Moja mała podstawówka wciąż istnieje, pomimo wielokrotnie pojawiających się głosów, że należałoby ją zamknąć, gdyż jej utrzymywanie się nie opłaca. W oddalonym o osiem kilometrów gminnym mieście znajduje się wystarczająco wiele placówek, które mogłyby przyjąć w sumie niewielką grupę uczniów i uczennic z wiejskiej szkoły.
Szkoła istnieje i wbrew dramatycznym prognozom dotyczącym niżu demograficznego w ostatnich latach nawet trochę się powiększyła. Istnieje, a uczęszczające do niej dzieci – na przekór opiniom o niskim poziomie nauczania na wsi – uzyskują dobre wyniki w testach kompetencji, biorą udział w konkursach, przygotowują różnego rodzaju działania, w których uczestniczą mieszkańcy i mieszkanki wsi. Bo ta szkoła jest częścią lokalnej społeczności, odbudowana po wojnie przez mieszkańców wsi, którzy również, kilkadziesiąt lat później, doprowadzili do tego, że szkoła z trzyklasowej została przekształcona w ośmioklasową. A jeszcze później założyli stowarzyszenie, które nieustannie zabiega o zdobycie dodatkowych funduszy, umożliwiających lepsze funkcjonowanie szkoły.
Tej szkole znowelizowana właśnie przez Sejm Ustawa o systemie oświaty już nie grozi. Ustawa zakłada, że samorządy mogą przekazać osobie prawnej lub fizycznej prowadzenie szkoły liczącej nie więcej niż 70 uczniów. Wszystko to, jak twierdzi Minister Edukacji Narodowej Katarzyna Hall, "aby chronić małe szkoły i dać szansę organizacjom społecznym". Lokalne samorządy zapewne z radością zacierają ręce. Marek Olszewski, wiceprzewodniczący Związku Gmin Wiejskich Rzeczypospolitej Polskiej, zauważa w "Gazecie Prawnej", że "w sytuacji kiedy nowa szkoła jest potrzebna w małej miejscowości, a jej koszty utrzymania drastycznie rosną, bo jest w niej np. do pięciu uczniów w oddziale, to taki uczeń kosztuje wielokrotność subwencji oświatowej".
Ponieważ kwota subwencji uzależniona jest od liczby osób uczęszczających do szkoły, w przypadku małych szkół samorządy lokalne, odpowiedzialne za utrzymanie szkół na swoim terenie, rzeczywiście zmuszone są do dopłacania kwot relatywnie większych niż dzieje się to w przypadku liczniejszych szkół. Ekonomiczna racjonalność powoduje, że gdy rosną koszty, inne kwestie schodzą na dalszy plan. Marek Olszewski nie zastanawia się więc już nad znaczeniem, jakie dla uczniów ma możliwość uczęszczania do szkoły w swojej miejscowości lub nad jakością kształcenia w małych grupach. Ministerstwo Edukacji Narodowej natomiast stwarza pozór, że sprawami tego rodzaju jest głęboko przejęte.
