Zwykle trafiasz do oficera ds. imigrantów, który przegląda twój paszport, zadaje ci parę pytań, zdejmuje odciski palców i robi skaning oczu. Następnie musisz natychmiast zadeklarować, co wwiozłeś w swych bagażach – no, chyba że jesteś kolesiem z Bliskiego Wschodu, uchodźcą czy innym gagatkiem, jakich nie lubi rząd USA. Wówczas wędrujesz do innego pokoju... Zdajesz tam swój paszport i czekasz, aż wezwą cię na przesłuchanie.
Parę minut potem wezwał mnie oficer, z którym powędrowałem do kolejnego pokoju. Od razu gadka: imię i nazwisko, adres, po co przyjechałeś do USA i gdzie będziesz mieszkał, w tym stylu. "Masz bagaże?" "Mam". "OK, zaraz je przeszukamy".
Gdy przechodzimy do przechowalni bagaży, zapytuje mnie, jak się miewa Hosni Mubarak. Odpowiadam, że dobrze, i że jest bardzo wdzięczny za 2 miliardy dolarów dorocznej pomocy od USA. Oficer zaśmiewa się, i zapytuje: 'A kolejnym prezydentem będzie jego syn, Dżamal?" "I tatulek, i Jimmi tak chcą. Pożyjemy, zobaczymy... Stary pewnie niedługo umrze".
Oficer był nastawiony przyjaźnie. Zaczął pogawędkę o tym, że pochodzi z Etiopii, oraz o swojej rodzinie. Wziął z taśmy moje dwa bagaże, i poszliśmy z powrotem.
W drodze zapytałem go, czy jego rodzina dotarła do USA poprzez Egipt. "Nie, i chyba dobrze – odparł. – Słyszałem, że Afrykańczycy nie są tam dobrze traktowani". "Słyszałeś o masakrze uchodźców z Sudanu?" "Tak, potworność! Zdaje się, policja egipska wymordowała wielu z nich na jakimś placu w Kairze..." "Tak, na placu Mohandessin w Gizie. Moi przyjaciele prowadzą blog i udokumentowali tę masakrę". "To dobrze. Co za hańba... Nasz region roi się od dyktatorów. Są starzy... bardzo starzy".
Gdy doszliśmy na miejsce, zaambarasowany mówi, że trzeba otworzyć bagaże, gdyż konieczne jest przeszukanie.
Otwiera pierwszy bagaż, grzebiąc w mych ubraniach i innych rzeczach osobistych, pyta, co mam w torbie i czy sam ją spakowałem. Niezbyt to fajne, gdy ktoś ci grzebie w bagażu, szczególnie gdy pełno tam twoich rzeczy osobistych. Daję słowo – gdy kolejny raz wybiorę się do jakiegoś zachodniego kraju, wpakuję do torby pełno niewypranych gaci!
Druga torba za nic nie chciała się otworzyć. Okazało się, że pomyliłem bagaż – czyjaś torba była identyczna jak moja. Poszliśmy do bagażowni, wracając, gdy znaleźliśmy mój bagaż.
Pojawia się kolejny oficer. "Musimy sprawdzić również twojego laptopa". "To znaczy?" "Musimy go przejrzeć, a nuż wwozisz pornografię dziecięcą czy inne zakazane materiały".
Skąd wiedziałem... Na szczęście poukrywałem część plików, których nie chciałem nikomu udostępniać, w bezpiecznym miejscu w cyberprzestrzeni. Dałem mu laptopa... Sprawdzał go przez dwie pieprzone godziny! Nie wiedziałem, czego dokładnie szuka – ale co parę minut dosłownie płonęły mu oczy. Wołał wtedy kolegę, dzieląc się wszystkimi spostrzeżeniami.
"Możesz tu na chwilkę? – poprosił mnie. – Musisz mi to przetłumaczyć z arabskiego". Dopatrzył się "pornografii dziecięcej" w plakacie z "Hanzalą" Nadżiego el-Alego z bloga palestyńskiego trockisty Wahada Iftradiego...
Więc tłumaczę mu: "Wściekam się słysząc o »nieprzekraczalnych barierach«. Znam tylko jedną: choćby najznamienitszy arabski przywódca nie ma prawa podpisać kapitulacji wobec Izraela". "O tak...", odparł oficer.
