Jak wyglądało pani życie podczas drugiej wojny światowej?
Mieszkałam z rodzicami w Leningradzie, prowadząc bardzo skromne życie. Gdy wybuchła wojna, już na drugi dzień zostałam powołana do wojska, a z racji tego, że studiowałam na pierwszym roku medycyny, zrobiono ze mnie, jak i z pozostałych studentek, pielęgniarki. Przez pierwsze lata wojny byłam sanitariuszką w oblężonym przez Niemców Leningradzie – od tej pory nigdy już nie bałam się widoku śmierci, przywykłam do niej musząc się czasami kryć pod stosami ciał przed gradem kul. Oblegany Leningrad był strasznym miejscem – bombardowanym, odciętym od świata, w nim straciłam swoich rodziców, którzy umarli z głodu. Byłam też sanitariuszką na pokładzie dwupłatowców ewakuujących rannych. Piloci latali między koronami drzew starając się uniknąć gęstego niemieckiego ostrzału, jednak zestrzelono nas i w ten sposób znalazłam się poza obrębem miasta. Maszerowałam samotnie starając się oddalić od Leningradu i nigdy więcej do niego nie wróciłam.
Czy może pani opisać swoją drogę do batalionów kobiecych w polskiej armii?
Trafiłam do nich na samym początku ich formowania, czyli w maju 1943 r., gdy tworzono tę jednostkę w Sielcach. Przeniesiono mnie do niej z Armii Czerwonej ze względu na to, że moja matka pochodziła z Grodna. Początkowo miałam spore trudności z porozumieniem, ponieważ słabo znałam język polski, a poniektóre wyrazy były dla mnie niewymawialne. Trafiłam do kompanii fizylierek, w wyniku selekcji – kto dobrze strzelał trafiał akurat do tej jednostki, było nas tam tylko sto. Nasza kompania następnie miała wziąć udział w bitwie pod Lenino.
Jak pani wspomina tę historyczną bitwę?
Wiele widziałam do tamtej pory, znajdowałam się w różnych sytuacjach, ale to co się tam działo, to była masakra. Wspominam jeden z szturmów, przed którym pewien sympatyczny ksiądz ze Śląska stojąc na podwyższeniu okopu unosił krzyż do żołnierzy, a z wysłanego do walki z Niemcami pułku wróciło może z dziesięć osób. Niemcy dowiadując się przed bitwą, że przyjdzie im walczyć z Polakami, skoncentrowali swoje wojska i walczyli z niesamowitą determinacją. Naszym zadaniem było zbieranie z bitwy rannych, pośród kul i bombardowań, przez co straciłam słuch w jednym uchu. Rosjanie dali nam do pomocy psy z zaprzęgiem do transportu rannych – musiałyśmy do nich mówić po rosyjsku, bo po polsku nic nie rozumiały.
Jakie straty poniósł pani oddział?
Zginęło pięć lub sześć dziewczyn, lecz bezpośrednio nie uczestniczyłyśmy w walce, zbierałyśmy rannych będąc pod ostrzałem. Sama też zostałam zraniona przez odłamek bomby.
Droga "platerówek" wiodła przez Łuczynkę, Żelaźniaki, Trojanów, Żytomierz, Kiwerce oraz w Polsce Lublin, Łuków, Siedlce aż do Warszawy...
Po bitwie pod Lenino nasz oddział został rozformowany, tak więc najpierw byłam w batalionie narciarskim, a gdy śnieg stopniał, znalazłam się w pułku artyleryjskim, kończąc swoją służbę w pociągu sanitarnym w Rokitnicy. Podążaliśmy za frontem. Utkwiła mi za to w pamięci bitwa pod Kowlem. Znajdowałam się w pułku artyleryjskim, Niemcy solidnie się ufortyfikowali w okopach i nie można ich było stamtąd wykurzyć. Do szturmu przysłano oddziały rosyjskie – wszyscy byli pijani w sztorc, by nie czuć strachu przed krwawą łaźnią, jaka ich czekała. Rosjanie szturmowali z bagnetem na broni niemieckie oddziały, a podczas walki wręcz wybili Niemców co do jednego. Wysłano nas, by zbierać rannych – nigdy w życiu bym tam już nie poszła: jelita wisiały na drzewach, morze krwi, nie było czego zbierać.
Potem szliśmy za frontem, cały czas widząc zniszczenia i przez to jakoś przestaliśmy zwracać na nie uwagę. Zresztą jak szła armia, ludzie się chowali przed nami, a my w wolnych chwilach zajmowaliśmy się błahostkami.
Czy udzielała pani pomocy rannym Niemcom?
Udzielaliśmy pomocy wszystkim, Niemcy cieszyli się trafiając do niewoli, szczególnie do polskiej, przecież to byli młodzi chłopcy przestraszeni frontem. Oficerowie byli fanatyczni, potrafili kogoś jeszcze zastrzelić będąc już jeńcem. Sporą grupę jeńców stanowili Ślązacy, których na siłę wcielono do Wehrmachtu. Gdy już mieszkałam po wojnie w Katowicach, przyszedł do mnie pewien pan remontować mi mieszkanie, poznał mnie i stwierdził, że opatrywałam go, gdy dostał się ranny do rosyjskiej niewoli.
