Katarzyna Grochola, Trzepot skrzydeł
O problemie przemocy domowej mówi się ostatnio coraz częściej i nie wyłącznie w kontekście kampanii "16 Dni Działań Przeciwko Przemocy wobec Kobiet" na przełomie listopada i grudnia. Mówią o niej działacze i działaczki społeczni/e, dziennikarze/ dziennikarki, politycy/ polityczki, a także pisarki (częściej niż pisarze) i to nie tylko te, o których można śmiało powiedzieć "feministyczne" bądź "feminizujące", jak Izabela Filipiak w "Absolutnej amnezji", Grażyna Plebanek w "Dziewczynach z Portofino", a z nowszych – Grażyna Jagielska w "Fastrydze" czy Ewa Madejska w "Katonieli". W ostatnim czasie do grona autorek, które zdecydowały się poruszyć ten bolesny i wciąż wstydliwy problem, dołączyła "królowa kobiecej literatury popularnej" – Katarzyna Grochola.
Najnowsza powieść Grocholi "Trzepot skrzydeł" to historia kobiety, która stopniowo odkrywa, że poślubiła mężczyznę o dwóch twarzach – "kombinację" Dr. Jekylla i Mr. Hyde’a: inteligentnego, wykształconego, eleganckiego tłumacza, znawcę dobrej literatury i luksusowych win, który w chwilach "napadu szału" potrafi zdemolować mieszkanie, a także cyklicznie znęca się nad żoną psychicznie i fizycznie. Proces narastania przemocy przypomina równię pochyłą: zaczyna się "niewinnie" od ataków zazdrości i prób kontrolowania życia drugiej osoby, a kończy na wyzwiskach, szarpaniu i biciu, prowadzących do utraty poczucia własnej wartości ofiary, a w wymiarze fizycznym – zranieniach, złamaniach oraz poronieniu. Co istotne, opowieść o losach nieudanego małżeństwa, którą bohaterka snuje w formie listów do zmarłego ojca, w mniejszym stopniu koncentruje się na zjawisku samej przemocy (wyliczenie krzywd doznanych z rąk męża-kata), ile na demaskacji mitów wokół niej narosłych oraz stereotypów społecznych sprzyjających jej pojawieniu się i rozprzestrzenianiu.
Na co zatem należy uważać? Wobec czego być ostrożną, zdystansowaną? Przede wszystkim wobec koncepcji romantycznej miłości i małżeństwa zawieranego pod wpływem chwilowego uniesienia bądź małżeństwa jako ucieczki przed życiem, samą sobą. Sceptyczna wobec instytucji małżeństwa była już zdradzona przez męża Judyta z "Nigdy w życiu"; bohaterka "Trzepotu skrzydeł" rozczarowuje się natomiast samym wyobrażeniem idealnej (czytaj: ślepej) miłości, którym jej wyobraźnia karmiona była od dzieciństwa między innymi za sprawą sentymentalnej literatury dla dziewcząt (wymieniona z tytułu "Ania z Zielonego Wzgórza"), ckliwych produkcji kinowych i telewizyjnych itd. Zanim jednak do tego dojdzie, Hanka ulegnie urokowi ukochanego, wierząc, że zmieni jej życie w bajkę, mimo przesłanek nakazujących weryfikację jego intencji (błyskawiczny rozwód z pierwszą żoną, jej wyprowadzka i wystąpienie o sądowy zakaz zbliżania się do niej eks-małżonka): "(...) bo przecież nie przekreśla się człowieka tylko dlatego, że był kiedyś żonaty, niedawno i krótko, to była pomyłka, człowiek nie jest doskonały, popełnia błędy, te błędy go nie dyskwalifikują, przecież człowiek może się pomylić, a poza tym to ona odeszła, on nie był winny rozpadu tego związku, (...) więc to nie jego wina była, to małżeństwo nieudane i krótkie (s. 23)". Niestety, zaklinanie rzeczywistości doprowadza do tragedii i sen, który miał być piękny i dobry, okazuje się koszmarem: "Skąd miałam wiedzieć, że tak potoczy się moje życie? Że jak szukasz kogoś, kto cię ma chronić i opiekować się tobą, to wysyłasz sygnał – jestem słaba? Skąd miałam wiedzieć, że mężczyzna, który obejmuje cię i mówi: kocham cię, bądź moją żoną, będzie bił? (s. 58)". W jednym z wywiadów autorka uznawana za popularyzatorkę koncepcji romantycznej miłości tym razem zaleca swoim czytelniczkom trzeźwy osąd sytuacji: ""Trzepotem skrzydeł" chcę powiedzieć, by być uważną, nie upierać się przy swoim, umieć patrzeć i wyciągać wnioski, nie pchać się ślepo w korytarz bez wyjścia nawet, kiedy nad nim widnieje napis: ‘To ja, twoja wielka miłość’. Bo miłość nie zwalnia od myślenia, zwłaszcza że na początku zawsze tracimy głowę" ("Olivia", nr 7/2008).
