CWI: Polityczne przebudzenie w USA. Czy Obama spełni nadzieje?

[2008-11-24 07:56:01]

We wtorek 4 listopada, amerykańscy wyborcy zdecydowali o historycznej klęsce republikańskiej polityce korporacyjnej pazerności, korupcji i wojny. Całkowita frekwencja wyborcza nie jest jeszcze dokładnie znana, ale według szacunków ekspertów do urn mogło pójść nawet 64% uprawnionych do głosowania, co stanowiłoby poziom frekwencji najwyższy od 40, a być może nawet od 100 lat. Panuje wielka nadzieja na to, że obiecany przez Obamę podczas wieczoru wyborczego "nowy świt Ameryki" rzeczywiście się rozpoczął. Czy jednak Obama i Partia Demokratyczna spełnią pokładane w nich oczekiwania? Stając w obliczu najgorszego załamania gospodarczego od czasu Wielkiego Kryzysu, szacowanego na bilion dolarów deficytu budżetowego, sięgającego 6% PKB, i nowej fali wojennej w Iraku i Afganistanie, Obama i Demokraci dochodzą do władzy w okolicznościach potężnego kryzysu trapiącego amerykański i światowy kapitalizm.

Ich problemy potęgowane są przez ostre sprzeczności pomiędzy masowym oczekiwaniem na zmianę, obecnym wśród milionów pracowników, a ukierunkowanym na wielki biznes programem, jaki Obama faktycznie zamierza realizować. W szczególności ten sam gwałtowny gniew gospodarczy, który doprowadził do zwycięstwa Obamy, w pewnym momencie popchnie kolejne warstwy wielorasowej amerykańskiej klasy robotniczej do aktywnego sprzeciwu wobec jego administracji. Nadchodzi nowy, burzliwy okres w dziejach Stanów Zjednoczonych.

Pewne zwycięstwo

Gdy agencje prasowe podały, że Barrack Obama zapewnił sobie 270 głosów elektorskich, wymaganych do zwycięstwa w wyborach prezydenckich, miliony Amerykanów zgromadzonych w barach, salonach i na wiecach wyborczych, wybuchło szałem radości. Spontaniczne fety uliczne i huczne pochody wypełniały ulice do późnych godzin nocnych. Panowanie Georga W. Busha, najbardziej znienawidzonego prezydenta w historii, dobiegło końca.

Zwycięstwo Demokraty było przytłaczające. Obama uzyskał 52% głosów, podczas gdy McCain 46%. Pokonał zatem McCaina 7,4 milionami głosów. W mało demokratycznym Zgromadzeniu Elektorskim zwycięstwo Obamy było jeszcze wyraźniejsze – 349 do 163. Kandydat Demokratów zdobył kilka stanów uznawanych dotąd za twierdze Republikanów. W Kongresie, Demokraci uzyskali kilka miejsc senackich, zaś losy kolejnych nadal się ważą. Zapewne nie uzyskają jednak większości zabezpieczającej ich przed próbami obstrukcji parlamentarnej. Mimo, że los kilku miejsc jeszcze się nie rozstrzygnął, Demokraci zapewnili sobie 20 dodatkowych miejsc w Izbie Reprezentantów, które – jeśli dodać je do 30 odebranych Republikanom w wyborach z 2006 r. – dają im zdecydowaną większość: 254 do 173.

Obama zdobył większość głosów w każdej grupie demograficznej. Poparło go siedmiu na dziesięciu wyborców w miastach. Ta sama proporcja utrzymała się wśród wyborców młodych i głosujących po raz pierwszy. W małych miastach Obama zdobył 59% głosów, a także 50% na przedmieściach. McCain wygrał tylko wśród wyborców na prowincji i tych w wieku powyżej 60 lat.

Obama zdobył zdumiewającą przewagę w finansowaniu kampanii, co okazało się kolejnym czynnikiem, pozwalającym mu na zdystansowanie McCaina na polu reklamy wyborczej i podbierania głosów. Jego fundusz wyborczy został częściowo zasilony rekordową liczbą małych, dobrowolnych wpłat, lecz Obama uzyskał przede wszystkim poparcie wielkiego biznesu i amerykańskiej oligarchii finansowej, którzy przelali na jego konto wyborcze 640 milionów dolarów. Najbogatsi Amerykanie, zarabiający ponad 30 milionów rocznie, dali Obamie przewagę 3:1 nad McCainem.

