Polski budżet nie udźwignie kosztów wcześniejszych emerytur – to jakieś 2 miliardy złotych według rządu, przy absurdalnym założeniu, że wszyscy chętni skorzystają z nich. Ale jakoś rząd się nie przejmuje tym, że wskutek wchodzącej w życie od 1 stycznia 2009 r. reformy podatkowej wpływy do budżetu będą niższe aż o 8 miliardów złotych.
Ta reforma podatkowa, zdaniem rządu PO-PSL (ale jej podstawy były już pomysłem PiS), ma podtrzymać konsumpcję społeczeństwa w czasach kryzysu, no bo ludziom zostanie więcej pieniędzy w kieszeni. Tyle, że zyska na niej minimalna część Polaków – ci, którzy zarabiają powyżej 5 000 zł brutto miesięcznie. Bo dla większości społeczeństwa zyski ograniczą się do 200 zł w skali roku. Ale już posłowie, dyrektorzy szpitali, szefowie banków, premier, prezydent, czy bracia Mroczek na reformie oszczędzą ponad 10 000 zł rocznie. Jak za 200 zł napędzić konsumpcję w Polsce? – to wiedzą chyba tylko polscy publicyści ekonomiczni. Bo wiadomo, że zyski tych, co realnie zyskają na reformie, ulokowane zostaną w luksusowych dobrach z importu lub na giełdzie (bo wszak inwestują, czy raczej spekulują na niej – nawet w czasach kryzysu – głównie ci, których na to stać). No i mogą oni też te pieniądze zainwestować w obligacje państwowe – czyli nie dość, że mniej zapłacą państwu z podatków, to jeszcze będą zarabiać na nim, pożyczając mu "zaoszczędzone" pieniądze.
Ze strachu przed robotnikami
Przyjrzyjmy się nieco historii podatków. Pierwszą funkcją przymusowych podatków było dostarczanie władcy środków na utrzymanie dworu oraz siły zbrojnej, mającej bronić tegoż dworu. Ta rola podatków wraz z nadejściem kapitalizmu przemysłowego uległa zmianie w związku z pojawieniem się pierwszej masowej, szybko organizującej się klasy społecznej, która mogła zagrozić interesom panującej burżuazji – a więc robotników. Wtedy z podatków zaczęto tworzyć podstawy szkolnictwa czy służby zdrowia. Zbiegł się z jednej strony strach burżuazji przed rosnącym ruchem socjalistycznym, z drugiej – konieczność dysponowania bardziej wykształconą siłą roboczą. Ale podatków nie płaciła tylko burżuazja – opodatkowani zostali wkrótce także sami pracownicy, co było jednym z elementów przywiązania ich do idei państwa narodowego (nasze podatki idą na nasz rząd, naszą armię i nasze wojny). W tym samym czasie pojawiły się pierwsze składki ubezpieczeniowe (zdrowotne, emerytalne), które jednak pełnią odmienną rolę od podatków (stanowią część zarobku uspołecznionego pracownika).
Okres od I wojny światowej aż do lat 70. zmuszał burżuazję do dalszych ustępstw – zwłaszcza że istniał straszak w postaci Związku Radzieckiego. Erozja tego ostatniego, kryzys gospodarczy połowy lat 70. powodujący ponowne pojawienie się masowego bezrobocia, zmiany w łonie świata pracy stały się jednak przyczyną kontrofensywy podatkowej burżuazji.
Rewolta w imię bogatych
W 1978 r. młody profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego Arthur Laffer opublikował książkę "Gospodarka rewolty finansowej". Laffer stwierdził, że każda obniżka podatków jest korzystna dla gospodarki. Wzrost presji podatkowej powoduje spadek wpływów z podatków, w związku z przechodzeniem biznesu do szarej strefy. Zbyt duże podatki zabijają podatek – przekonywał.
W życie pomysł Laffera wcielił były gubernator Kalifornii – Ronald Reagan, już na stanowisku prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jednak tylko "jedna szósta obniżki podatków została przejęta przez budżet federalny pod postacią dodatkowych dochodów" (Jean-Pisani Ferry). Efektem mniejszych wpływów z podatków był kolosalny deficyt budżetowy – żeby go załatać, trzeba było ciąć wydatki budżetowe, a jak wiadomo, najłatwiej tnie się po wydatkach socjalnych. Uwolnione od "jarzma fiskusa" pieniądze najbogatszych nie posłużyły jednak do wzrostu inwestycji, ale luksusowej konsumpcji i do spekulacji na giełdach. Czyli innymi słowy do tworzenia podstaw obecnego kryzysu gospodarczego.
