Początek był feralny. Na progu II Rzeczypospolitej zamordowany został, przez proendeckiego fanatyka, pierwszy jej prezydent, Gabriel Narutowicz.
Morderstwo poprzedziła kampania oszczerstw i nienawiści rozpętana przez polityków i publicystów Narodowej Demokracji przeciwko Józefowi Piłsudskiemu i wysuniętemu przezeń kandydatowi na prezydenta. Przed sądem morderca oświadczył, że właściwie zamierzał zabić Piłsudskiego, ale to mu się nie udało. Po egzekucji ośrodki endeckie i rzymskokatolickie wynosiły pod niebiosa przestępcę i czyn jego aż biskupi poczuli się zmuszeni do interwencji hamującej tę patologię. Nie przeszkodziło to przywódcy endecji, Stanisławowi Głąbińskiemu, umieścić w swym gabinecie gipsowy odlew prawej ręki mordercy – tej, która trzymała zabójczą broń.
Zrodzona w takich warunkach młoda polska demokracja parlamentarna była od początku chora. Choroby – zaciekłe partyjniactwo, prywata połączona z korupcją, niedojrzałość polityczna i nieuctwo związane z ideologicznym fanatyzmem, walka o władzę stawiana ponad długofalowym interesem tworzącego się dopiero państwa – wszystko to ogniskowało się z natury rzeczy w ówczesnym przedstawicielstwie narodu, Sejmie Rzeczypospolitej; w którym przewagę mieli endecy i sprzymierzone z nimi ugrupowania, nazywające się chłopskimi.
Marszałka gra pozorów
Piłsudski, niegdysiejszy przywódca PPS, powiedział później: "Czerwonym tramwajem dojechałem do przystanku niepodległość". Nie chciał ani radykalnych reform, ani tym bardziej społecznej rewolucji. Chciał władzy i nie zamierzał demokratycznie i trwale oddać jej ani znienawidzonym zbrodniczym endekom, ani pogardzanym chłopom. Rozumiał, że legalnie, przy pomocy tego Sejmu, pełni władzy nie osiągnie. Usunął się więc do Sulejówka, skąd rozwinął niebywale brutalną kampanię przeciw Sejmowi i całemu systemowi – czyli przeciw ząbkującej dopiero demokracji parlamentarnej. Poziom walki marszałka Polski z Sejmem Rzeczypospolitej obrazuje wybrany, z setek mu podobnych, cytat z tekstów Józefa Piłsudskiego: "... A gdy się taki pan zafajda, to każdy podziwiać musi jego zafajdaną bieliznę, a jeżeli przy tym zdarzy mu się wypadek, że zabździ, to to już jest prawo dla innych ludzi. (...) I trzeba nie mieć wstydu zupełnie, żeby w tym fajdanitis poslinis widzieć główny »prestige« Sejmu".
W maju 1926 roku Józef Piłsudski wziął władzę w Polsce przy pomocy zbrojnego zamachu stanu. Kosztowało to wiele ofiar śmiertelnych (według różnych źródeł od 400 do 1000). Tak polska demokracja parlamentarna zakończyła swój krótki żywot. Nie aby Piłsudski nienawistny mu Sejm zlikwidował. On go najpierw upokorzył, odrzucając po majowym zamachu wiernopoddańczy wybór na prezydenta Polski, a potem, stopniowo i konsekwentnie, pozbawił Sejm nie tylko władzy, lecz po prostu znaczenia w rządzonym przez siebie państwie. Faktycznie demokracja parlamentarna istniała w II RP wszystkiego cztery lata: 1922 – 1926. A i to jakości była nieszczególnej, lotów niewysokich.
Istotą systemu pomajowego stało się: utrzymanie zewnętrznych form parlamentarnej demokracji i napełnienie ich swoją, zupełnie niedemokratyczną treścią. Prawo zastąpione zostało słowem Józefa Piłsudskiego, interpretowanym i realizowanym służalczo przez jego akolitów, w zasadzie kilkunastu najbliższych mu byłych legionistów lub POW-iaków, "pułkowników". Dobieranych na zasadzie widzimisię Marszałka. Lecz przy tym wszystkim zachowano demokratyczny pozór. Odbywały się wybory, tyle że były na różne sposoby fałszowane. Najprościej przebiegało to na tzw. kresach wschodnich, gdzie lokalny policjant prowadził wyborców z całej wioski do urny i pilnował, aby wrzucali do niej, co trzeba. Obradował też Sejm, tyle że po uzyskaniu w takich wyborach ogromnej większości przez tzw. Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem parlament był tylko posłusznym instrumentem władzy. Prowadzono procesy sądowe posługując się kodeksami, tyle że po osławionym aresztowaniu przywódców opozycji i "procesie brzeskim" samodzielność sądów zastąpiona została ich dyspozycyjnością; do obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej zsyłano bez sądu, wystarczył wniosek starosty. Względnie samodzielnie działał rząd, tyle że stanowisko każdego ministra i funkcja premiera zależne były od woli lub kaprysu dyktatora.