Obama napisał od nowa historię wyborów prezydenckich, ale nie tylko z powodu zebrania wielkich funduszy czy decyzji o rezygnacji z ubiegania się o finansowanie publiczne. Obama otrzymał wsparcie finansowe od ponad 3 milionów osób. Jego strona w Facebook, ma 2,2 milionów zwolenników, miał też ponad 700 biur wyborczych w każdym stanie USA.

Wśród wyborców afroamerykańskich, którzy stawili się przy urnach w niespotykanej do tej pory liczbie, Obamę poparło 95%. Co prawda zaledwie 43% białych głosowało na Obamę, jest to jednak odsetek wyższy od tego, jaki uzyskali Clinton lub Kerry, a dostał też poparcie mniej więcej połowy białej klasy pracującej.

Mimo, że rasizm w USA bynajmniej nie zniknął – słabo maskowane rasistowskie ataki ujawniły, w rzeczy samej, jak głębokie pokłady bigoterii jeszcze pozostały – to jednak zdolność Obamy do uzyskania poparcia w regionach i okręgach zdominowanych dotąd przez Republikanów wskazuje na zachodzenie procesu prawdziwej zmiany w postawach Amerykanów wobec rasy.

Cios dla rasizmu

Wybór Afroamerykanina na urząd prezydenta USA, po niecałych 50 latach od zakończenia oficjalnej segregacji rasowej, spotkał się z powszechną euforią. Na całym świecie miliony doświadczają wzniosłego dreszczu na widok czarnoskórego człowieka, któremu na drugie imię Hussein, zastępującego znienawidzony reżim Busha.

Samo zwycięstwo Obamy nie jest jeszcze gwarancją żadnej rzeczywistej zmiany dla większości Afroamerykanów, nadal marniejących w biedzie, faktycznej segregacji i represjach ze strony policji. Jednocześnie symboliczna waga wyboru pierwszego czarnoskórego prezydenta jest nie do przecenienia. W kraju, gdzie jeszcze pół wieku temu ustawy Jima Crowa skazywały Afroamerykanów na obywatelstwo drugiej kategorii, a tych, którzy przeciw temu występowali, traktowano psami i armatkami wodnymi, wygrana Obamy będzie bez wątpienia katalizatorem dalszej walki z rasizmem.

Będzie ona postrzegana jako wygrana nie tylko Afroamerykanów, lecz także Latynosów, Azjatów i Amerykanów innych ras, którym odmawiano dostępu do władzy w ciągu całych rasistowskich dziejów amerykańskiego kapitalizmu. Dzisiaj pracownicy z Meksyku i Ameryki Łacińskiej padają ofiarami aresztowań, a ich rodziny są rozdzielane wskutek rasistowskich napaści na imigrantów.

Wybór Obamy może mieć dla Afroamerykanów potężny pobudzający efekt. New York Times opisuje 55-letniego afroamerykańskigo dozorcę, który miesiąc temu po raz pierwszy zarejestrował się jako wyborca. – To coś wielkiego. To jest coś ponad życie. Zawsze myślałem, że oni mogą tam wcisnąć, kogo tylko zechcą. Nie sądziłem, że mój głos może się liczyć. Ale już tak nie myślę. (New York Times, 2 listopada 2008)

David A. Bositis, analityk polityczny w waszyngtońskim Joint Center for Political and Economic Studies, stwierdził: - To jest nie tylko kwestia Obamy jako pierwszego czarnego kandydata. Chodzi też o to, że Afroamerykanie istotnie nacierpieli się za Busha i to oni byli najbardziej z całej populacji nastawieni przeciwko wojnie w Iraku. ("New York Times", 2 listopada 2008)

Wybór Obamy może stanowić iskrę, która roznieci płomień nowego ruchu na rzecz poprawy warunków życia Afroamerykanów. Niestety, ruch taki momentalnie znalazłby się w opozycji do programu dla wielkiego biznesu, jaki Obama niechybnie zacznie wcielać w życie. O ile Obama prawdopodobnie podejmie jakieś działania w sprawie wpływu pogłębiającego się kryzysu gospodarczego na los ludzi pracy, zmierzenie się z masową biedą i bezrobociem wśród czarnoskórej ludności wymagać będzie programu kolosalnych inwestycji publicznych, finansowanych z potężnych obciążeń podatkowych nałożonych na wielki biznes, czyli czegoś, ku czemu Obama raczej się nie skłania.