A jaki jest realny wpływ obniżki podatków na gospodarkę? Ekonomista francuskiego instytutu CNRS Thomas Piketty analizował reformy podatkowe we Francji z lat 1981–1982 (wprowadzanie najwyższej stawki 65 proc.) i 1986–1987 (obniżenie podatków, a zwłaszcza najwyższej stawki do 56,8 proc.), stwierdzając że ani wzrost, ani obniżka podatków nie miały większego wpływu na poziom francuskiej produkcji. Globalnie jednak społeczeństwo straciło: do budżetu trafiło mniej pieniędzy z podatków, a efektem nie była większa liczba wyprodukowanych bogactw (Piketty 2000).
Żadne długookresowe analizy nie udowadniają bowiem, że wysokość podatków przekłada się na wzrost gospodarczy (Niemcy po wojnie z wyższymi podatkami rozwijały się szybciej niż Stany Zjednoczone), a równocześnie większa ich rozpiętość oznacza mniejsze nierówności społeczne i lepsze zabezpieczenia socjalne. Najniższe podatki są zresztą i tak w krajach Trzeciego Świata. Na Haiti, czy w wielu państwach afrykańskich w ogóle nie ma podatków dochodowych, a jakoś nie stały się one "wschodzącymi gospodarkami".
Najbliższym nam przykładem na pomyłkę Laffera mogłaby być jednak sama Polska – bo wbrew antypodatkowej histerii, obniżanie podatków było jedną z przyczyn powstania dziury budżetowej, w żaden sposób nie przyczyniając się do wzrostu gospodarczego i tworzenia nowych miejsc pracy. Dane zawarte w tabeli numer 1 wskazują, że obniżki podatków nie miały żadnego wpływu na poziom bezrobocia w Polsce, a nawet sugerują, że ten związek mógł być zupełnie inny niż przedstawiają to liberałowie – im niższe podatki, tym wyższe bezrobocie.
Zrobić dobrze bogatym
W połowie lat 90. stawki podatku dochodowego w Polsce wynosiły 21, 33 i 45 proc. W ciągu ostatnich lat spadły one do obecnego poziomu 19 proc. (mniej o 2 proc.), 30 (mniej o 3 proc.) i 40 (czyli najbogatszym obniżono podatek aż o 5 proc.). Ale od przyszłego roku będą tylko dwie stawki: 18 i 32 proc., przy wyższym progu dochodowym, aby wejść w tą drugą stawkę.
Polityka podatkowa w Polsce najbardziej nie uderza jednak w bogatych. W latach 90. Główny Urząd Statystyczny wyodrębnił trzy grupy gospodarstw domowych płacących podatek dochodowy i od majątku, a mianowicie: gospodarstwa pracodawców i osób pracujących na własny rachunek (poza rolnictwem), gospodarstwa pracowników najemnych oraz osób posiadających niezarobkowe źródła dochodów (emeryci, renciści, osoby na zasiłkach). W grupie I następował spadek obciążeń podatkowych od 13 proc. w 1995 r. do 9,5 proc. w 1998 r. Równie duży spadek zaobserwowano w grupie III – z 14,6 proc. w 1995 r. do 10,9 proc. w 1998 r. Tylko pracownicy najemni mieli pecha, gdyż u nich w tym okresie nastąpił dwuprocentowy wzrost obciążeń podatkowych do 11,6 proc. w 1998 r. Jak można przypuszczać obecnie ta sytuacja wygląda jeszcze gorzej, ale jakoś żadnej władzy nie dało to do myślenia.
Na mniejsze obciążenia najbogatszych Polaków miały wpływ m.in. odliczenia podatkowe, zwłaszcza związane z budownictwem (stosowane przez 90 proc. najbogatszych podatników!), natomiast rosnące podatki pośrednie – VAT i akcyza, teoretycznie równo uderzające w bogatych i biednych, w większym stopniu obciążają jednak budżety domowe gospodarstw osób niezamożnych. Bo niczego nie ma za darmo. Brak dochodów z podatków od najbogatszych trzeba było zrekompensować większym VAT-em na podstawowe produkty żywnościowe, czy budowlane. Były premier Jerzy Buzek 10 lat temu palnął szczerze podczas promocji swej nieudanej reformy podatkowej: "Niektóre podatki są obniżane, co oznacza, że każdy będzie miał w kieszeni, ale równocześnie niektóre podatki rosną. Dotyczy to podatków pośrednich. Występuje więc równowaga systemu". Premier zapomniał dodać, że ta równowaga systemu jest budowana na korzyść 250 tys. najbogatszych Polaków kosztem całej reszty.
