Schlaining
W dniach 5-10 lipca, w austraickiej miejscowości Schlaining, niedaleko węgerskiej granicy, odbyła się po raz 26 Letnia Akademia Pokoju, wpisująca się w najlepszą tradycję konferencji spod znaku Peace and Development Studies. Schlaining, otoczone przepiękną okolicą nazywaną austriacką Toskanią, jest miejscowością znaną wszędzie, gdzie prowadzone są badania nad konfliktami; obok Wiednia jest drugą siedzibą Austriackiego Centrum Badań nad Pokojem: Austrian Study Center for Peace and Conflict Resolution (ASPR/ÖSFK).
Tymczasem całe Schlaining to trzy uliczki prowadzące z niewielkiego wzgórza do głównego placu (placyku z trzema kawiarniami, sklepem ogólnospożywczym, bankiem i ratuszem) oraz do zamku (Burg Schlaining), siedziby Centrum. W całym Schlaining jest tylko jeden hotel, i aż dziw, że jest tu niewielka szkoła podstawowa (do której dzieci dojeżdżają z kilkunastu okolicznych miejscowości), poczta (zawsze pusta i prawie przez cały czas zamknięta) i dwa kościoły: katolicki i ewangelicki. Obok Zamku Schlaining, w którym mieści sią też Peace Museum (z doskonałymi zbiorami żydowskiej historii regionu), Centrum ma swą siedzibę w Haus International, gdzie mieszkają i pracują studenci pochodzący dosłownie z całego świata. Z całego świata, gdyż to właśnie w tej miejscowości, którą przejść można wzdłuż i wszerz w niecałe pół godziny, mieści się Europejski Uniwersytet badań nad pokojem (EPU). Gdyby nie owi studenci, Schlaining byłoby niemal puste.
Miejscem wyjątkowym jest tutejsza biblioteka (Peace Library), którą stanowią zbiory zgromadzone w dawnej synagodze, nie naruszonej w jej architekturze. Z początkiem lipca Schlaining odwiedzają referenci i uczestnicy Akademii, zawsze blisko 400 osób. Uczestnikami są naukowcy, pracownicy organizacji pozarządowych, mediatorzy i publicyści polityczni, a przede wszystkim studenci. Ci ostatni mieszkają w budynku szkoły, pod namiotem, albo pod gołym niebem.
Tegoroczną Akademię zatytułowano "Najemnicy, łotry i piraci. Prywatyzacja bezpieczeństwa i chaos 'nowych' wojen". W programie Akademii zarysowano przestrzeń najbardziej nurtujących pytań: "Piraci, warlords, dzieci-żołnierze, prywatne firmy militarne i tzw. najemnicy jako 'nowi' aktorzy w konfliktach i działaniach wojennych stali się w ostatnich latach tematem debaty publicznej. Czy wraz z pojawieniem się tych wojennych 'partii' i wraz ze wzrastającą prywatyzacją wojny, zmieniło się samo zjawisko wojny? Jesteśmy przed albo już w trakcie tzw. nowych wojen czy tylko jest to nowe oblicze 'starych' wojen?".
Stawiając pytania o nowe fenomeny w militarnych i politycznych konfliktach, szukano odpowiedzi na pytanie o ich przyszłość. Możliwe diagnozy oraz spektrum zagadnień w których owi "nowi/starzy aktorzy" zaczynają odgrywać coraz większą, nieraz decydującą rolę, przedstawione zostały w wykładach, stanowiących codzienny przedpołudniowy program Akademii. Oto przykłady ich tematów: "Wojna jako kameleon. Nowe tendencje w wojennych konfliktach", "Piraci na Rogu Afryki", "It's the economy, stupid! Nowe niebezpieczeństwa dla globalnego pokoju?", "Czego mogę nas nauczyć 'stare' wojny Ameryki Łacińskiej?", "Wojna w Strefie Gazy: 2008/09". Program popołudniowy stanowiły seminaria/warsztaty; poświęcone przykładowo następującym tematom: "Organizacje humanitarne w ich interwencjach: Nowe zadania na 'nowych' wojnach?", "Gender - władza - przemoc w konflikcie izraelsko-palestyńskim", "Globalna modernizacja ekonomii kapitalistycznej wobec nowych konfliktów zbrojnych", "Drewno, diamenty, narkotyki. Przemyt i ekonomia przemocy w tzw. nowych wojnach", "Nowe wojny czy neoliberalny kolonializm?". Referentami byli pracownicy instytutów badawczych, jak np. The Peace Research Institute Frankfurt (PRIF/HSFK) oraz organizacji pozarządowych, jak np. FIAN – FoodFirst Information and Aktion Network.