Gniew gospodarczy

Gospodarka wyłoniła się jako główny temat tych wyborów. Na początku tłem kampanii była wojna w Iraku, która i teraz będzie o sobie boleśnie przypominać. Po dwóch dekadach zastoju płac, po odsunięciu na bok rodziny, by wiązać koniec z końcem poprzez wyrabianie większej ilości godzin i etatów, klasa pracująca doświadczyła ostatnimi laty wyraźnego spadku poziomu życia. Rażąca, probiznesowa retoryka administracji Busha i jej oburzające zapomogi dla korporacyjnych kumpli spowodowały, że każdemu republikańskiemu kandydatowi od razu przypiętoby do pleców wielką tarczę strzelniczą. Wrześniowe załamanie gospodarcze przypieczętowało ich los. We wrześniu 2008 r. niesłychany odsetek – 85% - Amerykanów mówiło, że ich kraj zmierza złą drogą.

Podejmowane przez McCaina próby redefinicji głównego tematu wyborów całkowicie zawiodły. Również usiłowania, by Obamę przedstawić jako przyjaciela terrorystów, muzułmanina, kulturowo "innego" (kod rasistowski), a w końcu jako socjalistę, nie zrobiły wrażenia na większości wyborców. Stara, sprawdzona przez Rove’a metoda bezceremonialnego oczerniania, która pogrążyła kandydatów Partii Demokratycznej w latach 2000 i 2004, tym razem nie wypaliła w sytuacji większego upolitycznienia i uważnej postawy elektoratu. Co ciekawe, próby określenia Obamy mianem "zwolennika redystrybucji" pozwoliły w końcu unaocznić, do jakich nierówności doprowadzono w Ameryce, m.in. wskutek zainicjowanych przez republikanów cięć podatkowych dla najbogatszych, i wzniecić jednocześnie narodową dyskusję na temat "socjalizmu".

Zdolność Obamy do zaprezentowania się jako lider zmiany, okazała się decydująca dla elektoratu rozpaczliwie wyczekującego końca katastrofalnych konsekwencji republikańskiej polityki Waszyngtonu. Tym, co z kolei udało mu się ukryć, był fakt, jak jego polityka podobna jest do tamtej.

Jak ten system wyborczy odległy jest od demokracji, świadczyć może to, że kandydaci, którzy mogliby zaoferować prawdziwą alternatywę dla tego typu polityki, zostali wyrzuceni z przestrzeni debaty. Zwłaszcza Ralph Nader był przez media systematycznie wykluczany z dyskusji. Cynthia McKinney, kandydatka Partii Zielonych, również została zmarginalizowana. Postulując płacę minimalną w wysokości 10 dolarów za godzinę, skończenie ze skomercjalizowaną służbą zdrowia zatruwającą życie większości Amerykanów, zakończenie wojny, zdemaskowanie tego, jak korporacyjne fundusze definiują politykę obu głównych kandydatów, znany aktywista konsumencki Ralph Nader przekształciłby debatę, rzucając światło na fakt, że Obama odmawia wyjścia poza obietnicę zmiany.

W tych warunkach poparcie dla Nadera skurczyło się do mniej niż 1%. Mimo to, kampania Nadera doprowadziła do zarejestrowania go na listach wyborczych w 45 stanach i zebrania 4 milionów dolarów, pokazała więc jego potencjał do budowania ofensywy wyborczej w nadchodzących latach.

