich, jednak proces ten został zahamowany w epoce ciężkiego przemysłu wymuszającego koncentrację. Pojawienie się automobilu rozpoczęło mimo wszystko proces erozji centrów miejskich i metropolizacji. Metropolizacja, otwierająca zwarte osiedla, spowodowała ewolucję form jednostkowych interakcji, a jednocześnie wypromowała stereotypy. Miało to ułatwiać relacje na odległość, implikowane przez masowe użytkowanie pojazdów mechanicznych i powiązaną z tym zwiększoną konsumpcję przestrzeni. Cyberprzestrzeń i narodziny "e-urbanizacji" wzmacniają tę tendencję po wielokroć. Internet pozwala bowiem dzisiaj mieszkać na łonie natury i zamawiać wszystko z dostawą do domu – nie musimy już jeździć do pracy czy na zakupy do miasta. W zgodzie z logiką zakreśloną jeszcze przez Crevecoura Berry utożsamia istotę amerykańskości z porzuceniem miasta.
Tymczasem w Europie króluje inny, do pewnego stopnia przeciwstawny ideał miejskości (de la cité). Zapytany o to, co mogłoby w Stanach Zjednoczonych stanowić jego odpowiednik, prowadzący w ostatecznej wersji do nowej formy miasta rozproszonego, "e-urbanizacji", Berry po chwili zastanowienia odparł, że byłaby to "Natura". W owym czasie prowadziłem zajęcia na jednym z japońskich uniwersytetów, gdzie zajmowano się m.in. zastosowaniami informatyki w systemach mieszkaniowych. W toku dyskusji studenci powoływali się na ideały zaskakująco zbieżne z ideałami Berry’ego. Z jedną drobną różnicą: dla moich studentów pragnienie mieszkania na łonie natury wynikało z trwale obecnej tendencji japońskiej mentalności występującej niezależnie od przemian technologicznych. I tak oto mit amerykański i jego ekwiwalent z Nipponu okazały się zgodne w tym, że poszukiwanie natury ma stanowić wyraz właściwej jednemu i drugiemu formy autentyczności. Zdumiewające jest przy tym, że w obu krajach nie zauważa się wcale pewnego ważnego faktu – rozproszona zabudowa nie przyczynia się wcale do korzystania z rozkoszy natury, ale przede wszystkim wzmacnia obecność człowieka w środowisku, a tym samym niszczy to, czego poszukiwano. Znakomicie ilustruje to "przypowieść o dostawcy tofu".
Weźmy więc tradycyjne miasto o zwartej zabudowie w czasach przed upowszechnieniem się pojazdów mechanicznych. Setka mieszkańców piechotą udaje się do sklepu na rogu ulicy po tofu. Tymczasem w warunkach zabudowy rozproszonej ta sama setka mieszkańców żyje w odpowiedniej liczbie domków jednorodzinnych z jednym dojazdem do szosy widocznej gdzieś na trzecim planie krajobrazu. Każdy zamawia swoje tofu przez internet – konieczne jest więc wykonanie setki kursów samochodem dostawczym, aby sprzedać sto kawałków tofu w stu domach na końcu setki sporych podjazdów. Co jest więc bardziej ekologiczne – zwarta zabudowa miejska czy model rozproszony?
Już dawno urbaniści wraz z geografami wykazali w dokładnych kalkulacjach, że przy tej samej liczbie mieszkańców osiedle rozproszone jest znacznie bardziej kosztowne niż miasto. Mogą sobie jednak mówić – wynikom ich badań przedstawiono zadziwiająco niezmienne rezultaty badań opinii, mocne jak cios maczugą: trzy czwarte osób pragnie mieszkać w domku jednorodzinnym. Prawdziwy głuchy telefon! Rynek zareagował w sposób niezrównany: w ciągu ostatnich trzech dekad XX w. wszystkie kraje bogate zostały dosłownie oblepione zabudową rozproszoną.
Fenomen ten wiąże się ściśle z popularnością samochodów – dlatego najwcześniej pojawił się on w Stanach Zjednoczonych i tam najpierw został najwcześniej dostrzeżony. W 1964 r. amerykański urbanista Melvin Webber podkreślał, że miasto wczorajsze, o jasno wytyczonych granicach i zdecydowanie odróżniające się od wsi, musi ustąpić miejsca temu, co ochrzcił on mianem "domeny miejskiej".[2]
Jednak nie należy mylić tej formy urbanistycznej z mnożeniem się miast gigantów, które obserwujemy w krajach biednych (jeszcze niedawno to samo działo się krajach uprzemysłowionych). Zabudowa rozproszona oznacza, że pod względem socjologicznym jej mieszkańcy to mieszczanie, a nie wieśniacy. Jedynie typ osiedla, o który im chodzi, jest wiejski. Dlatego uciekają z miasta – albo na stałe, albo poprzez zakup dodatkowej rezydencji. Tymczasem w krajach ubogich – tak samo jak kiedyś w dzisiejszych państwach dobrobytu – ucieka się w kierunku odwrotnym, ze wsi do miasta.