Pozór – bo ułatwienie przekazywania szkół jednostkom niesamorządowym lub osobom prywatnym trudno uznać za rzeczywiste rozwiązanie. Utrzymanie małej szkoły nie stanie się mniej kosztowne tylko dzięki temu, że będzie ona prowadzona przez stowarzyszenie rodziców. Ale to już nie na samorządach lokalnych – a więc ostatecznie na państwie – spocznie odpowiedzialność za zapewnienie finansowania umożliwiającego funkcjonowanie szkoły. Wciąż będą one zobligowane do przekazywania szkołom subwencji oświatowej, ta jednak na pokrycie wszystkich niezbędnych wydatków nie wystarcza. Szkoły zostaną więc zmuszone do znalezienia rozwiązań umożliwiających im przetrwanie. Oznacza to konieczność szukania oszczędności, na przykład poprzez obniżanie wynagrodzenia i zwiększanie czasu pracy nauczycielek. Dyrektorka prowadzonej przez stowarzyszenie szkoły w podwrocławskiej gminie Oława oświadczyła wprost podczas naszej rozmowy, że po przekształceniach pensum nauczycielek w jej szkole wzrosło o jedną czwartą, a zarobki spadły o jedną trzecią. W szkołach niepublicznych nie obowiązuje Karta Nauczyciela (od dawna zresztą będąca drzazgą w oku rządzących, którzy chętnie by się jej całkiem pozbyli), która jako nauczycielski układ zbiorowy gwarantuje osobom zatrudnionym w oświacie stabilizację i bezpieczeństwo finansowe, dając także prawo do różnego rodzaju świadczeń (na przykład dodatków związanych z pracą na wsi czy z wysługą lat). Brak Karty Nauczyciela oznacza także, że możliwe – i faktycznie mające miejsce – jest zatrudnianie nauczycielek na umowę na czas określony – od września do czerwca. Mityczne dwumiesięczne wakacje można przeznaczyć na szukanie dorywczej pracy. To między innymi ze względu na realne ryzyko znacznego pogorszenia się warunków pracy nauczycieli ułatwieniom w przekazywaniu szkół instytucjom niesamorządowym tak bardzo przeciwny jest Związek Nauczycielstwa Polskiego.
Zmniejszanie wynagrodzeń osób zatrudnionych w szkole to jedno rozwiązanie, większy udział finansowy rodziców w jej utrzymaniu to drugie. I choć wiceminister edukacji Krystyna Szumilas podkreśla, że "szkoły te nadal będą publiczne i bezpłatne" i nie będzie konieczności opłacania czesnego, rodzice w większym stopniu będą musieli partycypować w kosztach. Działacze Platformy Obywatelskiej stwierdzają w tekście zamieszczonym na stronie internetowej partii, że "często rodzice sami próbują ograniczyć koszty utrzymania placówek. Sami sprzątają szkoły, przygotowują dla dzieci obiady, dyżurują w świetlicach". Bezpłatne szkoły wymagają zatem znacznych nakładów niewynagradzanej pracy.
Przekształcanie systemu edukacji to jeden z wymiarów szerszego procesu przenoszenia odpowiedzialności za realizację społecznych zobowiązań z państwa na gospodarstwa domowe. Likwidacja przedszkoli powoduje, że obowiązek opieki nad dziećmi spada na rodziny – a w praktyce głównie na kobiety. Wprost legitymizuje to niedawny rządowy pomysł wprowadzenia bezpłatnych urlopów wychowawczych dla babć, aby mogły zająć się swoimi wnukami. Ograniczenie dostępności do służby zdrowia, w tym skracanie czasu leczenia w szpitalach, oraz brak instytucjonalnych form opieki nad osobami przewlekle chorymi i starszymi ma podobny skutek. Jakby tego było mało, Ministerstwo Edukacji Narodowej próbuje obarczyć rodziców – i znów możemy podejrzewać, że będą to głównie kobiety – obowiązkiem zapewnienia swoim dzieciom kształcenia. I choć być może faktycznie "nie można mówić tutaj o żadnej prywatyzacji", co gorliwie podkreśla Krystyna Szumilas – na niepobierających opłat szkołach rzeczywiście trudno zbić kokosy – to niewątpliwie państwo pozbywa się odpowiedzialności za zapewnienie dzieciom dostępu do edukacji, zrzucając ją na sferę prywatną.