W swoich "Strzępach meldunków" Felicjan Sławoj Składkowski, generał-lekarz, ówczesny minister spraw wewnętrznych, wspomina jak decydowano o aresztowaniu posłów opozycji i uwięzieniu ich w twierdzy brzeskiej: "W pewnej chwili Pan Marszałek zapytał, kto podpisze nakaz aresztowania. Zapanowało milczenie, po którym zameldowałem: »Melduję posłusznie, że ja podpiszę, Panie Marszałku«. »No więc!« powiedział Komendant, jakby strofując mię za zbyt długie milczenie".
Kult jednostki
Stanisław Cat-Mackiewicz, skądinąd wielbiciel osoby i chwalca polityki Marszałka, pisał w swej "Historii Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939": "... rezultatem Brześcia były wygrane wybory i zgruchotanie, przynajmniej czasowe, stronnictw lewicy. (...) Piłsudski unieruchomił, zdemobilizował, złamał opozycję środkami bez żadnego porównania łagodniejszymi (...) niż dla zwalczenia swojej opozycji potrzebowali nie tylko Lenin, Stalin czy Hitler, ale nawet Mussolini, Franco, czy dyktatura w Jugosławii lub też dyktatura w Rumunii". II RP to już nie była demokracja, tej oczywistości nikt nie negował. Czy to już był faszyzm? Nie spierajmy się o nazewnictwo, porównania Cata są wystarczajaco wymowne. Z pewnością był to system władzy jednostki. Otoczonej niesłychanym kultem osobistym i działającej całkowicie poza prawem i ponad prawem.
Na ekonomii dyktator i jego oficerowie się nie znali i raczej nią gardzili. Poza prymitywnie pojmowany budżet państwa myślą nie sięgali. Do poziomu produkcji sprzed wojny światowej doszła Polska dopiero w latach trzydziestych.
Przeludnienie wsi, brak obiecanej reformy rolnej, bezrobocie w miastach wywołane przewlekłym kryzysem gospodarczym, nieudolność rządów i ich klasowa orientacja, sojusz Piłsudskiego z wielkimi obszarnikami zawarty w radziwiłłowskim Nieświeżu i ciche przymierze "pułkowników" z wielkokapitalistycznym "Lewiatanem" – wszystko to prowadziło do zaostrzania konfliktów społecznych. Protesty ludzi pracy najemnej i chłopów wywołane fatalnymi warunkami bytowymi, z reguły łączyły się z żądaniami przywrócenia państwa prawa, usunięcia dyktatury, wprowadzenia demokracji i społecznej sprawiedliwości. Władza miała tylko jedną odpowiedź: salwy karabinów. Przy rozbijaniu strajków chłopskich, w jednej tylko konfrontacji z policją latem 1933, padło 30 zabitych. Pomniejsze starcia i ofiary były na porządku dziennym, zwłaszcza na kresach wschodnich.
Faszystowskie ciągoty
Ten system nie mógł przeżyć swego twórcy, Józefa Piłsudskiego. Już pod koniec jego życia zaczął dryfować w kierunku "prawdziwego" faszyzmu. Lecz projekt konstytucji jawnie faszystowskiej, przedłożony Piłsudskiemu przez jego zaufanego Walerego Sławka – poszedł do kosza. Marszałek taką ostentację uważał za zbędną, władza i tak była w rękach jego i jego ludzi. Natomiast gdy dyktatora zabrakło, a pojawili się kandydaci na jego miejsce, ci w braku własnego autorytetu potrzebowali formalnych uregulowań, które sankcjonowałyby ich wodzostwo. Temu procesowi skutecznie przewodzili ówczesny prezydent Ignacy Mościcki i stojący na czele wojska Edward Rydz-Śmigły.
Rydz otwarcie skłaniał się ku faszyzmowi. Tworzono wokół niego nowy kult, który miał zastąpić kult zmarłego Marszałka. Używano przy tym ordynarnego kłamstwa o rzekomej militarnej potędze mocarstwowej Polski, na czele której stoi "Marszałek Śmigły-Rydz to bardzo wielki wódz" – jak głosiła lansowana przez rządową propagandę piosenka. Szukano zbliżenia z hitleryzmem i faszystowskimi Włochami. Przygarnięto do rządowej piersi radykalną endecką młodzież. Przywódca formalnie nielegalnej faszystowskiej Falangi podróżował salonką Rydza. Faszystom pozwalano terroryzować uniwersytety, bezkarnie bić Żydów, wymuszać getta ławkowe. Państwo Mościckiego i Rydza oficjalnie mówiło o "rozwiązaniu kwestii żydowskiej". Dążyło do wysiedlenia Żydów z Polski, do gigantycznej wywózki 3,5 miliona własnych obywateli. W tym celu wysyłano emisariuszy do Ameryki Południowej i na Madagaskar, które sobie szczególnie upodobano jako ewentualne lokum polskich Żydów. Zapobiegł temu stanowczy sprzeciw Francji, której kolonią był wówczas Madagaskar.