W jaki sposób podchodziliście do żołnierzy SS, wiedząc, co robią oni z bezbronną ludnością cywilną. Na froncie zachodnim nawet brytyjscy żołnierze przeważnie nie brali ich do niewoli, tylko rozstrzeliwali na miejscu...
SS-mani trafiali również do niewoli. Byli nauczeni zabijać w imię ideologii, butni do samego końca, nie odpowiadali na pytania podczas przesłuchań, to był paskudny typ człowieku – nawet umierając potrafił taki jeszcze ugryźć.
Widziała pani makabryczne rzeczy, jak pani to wszystko po latach ocenia?
Wojna to zawsze makabra, jaka by nie była – politycy się bawią, a ludzie umierają. Przypominam sobie Powstanie Warszawskie – nasz oddział artyleryjski rozkazem Berlinga usadowił się na Moście Praskim, a z prawobrzeżnej Warszawy przepływali do nas powstańcy, w istocie młodzi chłopcy i dziewczynki. My wyciągaliśmy rannych z wody, a część polskich oddziałów chciała się przebić na drugą stronę Wisły i dołączyć do powstania. Jednak nasze oddziały zostały przeniesione.
Byliśmy zresztą przerzucani do różnych miejsc i jednostek, by pomagać rannym. Gdybym siedziała w sztabie, to miałabym o wiele łatwiejsze i bezpieczniejsze życie, pracy w szpitalu nie cierpię, każdy ranny żołnierz czuje się ważny – powtarza w koło, że "krew przelewał", ja również ją przelewałam i dlatego wolałam zbierać rannych po bitwach niż ich opatrywać w szpitalu. Do tej pory mam bliznę na skroni, dwa razy byłam ranna w wyniku ostrzału artyleryjskiego.
Jak żołnierki podchodziły do polityki: rząd lubelski czy londyński, reforma rolna, sojusz z ZSRR?
Nie rozmawialiśmy o polityce. Na początku odczuwaliśmy sporą wrogość, jako że mielibyśmy być niby-Polakami, ale na pewno nie z Polski, ale z biegiem czasu to się zatarło. Pewnego dnia zrobiłyśmy z koleżankami gwiazdkę pod namiotem sanitarnym, a jedna dziewczyna ją rozdeptała – mówiąc do nas, że to nie jest Rosja, choć przecież byliśmy Polakami, ale urodzonymi na terytorium Rosji. Denerwuje mnie negowanie naszej armii przez ludzi, którzy są zapatrzeni w armię Andersa, który zabrał całą elitę wojskowych, lekarzy i wyzwalał Włochy. My natomiast głodowaliśmy, walczyliśmy do upadłego, płakaliśmy całując polską ziemię i wielu nie uznaje nas za wojsko polskie, tymczasem nieważne kto, kiedy i za co wywiózł przodków tych żołnierzy, a ważne, że walczyli o Polskę. Co do polityki byli u nas różni ludzie, o różnych przekonaniach, jednak wspólny los pogodził wszystkich. Dopiero po wojnie zaczęły się tarcia polityczne, rozbieżności, niektórzy się nie przyznawali do wojennych znajomych.
Jakie były powojenne losy pani i kompani kobiecej?
Wszyscy pochodzili zza Bugu, państwo obdarowało żołnierki ziemiami na "zachodzie", gdzie pozakładały gospodarstwa. Ja nie dostałam nic, wyszłam za mąż, zamieszkałam w Katowicach, lecząc się siedem lat z gruźlicy. Całą wojnę spędziłam chodząc w cholewach, onucach, sukience wojskowej i mundurze, a gdy po wojnie dostałam trzy tysiące odprawy, pierwsze co zrobiłam, to poszłam kupić buty na obcasie – musiałam się uczyć w nich chodzić wracając z centrum Katowic.
1 Samodzielny Batalion Kobiecy im. Emilii Plater
Jego powstanie ściśle wiąże się z formowaniem 1 Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki. W końcu maja 1943 r. z napływających do Sielc kobiet postanowiono utworzyć odrębną jednostkę. Organizacyjnie miała ona być sformowana na wzór oddziałów kobiecych w Armii Radzieckiej. W skład wchodziły: dowództwo, sztab, sekcja gospodarcza, kompania fizylierów (w składzie trzech plutonów — 102 żołnierzy), dwie kompanie strzeleckie po 160 ludzi, kompania karabinów maszynowych (90 żołnierzy), kompania rusznic ppanc. (50 osób), plutony; łączności, saperów, zwiadowców pieszych, sanitarny, weterynaryjno-felczerski, warsztaty: zaopatrzenia bojowego, zaopatrzenia taborowo-mundurowego oraz pluton transportowy. Pod koniec 1943 r. przy batalionie istniały także dwie szkoły podoficerskie. Ogólny stan osobowy wynosił 690 ludzi. Batalion kobiecy powstał jako jednostka bojowa. Mimo to nie wszystkim jego pododdziałom dane było wziąć udział w bezpośredniej walce z nieprzyjacielem. Uczestniczyła w niej jedynie 1 kompania fizylierek, która została przydzielona do dywizji kościuszkowskiej. 1 września 1943 roku wyruszyły one na front wraz z innymi jednostkami dywizji i wzięły udział w bitwie pod Lenino.
Pozostała część batalionu otrzymała za zadanie pełnienie służby wartowniczej i ochrony mienia wojskowego.
Wywiad ukazał się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".