Kapitał bardziej mobilny
Przedsiębiorcy od prawie 20 lat narzekają, że fiskus dobija ich firmy. Tymczasem przykładowo w latach 1995–2000 udział podatków w strukturze rodzajowej kosztów produkcji przedsiębiorstw prywatnych wzrósł wprawdzie z 2,4 do 3,7 procent (wg GUS), ale w tym samym czasie ciężar podatków nałożonych na przedsiębiorstwa sektora publicznego wzrósł z 8,2 do 9,9 procent. Czyli firmy państwowe i tak płaciły trzy razy wyższe podatki.
– Wpływy z podatków od firm nie są dla budżetu najważniejsze i dlatego nie będzie istotnej różnicy dla budżetu i firm, czy stawka CIT wyniesie 34, 30, czy 28 proc. – wyznał kiedyś bez ogródek Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha. – Przedsiębiorstwa w większości nie płacą w ogóle podatku dochodowego, bo wykazują straty – dodał. Po co więc obniżać wysokość stawki CIT, jak niczego to nie zmieni? Ale jednak obniżano i obecnie, wynosząc 19 proc., jest jedną z najniższych w Europie.
Ale ucieczka zysków firm przed fiskusem nie jest polską specyfiką. Opodatkowanie zysków przedsiębiorstw w Unii Europejskiej regularnie spada od 1990 r. (np. w Niemczech z 50 do 33 proc., Danii z 40 do 28 proc., Wielkiej Brytanii z 35 do 30 proc.). Jako że zawsze jest ta druga strona medalu, równocześnie wzrasta obciążenie VAT-em – i tak tylko w latach 90. VAT wzrósł w Niemczech z 14 do 16 proc. w 1998, Danii z 22 do 25 proc., Wielkiej Brytanii z 15 do 17,5 proc.
Rządy liberalizując gospodarkę światową straciły po prostu kontrolę nad przepływem kapitału, który mógł stosować prosty szantaż – obniżacie podatki, albo idziemy gdzie indziej. Tylko, że za to płacą całe społeczeństwa, bo w wyniku tej wojny o coraz niższe podatki spadają dochody budżetowe.
Kapitał jest więc bardziej mobilny. Dużo łatwiej manipulować mu poziomem zysków, ukrywać je w rajach podatkowych, by uciec przed fiskusem (patrz międzynarodowe koncerny w Polsce). O wiele łatwiej państwu opodatkować więc pracowników, w których przede wszystkim uderza zwiększony VAT. To zresztą i tak nic przy państwach Afryki Zachodniej, gdzie w ogóle zlikwidowano podatki od przedsiębiorstw – natomiast VAT w wysokości 18–21 proc. przyczynił się jednak do dalszego skurczenia rynku wewnętrznego i spadku popytu na dobra produkowane przez te firmy (Andre Zachariau 2000).
Mniej podatków to więcej nierówności
Niższe podatki nie będą jednak oznaczały dla większości obywateli jakiegoś nagłego przypływu bogactw. Wprost przeciwnie, teraz sam obywatel będzie musiał opłacać znaczną część usług, dotychczas uspołecznionych, a więc darmowych lub tanich, opłacanych dzięki środkom z podatków. Satysfakcja tych potrzeb będzie bezpośrednio związana z zawartością portfela: "każdemu według jego pieniędzy". Kiedy więc słyszymy "mniej podatków", zastanówmy się, ile miejsc pracy zostanie zlikwidowanych w budżetówce, których z naszych potrzeb nie będzie się opłacało zaspokajać siłom wolnorynkowym (tzn. nie będą przynosiły wystarczających zysków), jaka będzie jakość służb publicznych w prywatnych rękach (oczywiście tych masowych, a nie dla najbogatszych). Reforma służby zdrowia już pokazała wytworzenie się lecznictwa dwubiegunowego – coraz lepszego dla tych, którzy mają pieniądze, coraz gorszego, niedoinwestowanego dla całej reszty.