Grochola tropi i demaskuje społecznie akceptowane role kobiece i męskie (księżniczki i rycerza, głowy i szyi, która głową kręci), stereotypy płciowe i mity, które stanowią pożywkę dla przemocy domowej, takie jak odwieczna cierpliwość i ofiarność kobiet ("Różnie się między ludźmi układa, ale trzeba być cierpliwym. Cierpliwość zawsze jest nagrodzona, naucz się tego wreszcie" (s. 56)), przekonanie, że ofiara prowokuje sprawcę i zasługuje na karę ("Kto w tym państwie miewa podbite oczy? Prostytutka? Wariatka? Awanturnica? Złodziejka? Alkoholiczka? Otóż kobieta, która szuka guza. Kobiety, które tak bardzo krzywdzą mężczyzn, że ci, mimo anielskiej cierpliwości, nie mogą nad sobą w końcu zapanować. Prowokatorki" (s. 102-103)), wiara, że przemoc zdarza się tylko w rodzinach patologicznych ("Biją mężczyźni analfabeci, tacy, co nie znają angielskiego i francuskiego biegle, nie tłumaczą zawiłych tekstów, nie kończą fakultetów, nie pracują na dobrych stanowiskach. Biją ci, których nikt nie lubi. Biją prostacy spod budki z piwem, śmieją się, zapluwając przez zepsute zęby, bo jak się żony nie bije, to jej wątroba zgnije, tacy biją. Ten, kto wieczorem odkłada "Absalom! Absalom!" na nocny stolik, (...) nie podnosi ręki na nikogo, to pewne" (s. 58-59)), przeświadczenie, że "prawdziwa miłość wszystko przetrzyma", więc "trzeba o nią walczyć" ("I dlatego o moją rodzinę postanowiłam walczyć. To, jak będzie, zależało tylko ode mnie. Jeśli będę dobra, on też będzie dla mnie dobry. On. Mój mąż. I przede wszystkim będzie" (s. 58)) itd. Buntując się przeciwko obiegowym opiniom na temat miejsca kobiet i mężczyzn w społeczeństwie, cech uznawanych za "typowo" kobiece (delikatność, potrzeba wsparcia się na męskim ramieniu) i męskie (siła, niezależność), autorka zachęca (zwłaszcza) kobiety do brania większej odpowiedzialności za własne życie, samodzielności, decyzyjności, wyrabiania w sobie umiejętności kończenia relacji destrukcyjnych, toksycznych: "Lepsza jest samotność niż zły związek" – mówi w wywiadzie dla kobiecego magazynu ("Olivia", nr 7/2008).