Republikanie w rozsypce

Zdumiewające było to, że to prawicowi Republikanie i Sarah Palin posługiwali się terminem "klasa pracująca" i usiłowali otwarcie uderzać w nutę gniewu klasowego przenikającego amerykańskie społeczeństwo. Palin odwoływała się do głębokiej alienacji amerykańskiej klasy pracującej, odczuwanej wobec systemu politycznego. Zarazem większość wyborców zrozumiała jednak, że był to kolejny trick, jakim Republikanie starali się zamieszać im w głowach. Spektakl, jaki urządziła Palin, by publicznie zapałać gniewem wobec prawicowej bazy, i skuteczne poprowadzenie jej własnej kampanii politycznej, tylko bardziej unaoczniły pęknięcie w Partii Republikańskiej, rozziew pomiędzy starymi korporacyjnymi przywódcami republikańskimi, jak McCain, i alternatywnej agendy prawicowej.

Sprzeciw i rozbawienie, jakie Palin wzbudziła wśród szerokiej rzeszy wyborców, pokazuje tylko, do jakiego stopnia skarlenia doszła ultraprawica. Odwrót od Republikanów nasilał się w miarę, jak politykę gospodarczą Busha coraz bardziej odczuwały miliony pracowników z "czerwonych stanów" (czyli ze stanów tradycyjnie prawicowych. Czerwony kolor jest wyborczą barwą kampanii Republikanów – przyp. tłum.). Sytuację tę obrazuje fotografia przedstawiająca domowej roboty znaczek wyborczy z flagą Konfederacji i hasłem: Ciemnogród za Obamą. Mamy dość.

W najbliższych miesiącach i latach spodziewać się można zaciekłej walki o ducha Partii Republikańskiej, jako że pomiędzy tymi dwoma skrzydłami rozgorzała już bitwa o dominację. Ich problemy pogłębia na dodatek to, że reprezentanci tradycyjnego, wielkobiznesowego skrzydła partii, stracili więcej miejsc w Izbie i Senacie niż skrzydło ultraprawicowe. Ideologia partii jest w coraz większym stopniu zdominowana przez coś, co "The Economist" określił jako "południowy moralizm".

Program Obamy

W większości powyborczych analiz brakowało podkreślenia roli wielkiego biznesu w wyborach. Swoimi pieniędzmi, kontrolą mediów i wpływami politycznymi, amerykańska elita finansowa wspomogła wybór Barracka Obamy. Ufając, że Biały Dom Obamy nie zdradzi ich, ani nie narobi zbytniego zamieszania, "korporacyjna Ameryka" otworzyła swoje portfele by zasilić konto jego kampanii. Pomimo jego ostrożnych wypowiedzi o tym, że nie otrzymuje wsparcia od lobbystów korporacyjnych, kandydatura Obamy uzyskała znacznie więcej dolarów od korporacji w porównaniu z McCainem.

Nie unieważnia to oczywiście znaczenia wsparcia udzielonego kampanii Obamy przez rekordową liczbę Amerykanów z klasy pracującej. Jednak to nie zwykli ludzie pracy przesiadywać będą w jego gabinecie, czy doradzać mu w sprawach polityki. Będą to ci sami ludzie z Wall Street i korporacji oraz establishmentowi doradcy zagraniczni, którzy wypełniali gabinety prezydentów USA przez ostatnie 120 lat. To oni pokierują wewnętrzną i zagraniczną polityką Obamy.

W tym właśnie zawiera się sprzeczność zwycięstwa Obamy. Obamie udało się przemówić do Amerykanów ze wszystkich warstw dochodowych, zarówno bardzo bogatych, jak i biednych. Otrzymywał pieniądze od zwykłych pracowników i od szefów zarządów. Obiecał rządzić jedną Ameryką. Ale oni nie żyją w jednej Ameryce. Żyją w dwóch Amerykach. W jednej – bajecznie bogatej, i w drugiej, która przyjmuje to bez mrugnięcia okiem, z ludźmi ciułającymi grosz do grosza, zatrudnionymi na niepewnych etatach, dla których zwolnienie oznacza utratę mieszkania. Jedna Ameryka – dla miliarderów, i druga – dla całej reszty.

W czasie trwania kampanii sprzeczność tę można było ukryć. Jednak gdy zacznie rządzić, Obama zostanie zmuszony dokonać wyboru pomiędzy tymi dwoma klasami.