Podobne były skutki reform podatkowych w reaganowskich Stanach Zjednoczonych – stawianych przez liberałów za wzór. Przykładowo zmniejszone dotacje państwa pociągnęły za sobą gwałtowny wzrost kosztów zapisów na studia (średnia na uniwersytecie publicznym wynosiła 2 686 dol., na prywatnym – 11 709 dol.). Rezultat: jeśli podzielimy na równe cztery części ogół amerykańskich rodzin w zależności od ich dochodów, to młody człowiek, którego rodzice są w najwyższej grupie, ma 19 razy większe szanse iść na uniwersytet niż ten, którego rodzice należą do najniższej grupy. Przed "epoką walki z podatkami" różnica ta wynosiła tylko 1 do 4 ("Business Week", 24.05.1993).
Głównym problemem wszystkich polskich przedsiębiorstw jest bariera popytowa – ludziom brakuje pieniędzy na zakupy – a nie nadmierny fiskalizm. Polskie doświadczenia uczą, że nie wystarczy obniżyć podatki najbogatszym, bo popyt tej części społeczeństwa skieruje się na dobra importowane. Trzeba poluzować pasa pozostałym 90 procentom Polaków. Ale nie przez obniżki podatków, ale podwyższenie pensji.
Nim weszły PIT-y
26 lipca 1991 r. weszła ustawa rewolucjonizująca opodatkowanie osób fizycznych, czyli wprowadzające słynne PIT-y. Ustawa wprowadzająca natomiast podatek od dochodów osób prawnych (CIT) została ostatecznie uchwalona 15 lutego 1992 r.
Wcześniej, w czasach PRL, podatek od pensji odprowadzał pracodawca, a pracownik otrzymywał już pensję po potrąceniu podatku i nie musiał się corocznie rozliczać z urzędem skarbowym. Z funduszy płac odprowadzono 20 proc. podatku, tak że niektórzy w ogóle nie wiedzieli, że jest jakiś podatek. Nie było żadnych skali, ani ulg, bo też dochody były bardzo spłaszczone.
Nieco inaczej wyglądało to w sektorze prywatnym, gdzie stawka podatku od wynagrodzeń wynosiła najczęściej 20 lub 17,5 procent. Po przekroczeniu administracyjnie ustalonego limitu wpadało się jednak w podatek wyrównawczy. Jego maksymalna stawka wynosiła 50 procent, ale przysługiwały ulgi, m.in. dla osób wykonujących zawody twórcze. Takich osób wśród pracobiorców nie było jednak wiele – szacuje się, że najwyżej 2 procent.
Rozliczali się natomiast z fiskusem drobni przedsiębiorcy, którzy płacili podatek od dochodów, którego wielkość zależała od osiągniętych zysków. W pewnych okresach jego najwyższa stawka wynosiła aż 85 proc., ale było mnóstwo sposobów na jego obejście.
Stopniowo stawki podatkowe spadały. W 1991 r., przed wprowadzeniem PIT-ów, maksymalny podatek nie mógł być większy, niż 40 procent, czyli był równy najwyższej stawce wprowadzonego podatku PIT.
Bill Gates za wyższymi podatkami
Założyciel Microsoftu, Bill Gates powiedział w rozmowie z dziennikiem "Corriere della Sera", że w dobie obecnego kryzysu należy podnieść podatki najbogatszym. – To bardzo sprawiedliwe i nieuniknione – oświadczył amerykański multimiliarder. Oczywiście Gates przestraszony o swą fortunę, zapowiedział, że "istnieje granica zwiększania presji fiskalnej wobec tych, którzy zarabiają więcej". Słowo się jednak rzekło, a przypomnijmy, że stawka podatku dochodowego dla najbogatszych w Stanach Zjednoczonych po drugiej wojnie światowej sięgała 80 proc.
O podatkach inaczej
Rozmowa z prof. Jackiem Tittenbrunem
Jaki jest wpływ obniżki podatków na pobudzenie wzrostu gospodarczego?
Istnieje kilka metod pobudzania wzrostu gospodarczego. Polityka monetarna polega na manipulowaniu stopą procentową przez bank centralny. Zakłada się tu, że zachęci to banki do zwiększonego udzielania kredytów firmom, które zwiększą zapotrzebowanie na tańsze pożyczki i dzięki nowym finansom zatrudnią nowych pracowników i podniosą produkcję. W obecnej kryzysowej sytuacji ten rodzaj polityki nie wystarcza, gdyż problemem stał się zastój na rynku pożyczek międzybankowych, wynikający z braku zaufania związanego z kolei z nieprzejrzystością bankowych aktywów, zawierających, jak wszyscy się obawiają, trujące pigułki w postaci podejrzanych papierów (pseudo)wartościowych, stworzonych na podstawie zasadniczo niewypłacalnych kredytów hipotecznych.