I tu pojawia się szereg pytań i wątpliwości. Prowadzenie szkoły stowarzyszeniowej to ogromne wyzwanie. Wymaga dużego zaangażowania ze strony lokalnej społeczności oraz odpowiednich zasobów w postaci wiedzy o kształceniu, kreatywności, czasu, energii, pieniędzy. Oczywiście wspaniale jest, gdy lokalna społeczność angażuje się w życie szkoły. Z takiego zaangażowania wyrastała spora część alternatywnych, postępowych szkół. Wówczas jednak był to świadomy wybór rodziców poszukujących rozwiązań edukacyjnych, których nie dawał zwykły system kształcenia. Znowelizowana ustawa o systemie oświaty tego rodzaju zaangażowanie wymusza. Co w sytuacji, gdy mieszkańcy wsi nie posiadają niezbędnych zasobów i nie są zdolni do podjęcia takiego wyzwania? Prawo do dobrej edukacji mają wszystkie dzieci, niezależnie od tego, gdzie przydarzyło im się żyć. Ustawa zabrania wprawdzie osobie prawnej lub fizycznej prowadzącej szkołę zlikwidowania jej i zobowiązuje samorząd lokalny do przejęcia jej w przypadku stwierdzenia nieprawidłowości, niemniej jednak przypomina to eksperymentowanie na dzieciach: jeśli się uda, będą miały dobrą, tanią szkołę, jeśli nie – zawsze można je przenieść do szkoły w sąsiedniej miejscowości lub przekazać szkołę komu innemu, kto być może spisze się lepiej. W Stanach Zjednoczonych około 11 procent charter schools – szkół utrzymywanych z publicznych pieniędzy, ale zarządzanych przez prywatne instytucje, funkcjonujących w oparciu o umowy z lokalnymi radami do spraw edukacji – jest zamykanych z różnych powodów: niezadowalającej jakości kształcenia, problemów finansowych lub związanych z zarządzaniem szkołą. Wprowadzany właśnie w Polsce model małych szkół prowadzonych przez osoby fizyczne lub prawne w dużym stopniu przypomina rozwiązanie amerykańskie. Pedagog Jerzy Lackowski już w 2005 roku współpracujący z Katarzyną Hall w zakresie edukacji w ramach Polskiego Forum Obywatelskiego, wprost mówił o konieczności nawiązywania do tego właśnie modelu kształcenia. W znowelizowanej Ustawie o systemie oświaty brak zapisów dotyczących weryfikacji kompetencji osób przejmujących szkoły, można więc przypuszczać, że część szkół stowarzyszeniowych podzieli los charter schools i wcześniej czy później zniknie.
Ustawa w żaden sposób nie precyzuje, kto może przejąć szkołę. W najlepszym wypadku będzie to stowarzyszenie założone przez rodziców zatroskanych o edukację swoich dzieci i zdolnych do zagwarantowania trwania i rozwoju szkoły. W sytuacji mniej idealnej będzie to profesjonalna instytucja zajmująca się prowadzeniem małych szkół, wyspecjalizowana w zarządzaniu i posiadająca odpowiednie środki, ale niekoniecznie znająca lokalną specyfikę. Co jednak, gdy szkołę zechce przejąć na przykład instytucja religijna, przekształcająca ją w szkołę wyznaniową, a władze gminy na to przystaną? Zgodnie z artykułem 53 Konstytucji RP "rodzice mają prawo do zapewnienia dzieciom wychowania i nauczania moralnego i religijnego zgodnie ze swoimi przekonaniami" i "nikt nie może być zmuszany do uczestniczenia ani do nieuczestniczenia w praktykach religijnych". Trudno wyobrazić sobie zagwarantowanie neutralności światopoglądowej szkoły oraz zapewnienie dzieciom niewierzącym możliwości swobodnego korzystania z edukacji, gdy w danej miejscowości będzie istniała tylko jedna, prowadzona przez stowarzyszenie wyznaniowe, szkoła. Po dyskusjach i politycznych targach dodano do Ustawy o systemie oświaty zapis mówiący o konieczności zaaprobowania przez kuratorium oświaty decyzji o przekazaniu szkoły jednostce niesamorządowej. Stwarza to szansę na to, że przynajmniej część szczególnie groźnych prób przekształceń zostanie zablokowana, ale rzecz jasna nie jest tego gwarantem.