Gościu dalej grzebie w moim laptopie... i oczywiście zainteresowały go foldery ze sztuką zaangażowaną, jak też wykonanymi przeze mnie i innych zdjęciami z demonstracji i strajków.
Wróciłem na miejsce, tymczasem gościowi dosłownie wychodzą z orbit gały! Mówię sobie, że pewno znalazł grafiki Latuffa – i rzeczywiście, gdy potem skanowałem swój komputer, sprawdzając, które foldery przejrzał, okazało się, że na niektóre z jego grafik gapił się po parę razy. I jeszcze ten portret Karola Marksa!
Jego zainteresowanie wzbudziła też rzecz jasna fotografia egipskiego ochotnika Sajjeda Abuda, który w 2002 r. przeprowadził w Strefie Gazy zamach samobójczy na izraelską armię okupacyjną. Było to jedno ze zdjęć, umieszczonych na stronie internetowej palestyńskiego Islamskiego Dżihadu. Posiadam je od 2002 r. Przeprowadziłem też wywiad z jego rodziną w Szubrze dla "Cairo Times". To właśnie ode mnie otrzymali potwierdzenie wieści o śmierci Sajjeda, gdy pokazałem im jego zdjęcia, znajdujące się w moim laptopie.
Tymczasem oficer dalej grzebał w moich bagażach, w moim portfelu, we wszystkim, co wpadło mu w ręce. "Po co ci te tabletki nasenne i aspiryna?", zapytał. Odparłem zirytowany: "Żeby popełnić samobójstwo, jeśli zostanę tu jeszcze godzinę". "Czemu aresztowano cię w Egipcie?" – spytał z kolei trzeci oficer.
Musicie wiedzieć, że w formularzu wizowym USA znajdziecie między innymi takie pytania: "Czy byłeś/-aś dotąd kiedykolwiek aresztowany/-a? Czy byłeś/-aś kiedyś alfonsem, prostytutką bądź członkiem/-inią organizacji terrorystycznej?" Warianty: tak/nie. Zaznaczyłem więc, że byłem aresztowany, gdyż nie widzę powodu do wstydu w byciu pozbawionym wolności przez skurwysyńską dyktaturę Mubaraka. Wręcz przeciwnie, szczycę się tym.
Odparłem więc: "Aresztowano mnie w trakcie protestów studenckich". "Kiedy?" "W październiku 2000 r." "Za co?" "Na propalestyńskiej demonstracji skandowałem hasła wymierzone w prezydenta Mubaraka". "Jak długo pozostawałeś w areszcie i czy przedstawiono ci zarzuty?" "Nie przedstawiono mi zarzutów, lecz pozostawałem w areszcie przez cztery dni". "Czy byłeś aresztowany ponownie?" "Tak, w 2003 r., podczas kolejnych demonstracji antywojennych". "Przeciwko której wojnie?" "Przeciwko wojnie w Iraku". "Przedstawiono ci zarzuty?" "Nie".
Zapomniałem wspomnieć o tym, że w maju 2002 r. aresztowano mnie na jeden dzień, przed demonstracją, którą planowaliśmy na placu Tahrir, by uczcić rocznicę Nakby, katastrofy narodowej Palestyńczyków. Tymczasem trzeci oficer ciągle bawił się z moim laptopem, przy każdej nadarzającej się okazji dzieląc się spostrzeżeniami ze swoimi kolegami.
Przeglądał teraz folder z moimi artykułami, jak też zapisane na twardym dysku CV moich przyjaciół, którym pomagałem znaleźć pracę, oraz krewnych, którzy niezbyt biegle posługiwali się angielskim i poprosili mnie, bym przetłumaczył ich CV z arabskiego.
"Kto to ten czy ten Iksiński? Po co ci ich CV?" "To moi przyjaciele". Jeden z oficerów wykazał się błyskotliwą inteligencją, wskazując na kolegę, który skończył przeszukiwanie moich bagaży: "To mój przyjaciel, a nie mam jego CV". Widać potrzebna łopatologia stosowana: "Bo obaj znacie angielski, a on nie szuka pracy!"
Oficer, który przeszukiwał laptop, zapytał: "To, co znaleźliśmy, wskazuje jednoznacznie, że jesteś przeciwnikiem Stanów Zjednoczonych, więc po co tu przyjechałeś?" Odparłem: "Jestem przeciwnikiem polityki USA w regionie, tak samo jak ludzie w waszym kraju, którym nie podoba się jego polityka zagraniczna".