Wracając ze Schlaining myślałam o artykule, który po raz kolejny powinnam napisać do pisma "Kranich", wydawanego przez salzburskie Biuro Pokoju (Friedensbüro Salzburg). I stwierdziłam, że nie ma to tak wiele sensu, jak napisanie czegoś po polsku, skoro byłam po raz kolejny jedyną uczestniczką/jedynym uczestnikiem z Polski. I tak te dni spędzone w Schlaining stały się dla mnie zarówno impulsem, jak i usprawiedliwieniem napisania tego krótkiego (skromnego) tekstu nie o samej tegorocznej szkole, lecz o idei takich letnich akademii w ogóle.
Gdziekolwiek
Peace (and Conflict) Studies można studiować w Oslo, na Kostaryce, w Tokio, w Uppsali, w Michigan, w Chulalongkorn, w Marburgu, w Kabulu (sic!), w Utrechcie, w Ottawie, w Sydney, w Londynie, w Sarajewie... Raport ogłoszony w 2008 r. na łamach "International Herald Tribune" podaje sumę 400 działających programów szkoleniowych/kursów uniwersyteckich nad pokojem i wojną. A gdzie i jak u nas? W krakowskiej Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera istnieje pierwszy polski program Peace and Development Studies, zainaugurowany w listopadzie 2008 r., w ramach którego odbyła się już szkoła zimowa w lutym tego roku. Na razie krakowskie przedsięwzięcie sprawia wrażenie kolejnego - na już starą europejską modę - pomysłu tworzenia tzw. elit. Ale jeśli nie mają to być elity polityczne (a byłyby to, rzecz jasna, elity w ramach polskiego fenomenu "liberalnych konserwatystów"), oznacza wielki krok w dobrym kierunku.
Tym, czego jednak najbardziej nam potrzeba są nieodpłatne kursy dla studentów państwowych uczelni, programy, które nie będą reklamowały się jako "elitarne i kameralne", które nie będą przywilejem. Potrzeba więcej Katedr i Zakładów Studiów nad Pokojem i Konfliktem (jak ten na Uniwersytecie Szczecińskim). Tym, czego nam potrzeba są w moim przekonaniu letnie/zimowe szkoły, w których udział mogą wziąć wszyscy chętni, o udziale w których nie decydują listy polecające, rozmowy kwalifikacyjne, curricula vitae pełne stypendiów i nagród, i cała ta makulatura. O udziale akurat w jakiejkolwiek Peace Summer School nie to powinno decydować. Podobnie, jak i nie koszty. Przykładowo: udział w akademii w Schlaining (6 dni, pełny program) kosztuje między 16-25 euro (czyli nie więcej niż kosztuje w Austrii bilet do teatru), pracownicy i współpracownicy (np. wolontariusze, referenci) organizacji pozarządowych uczestniczą w niej nieodpłatnie. Dlatego mowa o "gdziekolwiek", o niewielkiej miejscowości, o małych kosztach i na początek też o małych osiagnięciach, ale o grupie bardzo zaangażowanych ludzi i o wielkich nadziejach.
Zatem: wszędzie, gdziekolwiek... Johan Galtung, pionier badań nad pokojem, autobiografię napisaną w 2007 r. zatytułował "Johan unten land" - "Jan bez ziemi". Galtung jest nie tylko człowiekiem z poczuciem humoru i stosunkiem wobec historii tak ironicznym, jak i surowym, ale przede wszystkim osobą, która od lat znajduje najlepsze słowa na wyrażenie sensu pracy humanitarnej i prowadzenia badań nad wojną. Myślę, że bez ziemi nie znaczy znikąd, ale zewsząd, i nie wskazuje na młodszego, pechowego, a może mniej zapobiegliwego, z mniejszymi sukcesami, biednego brata potężnego króla-wodza, lecz na kogoś, komu skrawek własnej ziemi nie jest potrzebny, aby czuł się zarazem wolny i bezpieczny. Nie być Panem, ale być obywatelem świata. Nie bać się świata, więc nie zbroić się, nie wysyłać akcji militarnych nazywanych bezpodstawnie pokojowymi. Być Janem bez ziemi nie z XII ani z XX wieku, rozumieć wreszcie, że z pewnej oczywistej perspektywy wszyscy ludzie są cudzoziemcami. A może zrozumieć nawet, że jest to perspektywa przyszłości, perspektywa naszego autentycznego bezpieczeństwa, dająca nam największą szansę na więcej pokoju.
Galtung pisał o pozytywnym i negatywnym pojęciu pokoju. Dzisiejsze konflikty, tzw. nowe wojny, rodzą się i eskalują ze stanu negatywnego pokoju. Brak kooperacji między państwami, zawieszenie współpracy, czy wręcz mediacji, dialogu prowadzi do jednostronnego zrywania (elegancko: "wypowiadania") umów międzynarodowych, zrywania stosunków dyplomatycznych etc. W takim przypadku Galtung mówi właśnie o przejściu z negatywnego pokoju w konflikt. Ten negatywny pokój utrzymywany setki kilometrów od nas, naszymi siłami i za naszym poparciem, dla ludzi, którzy w nim żyją oznacza de facto już albo jeszcze wojnę. Musimy pamiętać, że gdy wojnę prowadzą państwa demokratyczne, prowadzą ją za zgodą większości. Publiczne poparcie dla wojny w Iraku nie było polskim złym snem, lecz polską rzeczywistością. Mamy wybór: jesteśmy odpowiedzialni za nasze wybory i mamy świadomość, że pociągają za sobą wybory innych, albo pozostajemy w orwellowskim świecie (w orwellowskiej jaskini), gdzie "wojna oznacza pokój, wolność jest niewolą, nieświadomość jest siłą".