Istnieją również sytuacje pośrednie pomiędzy tymi biegunami. Historycznie rzecz biorąc, przedmieście poprzedza zabudowę rozproszoną. Na tym stadium sytuacja zaczyna się różnie rozwijać w zależności od kraju. Można w dość ogólny sposób wyróżnić dwa typy: oceaniczny, gdzie bogacze żyją z dala od centrum miasta, i kontynentalny, w którym jest odwrotnie. Świat anglosaski i Japonia należą do typu oceanicznego, Francja – do kontynentalnego. Jednak zjawiska te komplikują się, zwłaszcza jeśli chodzi o największe miasta w ostatnich czasach. W centrach miast wykształcają się enklawy bogactwa, które w procesie spekulacji gruntowych przestają być dostępne także dla klas średnich.[3] Np. w Japonii rewitalizacja dzielnic centralnych łączy się z budowaniem kolejnych manshon – wysokościowców, w których ceny mieszkań są równie imponujące, jak liczba pięter.
W krajach bogatych istnieje ogólna tendencja wprowadzania zabudowy rozproszonej na wszystkich obszarach. Oznacza to jednocześnie, że populacja o wyraźnie miejskim charakterze zastępuje na wsi tradycyjnych mieszkańców – wieśniaków. Jakiekolwiek pobudki pchają ludzi do kupowania gruntów coraz dalej od centrum miasta, najogólniejszym motywem tego exodusu pozostaje pragnienie mieszkania bliżej przyrody. A przecież to, co przeciętny Amerykanin lub Japończyk rozumieją pod pojęciem "natury", znacząco się różni.[4] Wyobrażenia są uzależnione od środowiska i historii. Zjawisko zabudowy rozproszonej ujawnia tymczasem dążenie ku analogicznym trybom życia. Skąd bierze się w społeczeństwach dobrobytu to idealizowanie modelu samotnego zamieszkiwania jak najbliżej natury?
Od najdawniejszych przejawów mitologicznych aż po motywy współczesne – tę samą historię obserwować możemy już od 3 tys. lat. Dziś musimy się uporać z nierozwiązywalnym paradoksem: pogoń za "naturą" (rozumianą przede wszystkim w kategoriach krajobrazu) oznacza zniszczenie swojego celu – natury pojmowanej jako ekosystem i biosfera. Dom jednorodzinny wraz z koniecznym samochodem to leitmotiv stylu życia nieumiarkowanego pod względem ekologicznym[5], wiążącego się z nadmierną konsumpcją zasobów naturalnych, niemożliwą do utrzymania na dłuższą metę.
Urbanistyczne wymiary tego zagadnienia pozostają oczywiste. Krótko mówiąc, zostawiane przez nas ekologiczne piętno jest mniejsze w przypadku osiedli zbiorowych i przy transporcie komunalnym.[6] I odwrotnie – zabudowa rozproszona oznacza trwonienie ekologicznego kapitału ludzkości, a w dalszej konsekwencji – jej samobójstwo.
Przypisy:
[1] Jest to wersja angielska imienia, którą przyjął Michel-Guillaume Jean de Crève- coeur (1735-1813), kiedy osiedlił się w Nowym Jorku w 1759 r. po kapitulacji Quebecu.
[2] M. Webber, "The Urban Place and the Non-Place Urban Realm", w: "Explorations into Urban Structure", M. Webber [red.], Pensylwania 1964.
[3] Zob. F. Ruffin, "Penser la ville pour que les riches y vivent heureux", "Le Monde Diplomatique", styczeń 2007.
[4] Porównajmy chociażby: M. Oelschlaeger, "The Idea of Wilderness, from Pre- history to the Age of Ecology", Yale University Press, New Haven 1991, oraz A. Berque, "Le Sauvage et l’artifice. Les Japonais devant la nature", Gallimard, Paryż 1986.
[5] Obszary, które zajmuje, są tymczasem niezbędne do odnawiania się w ramach ekosystemów zasobów naturalnych, które niszczymy. Ekologiczne piętno, jakie zostawia po sobie ludzkość, już teraz przekracza o jedną trzecią biowydolność naszej planety.
[6] W kwestii konsumpcji surowców energetycznych zob. badania P. Newmana i J. Kenworthy’ego nad 32 bogatymi miastami (np. "Libération", 12-13 stycznia 2007), które pokazują, że konsumpcja ta jest odwrotnie proporcjonalna do gęstości zaludnienia – największa w Houston, najniższa zaś w Hong Kongu.
Augustin Berque
tłumaczenie: Agata Czarnacka
Tekst ukazał się w miesięczniku "Le Monde Diplomatique - edycja polska".