Obama przedstawił już swój tymczasowy gabinet, z konserwatywnym Rahmem Emanuelem jako szefem kancelarii. Emanuel wyrósł na jednego z głównych ludzi władzy w Waszyngtonie, po tym jak doprowadził do zwycięstwa Demokratów w wyborach w 2006 r., co zbiegło się z umocnieniem się konserwatywnej koalicji wewnątrz Partii Demokratycznej, tzw. Blue Dog. W niektórych przypadkach Emanuel wykorzystywał kontrolę nad pieniędzmi partii w celu doprowadzenia bardziej liberalnych Demokratów do porażki w wyborach wstępnych, nawet jeśli byli to kandydaci bardziej kompetentni od swych konserwatywnych rywali.

Były szef kancelarii Clintona, Leon Panetta, był – jak się uważa – głównym architektem planu przejściowego Obamy, nad którym pracowano przez ostatnich kilka miesięcy. Zapytany, w jaki sposób Obama powinien odpowiedzieć na poważne problemy ekonomiczne, Panetta radził: - Najlepiej mieć już z góry stworzony twardy gabinet, ponieważ jeśli ktoś myśli, że może odkładać na później trudne decyzje i przemknąć na palcach przez cmentarz, to będzie miał spore kłopoty (...) Na samym początku podejmuje się bolesne decyzje wymagające poświęcenia. ("New York Times", 5 listopada 2008)

Długi miesiąc miodowy?

Biorąc pod uwagę deficyt budżetowy, sięgający 6% PKB i zmuszający do przedsięwzięcia nadzwyczajnych środków na szczeblu stanowym, Obama będzie miał ograniczoną zdolność wprowadzenia poważnych reform, które mogłyby ulżyć ludziom pracy. Proponowane przez niego względnie niskie nowe podatki dla bogaczy nie wnoszą istotnych zmian do równania, jeśli weźmie się pod uwagę ogólny spadek przychodów z podatków w miarę jak recesja zacznie kąsać.

Tak, czy inaczej, Obama rozmawiał podobno z przywódcami w kongresie na temat "możliwych 100 miliardów dolarów na inwestycje publiczne, zasiłki dla bezrobotnych, pomoc w ogrzewaniu mieszkań, kupony żywnościowe i pomoc dla poszczególnych miast i stanów, które to propozycje mogłyby przejść na posiedzeniu ustępującego rządu po17 listopada" ("New York Times", 5 listopada 2008). Nawet z punktu widzenia wielkiego biznesu takie ostrożne propozycje mogą okazać się nieodzowne, by zapobiec pogłębieniu się zapaści gospodarczej i całkowitej dyskredytacji kapitalizmu. Takie jednak środki co najwyżej spowolnią, na pewno zaś nie odwrócą, już istniejących katastrofalnych tendencji spadkowych w poziomie życia klasy parującej.

Co więcej, tak jak już to zrobił w przypadku 700-miliardowego planu ratunkowego we wrześniu, Obama zadeklarował dalsze wsparcie z pieniędzy podatników dla elit finansowych i wielkiego biznesu. Trzej najwięksi producenci aut, którzy odnotowali w ostatnim miesiącu potężne spadki sprzedaży, stana w obliczu nadchodzącego bankructwa, o ile rząd nie przyjdzie im z pomocą. Lecz pomoc taka nie powstrzyma fali zwolnień oraz cięcia płac i świadczeń dla pracowników branży motoryzacyjnej.

Dopiero się okaże, jak szybko i jak konsekwentnie przejdzie Obama do wypełniania pozostałych obietnic z kampanii, od ulg podatkowych na wydatki zdrowotne po zamknięcie Guantánamo. Deklaracja Obamy o wycofaniu wojsk z Iraku napotka komplikacje z powodu tego, że rząd iracki formalnie nie zaakceptował przedłużenia okresu obecności amerykańskich oddziałów, i ze względu na ponowne napięcia między rządzącymi Szyitami a Sunnitami i Kurdami. W Afganistanie sytuacja zmienia się nieustannie, a wielu ostrzega, że plan Obamy przewidujący zwiększenie liczebności oddziałów, może jedynie zaognić konflikt.