Kozia Wólka
Następnym razem chciałabym wybrać się na Summer School in Peace Studies nie do Barcelony, ani nawet nie do jakiejś wsi w prowincji Castellón, nie do Oslo czy też do jakiejś miejscowości pod Oslo, czyli do takiej niby dziury, a znanej na cały świat, do której ludzie zjeżdżają się chętnie przez lata, co roku. Chciałabym wziąć udział w Summer Peace Academy gdzieś w Bieszczadach - w Cisnej, w Wetlinie, albo nawet niechby uczestnicy musieli nauczyć się wymawiać nazwę "Strzebowiska" - lub gdzieś na Dolnym Śląsku, lub na Kujawach, albo na Roztoczu, albo nad Śniadrwym (też dobra lekcja polskiego dla początkujących), lub niech to będzie nad morzem, np. w Krynicy Morskiej, do której niepodobna jest żadna inna miejscowość nad żadnym morzem. A może rzeczywiście w Koziej Wólce, np. tej w gminie Małdyty? Nie wszędzie łatwo będzie dotrzeć, ale i do Schlaining droga jest długa i niewygodna. Bo to w tych przysłowiowych dziurach na końcach świata atmosfera budowania dialogu i programów mediacji ma więcej szans niż w sławnych ośrodkach naukowych. Zatem chodzi o tę przysłowiową Kozią Wólkę – gdziekolwiek.
Nie jest bowiem potrzebna kolejna konferencja, zjazd na kilka dni, podczas którego każdy myśli przede wszystkim o swoich 20 minutach referatu, lecz chodzi o miejsce, do którego dociera się po długiej podróży, żeby spotkać ludzi, którzy angażują się w temat, a nawet w same działania pokojowe w tych mniej szczęśliwych zakątkach świata, czyniąc to w przekonaniu, że tam potrzebna jest ich praca, że mogą coś zmienić. A spotykając się co roku na kilka dni, czują się silniejsi.
My, NGO-si, pracownicy peace-instytutów jesteśmy bowiem romantykami. Ale jesteśmy także, nawet w wakacyjnych okolicznościach przyrody, pragmatyczni. Żadnej sprzeczności. Nasza pragmatyczność służy bowiem idei. Szukamy rozwiązań minimalizujących nieszczęście, cierpienie, niesprawiedliwość. Minimalizujemy tam, gdzie tylko pozwoli nam się rozstawić namiot, otworzyć przychodnię lub szkołę, zorganizować mediację, seminarium, finansowanie projektu. Minimalizujemy wszędzie, pokonujemy gdzie się da – oto nasz racjonalizm i nasze ideały zarazem.
Dlatego właśnie marzy mi się Kozia Wólka. I dlatego jest nam tak bardzo potrzebna. Żeby nas było więcej w tych (ciągle niewielu) namiotach rozstawionych po świecie, żeby po polsku w Afganistanie bądź w Iraku mówili nie przede wszystkim polscy żołnierze (chciałoby się żeby ich tam w ogóle nie było). I żeby z kolei w tych instytutach było też więcej absolwentów kierunków społecznych, ekonomicznych, medycznych z Polski. I żeby taki instytut albo nawet uniwersytet powstał kiedyś w Polsce. Żeby po polsku pisano tak dobre książki o nowych konfliktach, o prognozach i o modelach ich rozwiązywania, jakich corocznie ukazują się setki po angielsku, francusku, hiszpańsku, niemiecku.
Jeśli w najbliższych latach nie znajdzie się taka Kozia Wólka, to napisanie tego i kilku innych tekstów zobowiązuje mnie do zorganizowania się i wymyślenia owej Koziej Wólki. A zacząć może się tak, jak i gdzie indziej: od jednego budynku, od darmowych i nieodpłatnych wykładów, od spania w namiocie i talerza zupy na obiad. To nie jest utopia, to się gdzie indziej udało.
Małgorzata Bogaczyk-Vormayr
Autorka ukończyła filozofię na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach oraz studia doktoranckie w SNS PAN w Warszawie. Aktualnie jest pracownikiem międzynarodowego centrum badawczego IFZ Salzburg oraz współpracownikiem organizacji pozarządowej Friedensbüro Salzburg przy programie "WhyWar", w szkołach i na Uniwersytetach Dzieci prowadzi warsztaty z etyki, filozofii dialogu i edukacji pokojowej.