Wyłania się tu kolejny problem. Choć twórcy ustawy mówią dużo o tym, że umożliwienie przejmowania szkół przez stowarzyszenia to "dawanie szans społeczeństwu obywatelskiemu" (jak w trakcie sejmowej debaty nad nowelizacją ustawy oświadczyła Katarzyna Hall), w istocie demokratyczny charakter przekształceń jest wątpliwy. Plany zmiany statusu szkoły nie muszą być konsultowane z lokalną społecznością, nauczycielkami czy uczennicami i uczniami. Ustawa zakłada jedynie, że "jednostka samorządu terytorialnego jest obowiązana powiadomić (...) pracowników szkoły lub placówki oraz zakładową organizację związkową o terminie przekazania szkoły lub placówki, jego przyczynach, prawnych, ekonomicznych i socjalnych skutkach dla pracowników, a także nowych warunkach pracy i płacy". Zapis ten jest niezwykle ważny, gdyż faktycznie pozbawia lokalne społeczności, w tym personel placówki oświatowej, władzy decyzyjnej. Co w sytuacji, gdy nie będą one chciały takich przekształceń, i będą miały ku temu dobre powody? Ustawa nie daje realnej możliwości wyboru. Nauczycielki mogą zrezygnować z pracy, jeśli nie zgodzą się na nowe warunki zatrudnienia i wynagrodzenia. Rodzice mogą przenieść dziecko do innej szkoły, skazując je na codzienne dojazdy, lub założyć stowarzyszenie, które szkołę poprowadzi. Rozwiązaniom tym bliżej do autorytaryzmu niż do ideału społeczeństwa obywatelskiego.
Zapis taki nie zaskakuje. Jak piszą na swojej stronie internetowej działacze Platformy Obywatelskiej, "dotychczas sposób tworzenia małych szkół był skomplikowany. Samorząd musiał najpierw szkołę zlikwidować, co niejednokrotnie wywoływało ogromne konflikty w lokalnej społeczności. Teraz będzie mógł od razu przekazać [szkołę] na przykład stowarzyszeniu rodziców". "Ogromne konflikty" rzeczywiście często towarzyszą przekształceniom placówek edukacyjnych. W 2006 roku we Wrocławiu, na fali likwidacji publicznych przedszkoli, próbowano sprywatyzować (w oficjalnym języku: przekształcić w niepubliczne) bardzo dobre, wysoko cenione, niedawno wyremontowane z publicznych środków przedszkole. Protestowały nauczycielki, obawiające się utraty pracy, obniżenia wynagrodzenia oraz zwiększenia i tak już dużego obciążenia pracą, co spotykało ich znajome z prywatyzowanych przedszkoli. Protestowali także rodzice, zaniepokojeni możliwością wzrostu opłat za przedszkole. Protesty te trwały kilka tygodni – od momentu ogłoszenia decyzji o planach przekształceń do głosowania przez Radę Miasta nad likwidacją przedszkola. Uproszczenie procesu przekazywania placówki pozbawi najbardziej zainteresowane osoby nawet tej, i tak bardzo szczątkowej, możliwości wyrażania oporu i podejmowania prób wpłynięcia na zmianę odgórnych decyzji.
I wreszcie ostatnia kwestia. Szkoły prowadzone przez osoby i instytucje niesamorządowe z konieczności działają jak firmy, prowadząc ścisły rachunek ekonomiczny i konkurując z innymi szkołami o uczniów. Jerzy Lackowski w ramach wspomnianego już Polskiego Forum Obywatelskiego wskazywał na wprowadzenie mechanizmów rynkowych do oświaty jako na jedno z podstawowych zadań stojących przed nią. Twierdził on wówczas, że "odejście od zbiurokratyzowanej oświaty winno otworzyć przed polską szkołą przestrzeń rynku edukacyjnego, na którym szkoły i inne placówki oświatowe konkurować będą o zainteresowanie ucznia i jego rodziców jakością swojej oferty edukacyjnej". Zgodnie z tym podejściem rodzice oraz uczniowie i uczennice to nie obywatele, próbujący wraz z nauczycielkami wypracować możliwie najlepszy model kształcenia, ale klienci, poszukujący satysfakcjonującego ich produktu. W miejsce