Najpopularniejszym chłopcem do bicia tradycyjnie jest już Che Guevara. Któż, bowiem będzie wnikał w historyczne zawiłości i koleje jego losów. Wszak jest to postać całkowicie obca, spoza naszego kręgu kulturowego, a zatem znana Polakom właściwie głownie za pośrednictwem wizerunku Che wchłoniętego przez popkulturę. Czyli praktycznie nieznana.
I faktycznie, gdy patrzymy na jakość polskiego dziennikarstwa, trudno oprzeć się wrażeniu, że sami dziennikarze ulegają tej niezwykle wąskiej i płytkiej optyce. Co ciekawe wysnuwają na tej podstawie dosyć wątpliwe wnioski, zgodne jednak z duchem modnego obecnie trendu drwienia sobie z rzekomej naiwności postaw i ideałów zachodniego pokolenia 68 roku. W dobrym tonie jest także oskarżanie kontrkultury i stanowiących jej podstawę ruchów lewicowych o to, że uległy komercjalizacji, stały się częścią systemu, a nawet przyczyniły do osłabienia moralnych fundamentów dzisiejszych społeczeństw. Każdy sposób jest dobry, aby uszczelnić homogeniczny dyskurs liberalizmu i dołożyć własną cegiełkę do utrwalenia opisywanego stanu rzeczy.
Dobrym przykładem może być tutaj tekst Olafa Szewczyka, dziennikarza działu kultura, ogólnopolskiego "Dziennika" (z 6.04) zatytułowany "Nowe pokolenie gniewu przegra z biznesem". Dowodzi on, że wszelkie rewolty społeczne stają się niemożliwe odkąd rozwinięty kapitalizm opanował techniki przechwytywania i włączania do własnych celów, buntowniczego potencjału kolejnych pokoleń. Dowodem na to są choćby ostatnie premiery kinowe filmów o Che i Frakcji Czerwonej Armii. Lewicowość i kontestacja przyciągają odbiorców. Wessane jednak przez przemysł rozrywkowy ulegają przemianie w towar do skonsumowania, podany w krzykliwym opakowaniu. Z jednej strony obserwujemy narastającą popularność kontrowersyjnych mitów w kulturze masowej, z drugiej zaś mamy w tle rozwijający się spekulacyjny kryzys ekonomii globalnego kapitalizmu. Ten głód utopii i tęsknota za buntem w połączeniu z realnymi problemami załamującej się gospodarki winny otwierać nowy horyzont dla przemian. Po nakreśleniu tej sytuacji Szewczyk diagnozuje jednak ponuro:
"Fali uderzeniowej nie będzie, nikt nie zaproponuje nowego rozdania. Czas buntu pokoleń przeminął. Rewolucja to dziś jedynie metka (...) Bunt od dawna jest sterylizowany, konfekcjonowany i sprzedawany w nieszkodliwych porcjach"
Trudno powiedzieć, jaką znajomością historii ani też, jaką wiedzą z zakresu nauk społecznych, dysponuje autor tekstu, tak zdecydowanie i bezceremonialnie odsyłający rewolucję do lamusa. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że w swoim tekście dość niepoważnie sprowadza on bunt i rewolucję do poziomu zjawiska konfliktu pokoleń oraz młodzieńczego poszukiwania tożsamości i odrzucanie tego, co stare. Takie ujęcie problemu razi swoją jałowością i wydaje się być dość powierzchowne.
Bezsens argumentacji Szewczyka, a szerzej liberalno-prawicowych publicystów, można wykazać przez sprowadzenie jej do absurdu. Gdyby komercjalizacja wizerunku rewolucyjnego przywódcy była najlepszym sposobem na zneutralizowanie wartości (bądź też miałaby dowodzić ich upadku), które tenże uosabia, wystarczyłoby np. zacząć sprzedawać wizerunek Hugo Chaveza, aby w świadomości publicznej kompromitować czy pozbawiać treści kierunek przemian społecznych mających miejsce w Wenezueli. Nic podobnego.
Sprzedaż wizerunku Che nie świadczy o moralnej zapaści ideałów socjalizmu, nie dowodzi też neutralizacji samego potencjału buntu. Jest wręcz odwrotnie: ukazuje ona nihilistyczną pustkę systemu rynkowego, który nie kieruje się w swoich strategiach żadnymi innymi kryteriami poza kryterium zysku. W tym celu rynek gotów jest sprzedawać wszystko, na co będzie istniał popyt i minimalne społeczne przyzwolenie, w tym również podobizny własnych wrogów. Inaczej niż Che, rynek nie proponuje żadnych wartości, on proponuje wyłącznie towary i w swojej totalitarności gotów jest wchłaniać i przetwarzać wszystko, co da się sprzedać. Może to być żywność, na którą nie stać bezrobotnych, nie posiadających wystarczającej ilości pieniędzy (nie należy im się, zatem nic ponad to, co mogą kupić), mogą to być lekarstwa na AIDS, opatentowane przez koncerny farmaceutyczne, na które nie stać zakażonych mieszkańców Afryki. Może to być wreszcie symbolika odnosząca się do poglądów kwestionujących rynkowo-kapitalistyczny model stosunków społecznych.