Tak więc nie Madagaskar stał się perłą w koronie faszyzacji Polski – lecz udział w rozbiorze Czechosłowacji u boku hitlerowskich Niemiec. Aby to uczynić w roku 1938 trzeba było szczególnego zaślepienia. Już w kilka miesięcy później – jak łatwo było przewidzieć – Polska stanęła w obliczu niemieckich żądań terytorialnych. Władza sanacyjna, odrzucając je pod naciskiem zgodnej polskiej opinii publicznej, odpowiedziała oblepieniem miast i wsi afiszami przedstawiającymi marszałka Rydza-Śmigłego w bohaterskiej pozie na tle eskadr samolotów i kolumn czołgów. Był to oczywiście fotomontaż. Ani tych samolotów, ani tych czołgów ówczesna Polska nie miała. Lecz napis głosił: "Silni, zwarci, gotowi!" Inne hasło dodawało: "Nie oddamy ani guzika!" Oddali nie tylko guzik – oddali wszystko.
Wrześniowy kres złudzeń
Wrzesień 1939 pokazał bitność i wręcz bohaterstwo polskiego żołnierza. Przede wszystkim szarej masy żołnierskiej i podoficera, podchorążego, młodszego oficera. Ujawnił też nieuctwo i wręcz braki charakteru wielu wyższych szarż wojskowych. Na ich tle chlubnie zabłysły nieliczne wyjątki. Wrzesień ukazał też dramatycznie materialne zacofanie, wręcz anachronizm wyposażenia i uzbrojenia kraju, rządzonego przez wojskowych przecież, przez kamarylę "pułkowników". Obnażył nieudolność i karygodną beztroskę Naczelnego Dowództwa i "Wielkiego Wodza" osobiście, który przez lata nie opracował planu wojny i brakiem sensownego dowodzenia ułatwił hitlerowski Blitzkrieg. Poczem opuścił swych żołnierzy, uchodząc z pola bitwy poza granice Rzeczypospolitej.
Rok 1939 ujawnił też nicość moralną znacznej części aparatu państwowego powołanego przez rządy tzw. sanacji. Ci uciekali pierwsi, uwożąc ciężarówkami, których brakło dla wojska, swoje piernaty, graty i fikusy – nie wiedzieć czemu ulubione przez ówczesnych biurokratów ozdoby ich władzy, symbole społecznego awansu sanacyjnych arywistów. Koniec był jak początek: fatalny.
Dziś trzeba oddać II Rzeczypospolitej to, co jej się należy: dokonała ona dzieła na miarę historii jednocząc skutecznie Polaków ukształtowanych przez ponad stulecie w odmiennych warunkach trzech zaborów. Patriotyzm nacechowany poczuciem odrębności tych z Kongresówki, tych z Galicji, tych z Wielkopolski potrafiła II RP uzupełnić nadrzędnym i wspólnym patriotyzmem, związanym z polską jednolitą państwowością. Jeżeli dodamy do tego budowę Gdyni i tzw. Centralnego Okręgu Przemysłowego (Starachowice, Stalowa Wola) – to niemało, a wraz z bohaterstwem polskiego żołnierza wykazanym na polach bitew roku 1939 – to dużo.
Lecz nie szukać nam dziś przykładów i wzorów w międzywojennym państwie polskim, w którym demokracja parlamentarna, państwo prawa, sprawiedliwość dla wszystkich, prawo do pracy to były pojęcia obce, wręcz wywrotowe. Każdy polski polityk, który chce być uznany za sukcesora i bezpośredniego kontynuatora tamtego państwa polskiego, polityk któremu Polska Rzeczpospolita Ludowa wydaje się być jedynie czarną dziurą w historii – powinien zadać sobie trud poznania istoty tej schedy po II RP; fatalnej, a skrywanej przez apologetów za zasłoną bogoojczyźnianych opowieści. Potem zaś powinien podjąć jeszcze większy trud myślenia, aby zdecydować, czy naprawdę pragnie tego dziedzictwa takim, jakim jawi się ono z mgły fałszywych haseł i frazesów. Dziedzictwa czterech tylko lat demokracji, niedojrzałej i niewydarzonej. A potem tej reszty: autokratyzmu i czegoś jeszcze gorszego, co waham się nazwać dosłownie. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, gdyż wszystko płynie, powiedział mędrzec. Lecz do trzęsawiska – można. Każdemu to, co mu się podoba; a potem każdemu to, co mu się należy.
Jan Gadomski
Tekst ukazał się w dzienniku "Trybuna".