Cokolwiek jednak się stanie, nawet niewielkie reformy Białego Domu pod przewodnictwem Obamy będą ostro kontrastować z prezydenturą Busha i mogą dać Obamie okres swoistego miodowego miesiąca. Wezwanie Demokratów, by zachować cierpliwość w obliczu kryzysu gospodarczego, o który całkowicie obwiniają Busha, będzie przez pewien czas odbijać się echem.

Trzeba jednak przypomnieć o doświadczeniach z wyborów w 2006 r., gdy Demokraci doszli do władzy w Kongresie dzięki obietnicom zakończenia wojny i pociągnięcia Busha do odpowiedzialności. Fakt, że nie dokonali żadnej z tych rzeczy wzbudził gwałtowne oburzenie wśród bardziej upolitycznionej mniejszości pracowników i młodzieży. Cindy Sheenan, która zerwała z Demokratami latem 2007 r., była przedstawicielką niewielkiej, lecz ważnej tendencji. W sytuacji tak wygórowanych oczekiwań Obama z pewnością zawiedzie w końcu miliony, zaś radykalna mniejszość otworzy się na dalekosiężne wnioski o potrzebie alternatywy politycznej.

W miliony młodzieży, kolorowych i zwykłych pracowników wstąpiła nowa wiara. W wyniku ostatnich wyborów, wielu zostanie zainspirowanych do podjęcia działalności politycznej. Wielu dostrzeże potrzebę mobilizacji w ramach kampanii i protestów, poprzez które będą chcieli utrzymać uwagę Obamy na tych, którzy go wybrali. Jeszcze inni zostaną zmuszeni bronić się przeciwko cięciom i atakom wynikającym z recesji. Fala politycznego przebudzenia, która wyniosła Obamę do zwycięstwa, nie była dziełem jago kampanii wyborczej, a radykalizacja amerykańskiej klasy pracującej nie zakończy się wraz z tą kampanią – wręcz przeciwnie!

Rozwijający się ruch wejdzie w nieuchronny konflikt z administracją Obamy. Wydarzenia zdemaskują Obamę i przywódców Kongresu jako reprezentantów wielkiego biznesu. Zostanie w ten sposób przetarta droga dla nowego politycznego i klasowego przebudzenia w USA. Narastać będzie przekonanie o konieczności zerwania z Partią Demokratyczną. Kwestia stworzenia politycznej platformy dla ludzi pracy wyłoni się jako sprawa polityczna, paląca bardziej niż kiedykolwiek. Idea nowej antykorporacyjnej, antywojennej partii politycznej, partii ludzi pracy, zapuści korzenie w umysłach milionów, kiedy zwykli ludzie poszukiwać będą ścieżki do autentycznej zmiany, do wyjścia z ekonomiczno-społecznego kryzysu rozdzierającego amerykańskie społeczeństwo.

tłumaczenie: Paweł Jaworski


Tekst ukazał się na stronie Komitetu na rzecz Międzynarodówki Robotniczej (www.socialistworld.net). Polskie tłumaczenie pochodzi ze strony Grupy na rzecz Partii Robotniczej (www.wladzarobotnicza.pl).

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


21 listopada:

1892 - Na zjeździe w Paryżu postanowiono utworzyć Polską Partię Socjalistyczną.

1918 - Odwołanie delegatów PPS z warszawskiej Rady Delegatów Robotniczych i utworzenie własnej Rady.

1918 - W czasie demonstracji robotniczej w Czeladzi żołnierze otworzyli ogień do manifestantów - 5 osób zabitych.

1918 - Rząd Jędrzeja Moraczewskiego wydał manifest zapowiadający reformę rolną i nacjonalizację niektórych gałęzi przemysłu.

1927 - USA: masakra w Columbine w stanie Kolorado - policja ostrzelała strajkujących górników ogniem karabinów maszynowych.

1936 - Polscy górnicy zadeklarowali jeden dzień pracy dla bezrobotnych, wydobywając na ten cel 9500 ton węgla.

1940 - W Krakowie grupa bojowa GL PPS (WRN) pod dowództwem M. Bomby dokonała aktu dywersji na terenie zakładów "Solvay", paląc 500 wagonów prasowanego siana.

2009 - Duńska Partia Komunistyczna założyła własną organizację młodzieżową Ungkommunisterne.


?
Lewica.pl na Facebooku