Co przeszkadza w wywołaniu buntu wśród młodego pokolenia? Fakt, że niektóre nośniki rewolucyjnych treści trafiają do komercyjnego obiegu, czy aksjologiczna pustka i bezideowość urynkowionej egzystencji, kierująca zainteresowania młodych ludzi w stronę budowy prywatnych karier oraz konsumpcji luksusowych towarów i rozrywki?
To prawda, że słowo "rewolucja" z uporem wyzyskiwane obecnie przez marketing, ulega powolnej redukcji do roli sygnału mającego wywoływać automatyczną reakcją konsumpcji, na podobieństwo odruchu "psa Pawłowa".
Można powiedzieć, że proces ten służy raczej walce z ideowością niż jest oznaką jej zaprzepaszczenia czy kapitulacji sił rewolucyjnych. Wszak Che wciąż powraca w swym pierwotnym znaczeniu na sztandarach wielu ruchów społecznych, anty-globalizacyjnych i antywojennych. I jakoś nikt nie myli go z wizerunkiem Myszki Miki czy Billa Gatesa, które stanowią symbol zyskowności i konkurencji. W kontekście takiego zacierania znaczeń przez nihilistyczny rynek, tym bardziej zrozumiały wydaje się widowiskowy fanatyzm rosyjskich narodowych-bolszewików, skandujących podczas manifestacji, aż do ochrypnięcia, okrzyk: "Re-wo-lu-cija!", jakby desperacko starali się przywrócić temu pojęciu jego właściwy wymiar.
Szewczyk zdaje się nie zauważać dość oczywistej prawdy, że to, co postrzega, jako komercjalizację buntu i ideałów jest wyłącznie komercjalizacją wizerunków i symboli. Ideału nie da się skomercjalizować. Można go zdradzić, odrzucić, zafałszować. Socjalizm czy anarchizm nie mogą stać się towarem. Można jedynie ukraść i sprzedać coś, co dla socjalisty stanowi umowny, uwarunkowany rewolucyjną tradycją, symbol jego systemu wartości, na rynku zaś zostaje odarte to z treści i zredukowane do roli kolorowego obrazek w kalejdoskopie reklam i zakupów. Szewczyk brnie jednak dalej, biorąc fałszywą logikę popkultury za klucz do zrozumienia zjawiska popularności. Skoro operuje ona abstrakcyjnymi obrazami wypatroszonymi ze znaczeń, (twarzą Che bez socjalizmu) i skoro takie ich wykorzystanie decyduje o ich popularności, to nasuwa się wniosek, że o wyjątkowej popularności Che, zdecydowało posępne piękno niezwykłej fotografii Cordy czyli skuteczny zabieg marketingowy, a nie postać i osobowość samego Guevary, jego bohaterstwo, ofiara i oddanie sprawie rewolucji. Taka tezę stawia autor tekstu, który zresztą samego Guevare nazywa "psychopatycznym mordercą" z uwagi na fakt, że ten, nadzorował egzekucje na przedstawicielach reżimu Battisty w więziennej twierdzy la Cabana.
Wracając do wspomnianego wyżej wątku ukierunkowywania zainteresowań młodzieży przez rynek, warto dodać, że gdy w warunkach kryzysu, wolnorynkowa samorealizacja staje się dla wielu coraz bardziej niedostępna z uwagi na kurczący się zasób miejsce pracy, spadek płac, spadek jakości życia itd. wówczas prawdopodobna staje się sytuacja, że młodzi ludzie mogą pomyśleć: "Kurwa, co ten Szewczyk pisze? Od pół roku nie mogę znaleźć pracy, co chwila mnie zwalniają, nie starcza mi na czynsz, a on mi tu pierdoli, że nikt nie wyjdzie na ulicę, bo w supermarkecie sprzedają plakat z Che Guevarą!?"