Pod nazwą metod fiskalnych można pomieścić różne polityki. Klasyczna keynesowska polega na wydatkach rządowych, które mogą mieć różne oblicze: od planowanych przez nowego prezydenta USA Baracka Obamę wydatków na infrastrukturę do prowadzonego przez prezydenta Busha programu finansowania wojny w Iraku. Oba kierunki państwowych wydatków mogą stymulować gospodarkę, choć oczywiście ich charakter z punktu widzenia społecznych oraz długofalowych ekonomicznych korzyści jest bardzo różny. Keynesizm uważa się za kierunek centrolewicowy, w przeciwieństwie do centroprawicowego nurtu polityki fiskalizmu, prawicowego z uwagi na to, że odbierającego zasadnicze decyzje gospodarcze z rąk rządu i przekazującego je w ręce indywiduów. Uzyskują je one dzięki obniżkom podatków, które z kolei mają pobudzić popyt i tą drogą wzrost gospodarczy.
Jest to jednak pogląd mocno uproszczony. Ważna jest bowiem struktura i skala podatków. Każdy system podatkowy ma nie tylko ekonomiczne, lecz także społeczne znaczenie i rząd, który się z tym ostatnim nie liczy, czyni to na swoją zgubę.
Inne znaczenie socjoekonomiczne mają podatki nakładane na firmy, inne na indywidualne dochody, jeszcze inne na konsumpcję, a w tych ramach podatek ogólny - VAT – od akcyzowych nakładanych na szczególne lub luksusowe towary.
Polski rząd przekonuje, że obniżając podatki – zwłaszcza najbogatszym – podkręca konsumpcję.
Teza, że obniżka podatków podnosi ogólny popyt i tym samym nakręca wzrost gospodarczy mogłaby wydawać się tak oczywista, że niepodważalna. W rzeczywistości jednak sprawy nie mają się tak prosto.
Obniżki podatków pociągną za sobą najprawdopodobniej podwyższenie stopy procentowej związane z koniecznością załatania dziury budżetowej. Zwiększony popyt może ponadto doprowadzić do inflacji niwelującej w dużym stopniu pozytywne skutki fiskalnego pchnięcia.
Jeżeli obniża się podatki właścicielom kapitału, to nie ma żadnej gwarancji, że uzyskane dzięki temu fundusze wydadzą oni na inwestycje, a nie np. na luksusową konsumpcję. Z mojej bezpośredniej obserwacji widzę, ilu sklepikarzy, właścicieli warsztatów, a więc żadnych potentatów wydaje duże duże pieniądze na zakup Nissana, mimo że posiadają już samochód osobowy a do celów związanych z działalnością gospodarczą tzw. busa. Taki Nissan czy Chevrolet to jednak szpan!
Jaka mogłaby być inna polityka podatkowa, sprzyjająca niwelowaniu, a nie zwiększaniu nierówności społecznych?
Zakładając fikcyjnie, że jestem premierem lub ministrem finansów lewicowego rządu, to optymalną strukturę podatkową widziałbym w grubym zarysie następująco:
- progresywna skala podatku dochodowego;
- niski ogólny podatek od sprzedaży; chyba że, pomijając zobowiązania międzynarodowe, udałoby się ustalić zróżnicowaną stawkę tego podatku dla różnych kategorii dóbr i usług w różnym stopniu konsumowanych przez bardziej i mniej uprzywilejowane klasy społeczne (i tu właśnie: w klasowym podejściu do systemu podatku tkwi kardynalna zasada jego socjoekonomicznego ujęcia, odróżniająca je od ekonomizmu, bazującego na kryteriach wyłącznie ekonomicznych);
- niski podatek (i paradodatki) obarczający pracę, bo to zachęca do zatrudnienia;
- podatek od firm nie musiałby być tak mały, lepiej zastosować ulgi inwestycyjne zachęcające do rozszerzania działalności, a w związku z tym zatrudniania;
- zróżnicowane potraktowanie dochodów podlegających podatkowi od zysków kapitałowych, tzw. podatkowi Belki, w zależności od tego czy mamy do czynienia z oszczędnościami czy kapitałem – o czym decyduje nie tyle miejsce lub forma lokaty (bank, obligacje, akcje itp.), co socjoekonomicznie ujęta wielkość danej sumy.
Dariusz Zalega
Teksty pochodzą z tygodnika "Trybuna Robotnicza".