zintegrowanej społeczności lokalnej poważnie traktującej wspólne dobro pojawia się grupa interesu mająca określone wymagania. Szkoły, dla których uzależnione od liczby uczniów subwencje oświatowe stanowią podstawowe źródło utrzymania, będą zmuszone do zrobienia wszystkiego, co możliwe, żeby zatrzymać uczniów. Niewykluczone, że jednym z efektów będzie poprawa jakości kształcenia. Nie ma również wątpliwości, że polskie szkoły wymagają zmian. Przekonanie, że najlepszym sposobem ulepszenia szkół jest zmuszenie ich do konkurowania ze sobą w niezwykle trudnych warunkach jest jednak dość wątpliwe. Dlaczego by nie założyć, że podnoszeniu jakości nauczania bardziej przysłuży się zwiększenie nakładów finansowych na edukację, pozwalających na zaproponowanie uczniom dodatkowych zajęć, zapewnienie im dostępu do odpowiednich pomocy naukowych, umożliwienie udziału w wyjazdach badawczych lub choćby korzystania z ciepłych posiłków w szkole? Czy zupełnie nierealistyczne jest przekonanie, że dobrze wynagradzane, mające poczucie satysfakcji i rzeczywistego wpływu na życie szkoły nauczycielki będą w większym stopniu zaangażowane w pracę niż te próbujące wiązać koniec z końcem, a wyższy prestiż zawodu spowoduje, że w szkołach pojawi się więcej oddanych, twórczych, gotowych do wcielania w życie nowych pomysłów osób?
Trudno się dziwić samorządom lokalnym, że próbują pozbyć się małych szkół i tym samym zmniejszyć swoje wydatki. Analiza budżetów gminnych pokazuje, że sumy przeznaczane na oświatę stanowią znaczną ich część. We Wrocławiu (gdzie problem małych szkół nie jest tak widoczny, choć próby likwidowania mniejszych placówek i tak się pojawiają) jest to 18,31 procent wszystkich wydatków. Podwrocławska gmina Oława, w której naciski na tworzenie szkół stowarzyszeniowych pojawiają się od dawna, wydaje na oświatę już 23,89 procent swoich środków (12,94 procent na same szkoły podstawowe). To druga pozycja po gospodarce komunalnej i ochronie środowiska. Problem leży na szczeblu państwowym i wiąże się z decyzjami dotyczącymi wysokości ministerialnych subwencji oświatowych i ogólnie nakładów na edukację. Małe, przyjazne uczniom, zintegrowane ze społecznością lokalną szkoły publiczne mogłyby istnieć, opłacane z budżetu państwa, wymagałoby to jednak przedefiniowania priorytetów budżetowych i zmiany filozofii wydatków publicznych, zwłaszcza odejścia od inwestowania w zabijanie na rzecz inwestowania w szeroko rozumianą opiekę. W zaplanowanym na 2009 rok budżecie oświata i wychowanie to 0,46 procent wydatków. Obrona narodowa – 5,68 procent. Już te dane wystarczą do zrozumienia, gdzie w istocie sytuują się ambicje i interesy rządzących. Ale na tym nie koniec. Na realizację programu wyposażenia sił zbrojnych RP w samoloty wielozadaniowe rząd zaplanował wydać w sumie 3 926 793 000 zł. To "jedynie" 266,78 procent budżetu przeznaczonego na oświatę i ponad 82 razy więcej niż wynosi cały budżet wspomnianej gminy Oława. A gdyby tak pochodzące z naszych wspólnych podatków pieniądze zostały przeznaczone nie na samoloty wykorzystywane do bombardowania wiosek na Bliskim Wschodzie, ale na szkoły małe i większe, na przedszkola, na faktyczne wyrównywanie szans edukacyjnych dzieci pochodzących z zaniedbanych środowisk... Zamiast rzeczywistych działań otrzymujemy znów frazesy o budowaniu społeczeństwa obywatelskiego, wzmacnianiu społeczności lokalnych i utrzymywaniu niewielkich szkół - z kieszeni i wysiłkiem rodziców oraz nędznie wynagradzanych nauczycielek.
Katarzyna Gawlicz
Tekst pochodzi ze strony Think Tanku Feministycznego (www.ekologiasztuka.pl/think.tank.feministyczny/).