Bohaterka "Trzepotu skrzydeł" przechodzi długą drogę od siebie jako kobiety wiecznie zalęknionej, potrzebującej opieki ("Myślę, że od zawsze szukałam kogoś, kto się mną zaopiekuje, przy kim będę się czuła bezpiecznie... (s. 13); W nocy wyobrażałam sobie, że spadam, lecę z olbrzymiej skalnej półki, i kiedy już już mam się rozbić o ziemię, nagle skądś wyciągają się ręce, które mnie łapią, i miękko ląduję w przyjaznych i ciepłych, mocnych i dużych dłoniach Ratownika. Nie wzięło mi się to znikąd, o nie. To było marzenie ubezpieczające..." (s. 33)), do siebie jako kobiety gotowej stanąć z życiem twarzą w twarz: "Czuję jeszcze czasami trzepotanie, ale to nie strach, to może skrzydła, jeszcze zwinięte we mnie, jeszcze nie rozprostowane, a może to skrzydła Opiekunów, już nie boję się tego trzepotu, tylko wsłuchuję się, żeby rozpoznać, gdzie mnie prowadzi" (s. 166-167). Wraz z kolejnymi etapami dramatu, który stał się jej udziałem, Hanka dojrzewa, dorasta do momentu, gdy może się narodzić na nowo: jej skrzydła trzepoczące dotychczas z lęku przed sobą rozwijają się stopniowo do samodzielnego lotu przez życie. Tak czytana powieść Grocholi wpisuje się w długą tradycję literatury kobiecej (np. Kate Chopin "Przebudzenie", Marilyn French "Miejsce dla kobiet"), której punktem kulminacyjnym jest przebudzenie się śpiącej królewny z koszmarnego snu, karmiącego się społecznymi stereotypami i właściwą ludziom tendencją do samooszukiwania się.
Powieść kończy się optymistycznie i z nadzieją dla ofiar przemocy domowej: bohaterce "Trzepotu skrzydeł", inaczej niż bohaterce "Fastrygi" Grażyny Jagielskiej, samodzielnie udaje się przerwać zaklęty krąg przemocy i wyzwolić się dzięki wierze w siebie i sile pozytywnego myślenia. Terapeutyczno-poradnikowy dyskurs zastosowany w powieści uruchamia myślenie, że każdy jest kowalem swojego losu i jeśli bardzo chce, jest w stanie pokonać własne ograniczenia i zmienić swoje życie na lepsze: "odbić się od dna, przekroczyć punkt graniczny swej wytrzymałości i odporności na cierpienie: Więc straciłam to dziecko, które mnie uratowało. Przed śmiercią? Lub może przed czymś znacznie gorszym? Ono pomogło mi znaleźć siebie, tę drugą, której szukałam całe życie i do której tęskniłam. Cały czas była obok mnie, wystarczyło ją przywołać, wystarczyło zobaczyć, że jest. Nie boję się. Już nie" (s. 156).
Niestety, problem z dyskursem terapeutycznym (np. "12 kroków") i poradnikowym jest taki, że podtrzymuje on indywidualistyczne przekonanie, że wszystko, co dobre i złe, ma źródło w nas samych: że to my odpowiadamy za nasze nałogi, uzależnienia, porażki i tylko my – nikt inny (może z wyjątkiem terapeuty/ki i/lub autora/ki poradnika) – jesteśmy w stanie pokonać nasze słabości. Pytanie, czy takie myślenie, które zdać może egzamin, gdy podejmujemy walkę z perfekcjonizmem, chorobliwą nieśmiałością, czarnowidztwem itd. (jednym słowem, z mankamentami dość łatwymi do skorygowania), okaże się adekwatne w sytuacji, gdy zmierzyć się nam przyjdzie z przemocą domową, która jest chorobą społeczną, mającą swe źródło w szkodliwych stereotypach, mitach, karmiącą się niemocą instytucji i obojętnością społeczeństwa? Oczywiście, pozytywne myślenie, zmiana nastawienia do sprawcy przemocy, próba odszukania siły w sobie są bardzo ważne, gdy mówimy o wychodzeniu z przemocowej relacji. Jednak równie ważne jest zaplecze materialne, wsparcie krewnych, pomoc instytucji wyspecjalizowanych do walki z przemocą itd.
W powieści Grocholi te kwestie zostały konsekwentnie przemilczane. Bohaterka nie tylko nie szuka pomocy, ale nawet informacji na temat organizacji, które mogłyby jej udzielić wsparcia prawnego, psychologicznego itp.; zachowuje się tak, jakby nie miała pojęcia, że nie żyje w próżni, gdy chodzi o system pomocy ofiarom znęcania (choć w powieści pada nazwa "niebieska linia"), że problem przemocy domowej – choć wciąż wstydliwy – przestał być tematem tabu.
