Kandydat niezależny nie ma żadnych szans, aby zostać gospodarzem Białego Domu. Amerykańska demokracja to wielki, kosztowny show, który daje obywatelom igrzyska, nie pozostawia im jednak prawdziwego wyboru.
Wybitny publicysta Noam Chomsky, bezpardonowy krytyk amerykańskiego imperializmu i szalejącej konsumpcji, surowo ocenia sytuację w swoim kraju. Przyznaje, że Stany Zjednoczone zapewniają obywatelom wolność słowa znacznie większą niż gdzie indziej, społeczeństwo zaś jest egalitarne, tak że profesor jak równy z równym rozmawia z mechanikiem. Jednak, jak oświadczył Chomsky w wywiadzie dla niemieckiego magazynu "Der Spiegel", Europejczycy nie powinni mieć złudzeń co do Obamy.
Różnice między Republikanami a Demokratami są niewiele znaczące. Jeśli ci drudzy sprzeciwiają się wojnie w Iraku, to tylko dlatego, że stała się zbyt kosztowna. Nikt nie piętnuje bezprawnej agresji na inne państwo. Gdyby naczelny dowódca amerykański w Iraku, gen. Petraeus, osiągnął to samo, co Putin w Czeczenii, zachwyceni amerykańscy politycy traktowaliby go jak króla.
Zdaniem Chomsky'ego, w USA rządzi w rzeczywistości jedna partia, a jest to partia biznesu. Nakłania ona obywateli do nieograniczonej konsumpcji, aby lepiej ich kontrolować.Podobny pogląd reprezentuje 74-letni Ralph Nader, obrońca konsumentów, imigrantów i pracowników najemnych, niezależny kandydat na prezydenta (ubiega się o najwyższy urząd w państwie już piąty raz).
Na swej stronie internetowej polityk, syn emigrantów z Libanu, głosi: Rodzice nauczyli mnie, że aktywność społeczna jest obowiązkiem. Niekiedy zdarzają mu się wystąpienia absolutnie niepoprawne politycznie. Pewnego razu nazwał prezydenta George a W. Busha i członków Kongresu marionetkami Izraela. Ale Nader ma na koncie znaczące osiągnięcia. To jego działalność sprawiła, że koncerny samochodowe zaczęły budować bezpieczniejsze auta, wyposażone w pasy bezpieczeństwa i szyby bezodłamkowe.
Obrońca konsumentów podkreśla, że w Stanach Zjednoczonych panuje dyktatura dwóch partii, które działają w interesie wielkich korporacji, nie troszcząc się o dobro zwykłych obywateli. Globalne koncerny kontrolują rząd, finansują kongresmanów, komercjalizują nasze dzieciństwo i planują naszą genetyczną przyszłość. One nad nami panują, oskarża Nader z zapałem religijnego kaznodziei.
W wielu kwestiach nie można odmówić mu racji. Amerykański system wyborczy ma swoje osobliwości. Prezydenta wybiera kolegium elektorów. Może więc dojść do sytuacji, że polityk, który zdobył najwięcej głosów obywateli, i tak nie zostanie gospodarzem Białego Domu. Na domiar złego każdy z 50 stanów ma własną ordynację wyborczą, z których większość jest skrajnie niekorzystna dla polityków niezależnych. Często zdarza się, że kandydat, który chce walczyć o Biały Dom, wyda wszystkie swoje pieniądze, aby tylko pokonać procedurę wpisania na listę wyborczą. Oczywiście potem bez środków finansowych kampanii prowadzić nie może. Dlatego żaden z kandydatów w obecnej elekcji nie zdołał zarejestrować się we wszystkich stanach. Nawet jeśli niezależny zostanie umieszczony na liście wyborczej, kłopoty dopiero się zaczynają. Jeśli któraś z dwóch wielkich partii uzna go za zagrożenie, natychmiast usiłuje unieważnić jego rejestrację na drodze sądowej. Często się to udaje, a jeśli nawet nie, to niezależny kandydat i tak musi przeznaczyć swoje środki finansowe na opłacenie prawników w sądzie, a na kampanię wyborczą nic mu już nie zostanie. Oczywiście niezależni i tak mogą wydać na kampanię wyborczą marne grosze w porównaniu z setkami milionów dolarów, zgromadzonych przez machiny partyjne Demokratów i Republikanów.