No właśnie. Wracamy do punktu wyjścia. Rewolucja to nie bunt pokoleń, choć jedno na drugie może się nakładać. To nie punk w naćwiekowanej papie rzucający butelki z benzyną w pokoleniowe pęknięcie między jego rówieśnikami a ich rodzicami. To nie punk, który traci swój pokoleniowy głos i staje się bezsilny w momencie, gdy wielbiona przez niego undergroundowa kapela nagrywa swoją płytę w studio wielkiego koncernu fonograficznego. Szewczyk wydaje się sprowadzać swoje rozważania na zupełne manowce, niepostrzeżenie przechodząc od poziomu rewolucji społecznej uosabianej przez Che, związanej z materialnymi interesami poszczególnych klas społecznych, do poziomu młodzieżowego nonkonformizmu, potrzeby zaznaczenia odrębności i odnalezienia własnej tożsamości, poprzez bunt i subkulturę, której opakowania w pewnym momencie stają się częścią postmodernistycznego zoo. W gruncie rzeczy pisze on o zjawisku utowarowienia potrzeb młodych ludzi przez przemysł rozrywkowy i w tym sensie rację ma, że jako pewna grupa społeczna, tracą oni przez to w dużej mierze swoją autonomię względem ryku, a ich postawy i mody, stają się manipulowalne. Ale to z rewolucję niewiele ma wspólnego.
Rewolucja wybucha, gdy zostają zagrożone podstawy materialnego bytu szerokich warstw społecznych. Gdy nie wierzą one, że system jest w stanie dać satysfakcjonująca odpowiedź na problemy, które najczęściej sam wygenerował. Gdy czują, że życie w dotychczasowych warunkach staje się niemożliwe i gdy tracą zaufanie do elit. Rewolucja to poszukiwanie systemowych alternatyw i burzenie starego porządku przy udziale wielu różnych i zorganizowanych grup społecznych, nie zaś tylko, młodzieży wyrażającej swój moralny protest. Rewolucja to znacznie poważniejszy proces niż rewolta 68 roku, gdzie nie doszło przecież do zastąpienia dotychczasowych stosunków społecznych innymi. Fala buntu rozmiękczyła system, częściowo się w niego wlała, a częściowo rozproszyła. Radykalna mniejszość, która z uporem walczyła dalej, została wybita lub wtrącona do więzień. System nigdzie nie upadł.
Szewczyk wspomina także o wojnie, jako doświadczeniu rozgraniczającym postawy życiowe starego i młodego pokolenia. Egzemplifikacją tej różnicy stał się stosunek do Wietnamu. Młodzi kontestowali w ten sposób filozofie traumatycznego wycofania w prywatność, uosabianą przez ich rodziców. Niewątpliwie był to istotny element, ale w takim przedstawieniu brakuje innego ważnego czynnika. Powszechnego oburzenia amerykańską polityką. Uwrażliwiona doświadczeniem drugiej wojny światowej, doinformowana rozwojem mediów, młodzież, była przerażona orgią śmierci, jakiej amerykańska machina militarna dokonywała w małym indochińskim państewku i za wszelką cenę starała się te machinę powstrzymać.
Skupiając się jednak na głównym wątku tekstu można spytać, co jest najdoskonalszym remedium na komercyjne wchłonięcie? Wydaje się, że może być nim kontr-przemoc. Ale nie jej filmowa reprezentacja, która staje się już wyłącznie historyczną ilustracją czy bajkową opowieścią z kryminalnym dreszczykiem, tylko przemoc, jako metoda działania i rewolucyjna praktyka w walce z niesprawiedliwością społeczną. Może i system pożre jej emblematykę, jednak samej przemocy nie przełknie oraz nie odtworzy, a kiedy w dostatecznym stopniu zagrozi ona jego podstawom, wówczas ujawni on swoją prawdziwą naturę, opartą na klasowej przemocy. Nieprzypadkowo Axel Springer szczuł społeczeństwo przeciw zachodnioniemieckim zrewoltowanym studentom.
Dobrym dowodem na to jest również fakt, że Pan Szewczyk, podobnie jak wielu jego kolegów po fachu, ogłasza koniec rewolucji, (koniec historii?) w momencie, gdy na ulicach Grecji tysiące młodych ludzi nadal ma odwagę wspólnie marzyć o innym społeczeństwie i spełnia swoją pokoleniową misję w ogniu starć z policją i żywiole walk społecznych. O tym jednak Pan Szewczyk i jego koledzy z niewiadomych powodów milczą. Dlaczego?
Marketing ani ideologiczna autocenzura prasowa, nie mogą wykastrować rewolucji. Co najwyżej mogą wyprać mózgi młodego pokolenia, by dało się pokornie prowadzić na smyczy obowiązującej ideologii. W tym celu dobrze jest przekonać je, że Che Guevara to komercyjny gadget, facet z koszulki, z dodatkową adnotacją dla dociekliwych, że to komunistyczny zbrodniarz, zamieszczoną w publicystycznej rubryce znanego dziennika.
Rafał Błachnio