A ten głąb swoje przez całą kolejną godzinę, aż oficerowie poszli po swego szefa, który miał zadecydować, czy można mnie wpuścić do pieprzonego północnoamerykańskiego raju. Byłem już kompletnie wyczerpany, i zacząłem się zastanawiać, po jaką cholerę opuściłem kolebkę cywilizacji i udałem się tutaj. Nie wiedziałem, czy w końcu mnie nie deportują, czułem się jak w szczurzym tyłku. Zacząłem godzić się z możliwością deportacji – przynajmniej oszczędzę pieniądze, gdyż pomocnikowi wykładowcy w Kalifornii nie pokrywają kosztów utrzymania.
Podsłuchałem rozmowę, jaką na korytarzu prowadzili ze swym szefem oficerowie. Wyłowiłem z niej parę słów. Tuż przed tym, jak oficerowie wrócili wraz z przełożonym, usłyszałem urywki zdania, wypowiedzianego przez oficera, który przeszukiwał zawartość mego laptopa: "ale... przeciwko wojnie!" Na co przełożony wykrzyknął: "I co z tego? Ja też jestem przeciwko wojnie!" Nie słyszałem, co dalej mówił, ale pomyślałem, że muszę poświęcić mu miejsce na blogu.
Przełożony wszedł do pokoju, po czym zapytał mnie o moje aresztowanie i parę innych spraw, w tym o literaturę islamistyczną na moim twardym dysku. Odpowiedziałem: "Jestem dziennikarzem. Pracuję też dla Human Rights Watch, starając się wyjaśnić sprawy zaginionych osób, podejrzewanych o działalność islamistyczną, które CIA zsyła do Egiptu i innych miejsc na świecie w celu przesłuchiwania i torturowania. Zatem to oczywiste, że na moim twardym dysku znajdują się pliki z takimi treściami".
"No tak... OK, poczekaj tu, zaraz wrócimy". Wyszli.
Po kilku minutach wrócił oficer, który przeszukiwał mojego laptopa. Odłączył go i zwrócił mi. Oficer-Etiopczyk uśmiechnął się: "Welcome to America".
Opuściłem lotnisko rozwścieczony. Ale czułem też słodki smak zwycięstwa. Jak niewiele wiedzą ci kolesie z Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego! Jasne, że jestem terrorystą! Wystarczy poszperać nieco w Google, by stwierdzić, że należę do kierownictwa Brygad Męczenników Maleka Mustafy, zbrojnego skrzydła Organizacji 30 Lutego. Choć nie widniejemy na liście organizacji terrorystycznych Departamentu Stanu USA, w niczym nie umniejsza to naszej nikczemności i grozy. Pozostajemy odpowiedzialni za rozliczne zbrodnie, takie jak szkalowanie wizerunku Egiptu za granicą, fabrykowanie wideo z torturami i przyprawianie niewinnym oficerom policji egipskiej świńskiego ryja, choć to przecież niezłomni obrońcy praw człowieka. Ponadto jesteśmy zamieszani w zamachy 11 września, zamachy w metrze w Londynie, oraz rozprzestrzenianie wirusa Ebola i produkcję wirusa ptasiej grypy.
Jednakże ciągle pozwala się nam podróżować do krajów zachodnich, pod samym nosem tamtejszych służb specjalnych, i gdziekolwiek się pojawimy, tworzymy "uśpione komórki", wytwarzając materiały wybuchowe z gówna, którym wszędzie obsmarowujemy Egipt. Jedna z naszych czołowych działaczek zdążyła już trzy razy wysadzić się w powietrze, co nie przeszkadza jej dalej przyjeżdżać do USA. Nasi ludzie podróżują sobie po całym świecie w masce obrońców praw człowieka, lecz jest tajemnicą poliszynela, że ich prawdziwym celem jest zakup broni dla Organizacji 30 Lutego.
Hossam el-Hamalawi
tłumaczenie: Paweł Michał Bartolik
Hossam el-Hamalawi jest egipskim dziennikarzem i autorem bloga arabist.net/arabawy, jak też przyjacielem znanych z bojowości przywódców strajkowych w gigantycznej fabryce tekstylnej Ghazl El-Mahalla w Delcie Nilu. Polskie tłumaczenie tekstu ukazało się na stronie Internacjonalista (www.internacjonalista.pl).