I tak Hanka pielęgnuje w sobie przekonanie, że jest zdana wyłącznie na siebie i że to od niej (jej siły woli) zależy, czy i kiedy wyjdzie z zaklętego kręgu przemocy. Z drugiej strony jednak, kobieta mimowolnie czeka, aż ktoś (książę na białym koniu?) się zjawi i wybudzi ją z koszmarnego snu, który zdaje się nie mieć końca. I książę, oczywiście, się pojawia. Jak w harlequinie okazuje się nim lekarz – "anioł w bieli" – ze szpitala, do którego trafia skatowana po raz kolejny bohaterka. Niczym cierpliwy terapeuta wysłuchuje on "spowiedzi" Hanki, pociesza ją, doradza, wzmacnia jej świadomość. I właściwie wszystko to – cały ten sentymentalizm, który do tego momentu demaskuje i kwestionuje powieść – byłoby do przełknięcia, gdyby nie fakt, że spotkanie z lekarzem zyskuje wymiar wydarzenia mistycznego: podniesione zostaje do rangi spotkania z wysłannikiem Boga na ziemi i jako takie staje się punktem zwrotnym w życiu bohaterki: "Zaczęłam płakać, płakałam i nie mogłam przestać, a on trzymał mnie za rękę, (...) gładził po ręce i słuchał. (...) Modliłaś się o to, żeby przeżyć i żeby go (dziecka – przyp. A.M.) nie narazić – powiedział anioł w białym fartuchu – i Bóg to wie. (...) Mówił o Bogu, jakby Go znał i wiedział o Nim więcej niż ktokolwiek. (...) Zaczęłam mówić o tym, jak pierwszy raz mnie uderzył i jak nieudolnie próbowałam skończyć ze sobą, biorąc to nieszczęsne relanium, i jak uderzył drugi raz, dziesiąty, o ręce powiedziałam i o tym, jak się kładł na mnie, bo byłam jego żoną. A świat się rozszerzał i rozszerzał" (s. 151-152).
Spotkanie z lekarzem uznać można oczywiście za swoistą "iskrę na beczkę prochu", moment przełomowy w życiu Hanki, od którego bierze ona sprawy w swoje ręce. Można jednak odczytywać je jako element wciąż tej samej bajki, w obrębie której porusza się bohaterka: bajki o śpiącej królewnie, w której zmienia się tylko twarz oswobodziciela. Dodatkowo "cudownym zrządzeniem losu" giną oboje rodzice kobiety, po których dziedziczy ona majątek, w tym mieszkanie, co niewątpliwie ułatwia jej rozpoczęcie wszystkiego od nowa. To właściwie jedyny "zgrzyt", który nakazuje czujność wobec powieści Grocholi, "promującej" optymizm i wiarę w szczęśliwe zakończenia niezależnie od problemu, z którym przychodzi nam się zmagać.
Oczywiście, najnowsza powieść Katarzyny Grocholi nie jest instruktażem, jak walczyć z przemocą domową, ale utworem literackim rządzącym się własnymi regułami, posługującym się językiem innym niż broszury wydawane przez antyprzemocowe organizacje, z prawem do rozwiązań fabularnych innych niż te, które życie pisze najczęściej. "Trzepot skrzydeł" – tak inny niż mroczna, wstrząsająca w swym fatalizmie "Fastryga" – jest częścią "misji krzepienia serc", której podjęła się i do której przyznała się pisarka: "Chcę budzić nadzieję. Także i po to, żeby samą siebie podtrzymać na duchu. (...) chcę pokazać, że można ten świat zobaczyć jako świat piękny. Że ludzie są też dobrzy. I że każdy może być taki, jak chce. (...) Nawet jeśli nie zmieniam świata, to szukam takich szczelin, w których można znaleźć sposób na inne, lepsze życie" ("Wysokie Obcasy", 14-15 czerwca 2008). Czy ta misja "skazana jest na sukces"? No cóż. Dobrze, że powstała powieść, która pokazuje, że można się obudzić z koszmarnego snu. Szkoda jednak, że to "przebudzenie" przypomina momentami przeskok do innego snu – błogiego, ale mimo wszystko snu. Zupełnie jakby nie było ucieczki przed bajką jak tylko w inną (czy może raczej ciągle w tę samą) bajkę.
Katarzyna Grochola, "Trzepot skrzydeł", Wydawnictwo Literackie 2008.
Agnieszka Mrozik
Recenzja ukazała się na portalu Feminoteka (www.feminoteka.pl).