Nader żąda likwidacji kolegium elektorów i wprowadzenia jednakowej ordynacji wyborczej we wszystkich stanach, ale jego program nie ma żadnych szans na realizację. Nie trzeba dodawać, że kandydaci bez błogosławieństwa obu wielkich partii są konsekwentnie ignorowani przez media. W lokalnych gazetach można znaleźć o nich wzmianki, ale do telewizji już się nie dostaną, o udziale w debacie Obamy i McCaina mogą pomarzyć. Próbują wykorzystywać internet, apelować do studentów i mniejszości etnicznych, ale bez widocznego skutku. Kandydaci niezależni zdają sobie sprawę, że nie mają widoków na zwycięstwo. Jeśli startują w wyborach, to po to, aby zdobyć chociażby minimalny rozgłos i przedstawić swój program.
Independent candidate rzadko odgrywa znaczącą rolę wyborczą. W 1968 r. gubernator Alabamy, George Wallace, dysponujący znacznym majątkiem i szermujący rasistowskimi, skrajnie prawicowymi hasłami, uzyskał 13,5% poparcia. W 1992 r. układem dwóch partii na krótko wstrząsnął miliarder z Teksasu, Ross Perot, który przeznaczył na kampanię wyborczą z własnej kieszeni ponad 64 mln dol. Kupował całe telewizyjne bloki reklamowe, w których piętnował politykę ekonomiczną establishmentu (Przyjęcie się skończyło. Teraz trzeba posprzątać!). Był tak popularny, że został dopuszczony do debat telewizyjnych Demokratów i Republikanów. Niektórzy uważają, że Perot wcale nie chciał zostać prezydentem, tylko wykorzystał kampanię do autopromocji, niespodziewanie bowiem na kilka miesięcy wycofał się z wyborów. W każdym razie uzyskał aż 19% poparcia (ale ani jednego głosu w kolegium elektorskim). Wśród politycznych komentatorów panuje opinia, że Perot odebrał wtedy głosy George`owi Bushowi seniorowi, czego skutkiem była wyborcza wiktoria Billa Clintona.
W 2000 r. na wynik elekcji wpłynął Ralph Nader, kandydujący wtedy z ramienia Partii Zielonych. Zdobył 2,7% poparcia. Tylko na Florydzie uzyskał 97 tys. głosów. W tym stanie kandydat Demokratów Al Gore przegrał z George`em Bushem różnicą zaledwie 537 głosów, co zadecydowało o jego klęsce. Do dziś wielu Amerykanów oskarża Nadera o to, że odebrał Gore`owi poparcie i przyczynił się do zwycięstwa George`a W. Busha, którego rządy okazały się fatalne dla kraju. Nader odpowiada hardo: Takie zarzuty stawia tylko liberalna inteligencja. Różnice między Alem Gore`em a Bushem były minimalne. Miałem prawo kandydować. Gwiazda Nadera szybko jednak zbladła. W 2004 r. zdobył tylko 0,4% głosów.
Początkowo przypuszczano, że w obecnych wyborach wielki kryzys finansowy okaże się wiatrem w żagle kandydatów niezależnych. Tak się jednak nie stało, wyborcy bowiem są pod wielkim wrażeniem charyzmy młodego Baracka Obamy i nie zwracają uwagi na polityków usiłujących odegrać rolę czarnego konia. Wypada dodać, że na razie niezależni kandydaci, czy to konserwatywni, czy też liberalni, odbierają głosy (w małym zresztą stopniu) McCainowi, nie Obamie.
Obok Nadera najpoważniejszym z biorących udział w elekcji polityków spoza dwóch wielkich ugrupowań jest reprezentujący Partię Libertariańską Bob Barr. Zdołał on zarejestrować się w 46 stanach. 59-letni prawnik Barr był aktywistą konserwatywnego skrzydła Partii Republikańskiej. W latach 1995-2003 zasiadał w Izbie Reprezentantów ze stanu Georgia. Doprowadził do przyjęcia Defense of Marriage Act, który definiował małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny (czyli uniemożliwiał małżeństwa homoseksualne).
Rozgłos zdobył jako ten, który bezpardonowo dążył do usunięcia z urzędu Billa Clintona, uwikłanego w aferę rozporkową z Monicą Lewinsky. Po zamachach z 11 września 2001 r. zaczął krytykować administrację Busha za to, że pod pretekstem wojny z terroryzmem zakłada podsłuchy i ogranicza prawa obywateli, ponadto przeznacza coraz większe fundusze na wydatki federalne. W 2004 r. Barr wstąpił do Partii Libertariańskiej. Jest przeciwnikiem wojny w Iraku, domaga się obniżenia podatków. Potępia plan ratowania bankrutujących instytucji finansowych kwotą 700 mld dol. zabraną z kieszeni obywateli. Żąda ukarania nieudolnych lub skorumpowanych dyrektorów banków.
Barr oskarża Republikanów o to, że podobnie jak Demokraci są zwolennikami kosztownego wielkiego rządu (big government) zamiast oszczędnościowego małego rządu (small government). Były prześladowca Clintona ironizuje: Dewizą Amerykanów jest: W Bogu pokładamy ufność. Ale zasada obu wielkich partii głosi: W rządzie pokładamy ufność.
Radykalną kandydatką na lewym skrzydle jest czarnoskóra 53-letnia Cynthia Ann McKinney, walcząca o prawa mniejszości rasowych. Ubiega się o prezydenturę z ramienia ekologicznej Partii Zielonych. Przez 12 lat była członkiem Izby Reprezentantów jako demokratka ze stanu Georgia, ma więc większe doświadczenie polityczne niż Barack Obama.
Wkrótce po zamachach z 11 września 2001 r. publicznie zasugerowała, że prezydent George W. Bush wiedział, iż atak terrorystyczny zagraża Ameryce, nie ostrzegł jednak społeczeństwa, ponieważ chronił interesy swego ojca. Być może ta wypowiedź sprawiła, że pani McKinney nie została wybrana do Kongresu w 2003 r. Powróciła jednak dwa lata później.
Zasłynęła jako obrończyni ofiar huraganu Katrina, który spustoszył Nowy Orlean. W 2006 r. została oskarżona o to, że usiłowała wejść na Kapitol bez identyfikatora i uderzyła funkcjonariusza służb bezpieczeństwa, który ją zatrzymał. W ponownych wyborach do Kongresu poniosła porażkę. W październiku br. podczas wiecu wyborczego złożyła sensacyjne oświadczenie. Oto usłyszała od świadków, że w czasie huraganu Katrina rząd, prawdopodobnie Pentagon, nakazał stracić 5 tys. ludzi, zapewne więźniów, ofiar kompleksu więzienno-przemysłowego. Ludzi tych jakoby zabito strzałem w tył głowy. Ciała utopiono w bagnach Luizjany. Po tej wypowiedzi wiarygodność Cynthii McKinney mocno ucierpiała.
Kandydatem Socjalistycznej Partii Stanów Zjednoczonych na najwyższy urząd w państwie jest 65-letni Brian Moore, pacyfista i gorący przeciwnik wojny w Iraku. Domaga się zrealizowania programu socjalistycznego, co oznacza bezpłatną opiekę zdrowotną dla wszystkich i tanie mieszkania dla najuboższych. Oczywiście w amerykańskich warunkach Moore jest prorokiem wołającym na puszczy.
Na skrajnej prawicy w wyścigu do Białego Domu startuje 56-letni Charles Chuck Baldwin, reprezentujący Partię Konstytucyjną. Były aktywista Republikanów założył Kościół baptystów na Florydzie i został jego pastorem. We własnym programie radiowym oskarża administrację prezydenta Busha o zbytni liberalizm, domaga się wprowadzenia zakazu aborcji oraz likwidacji wielu instytucji federalnych, w tym banku centralnego Fed. Baldwin zarejestrował się na listach wyborczych w 37 stanach.
Charles Jay, dziennikarz sportowy i komentator z Florydy, specjalista od walk bokserskich, wstąpił w wyborcze szranki jako kandydat Partii Bostońskiej Herbaty (Boston Tea Party). Ugrupowanie to nawiązuje do sławnych wydarzeń z Bostonu z 1773 r. Wtedy to bostończycy, przebrani za Indian, wyrzucili za burtę herbatę przywiezioną przez okręty angielskie. Anglicy zamierzali sprzedawać herbatę w swych amerykańskich koloniach ze szkodą dla miejscowego handlu. Ta herbatka bostońska (Boston Tea Party) stała się początkiem amerykańskiej rewolucji.
Obecna Boston Tea Party domaga się zredukowania federalnej administracji, wycofania wojsk amerykańskich z Iraku oraz legalizacji marihuany. Nawiązuje do sławnego wydarzenia z przeszłości, ale stanowi tylko polityczny folklor.
Wszystko wskazuje na to, że w listopadowych wyborach prezydenckich kandydaci niezależni nie odegrają żadnej roli. Nawet Nader czy Barr zdobędą prawdopodobnie tylko ułamek procenta głosów. Dwa polityczne giganty, Republikanie i Demokraci, różniący się od siebie tylko kosmetycznie, zazdrośnie strzegą monopolu na władzę.
Jan Piaseczny
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".