- Polska nie jest krajem, który rozdaje mieszkania – oświadczył wiceburmistrz stołecznej dzielnicy Wawer Marek Kociński kobiecie, która kilka lat wcześniej utraciła tytuł prawny do lokalu, w którym zamieszkuje. Jako, że stało się to w wyniku oddania budynku z zasobu publicznego w ręce prywatne przez samorząd tegoż właśnie Wawra, a następnie wymówienia przez nowego właściciela stosunku najmu w trybie tzw. trzyletnim (tj. nie związanym z zaległościami czynszowymi, ani uchybieniami wobec właściciela) wydawałoby się, że adresatka tej wypowiedzi powinna należeć do grona ostatnich osób, którym jakikolwiek samorządowiec mógłby mieć prawo okazywać lekceważenie dla problemów lokalowych. A jednak pozwolił on sobie na podobnie arogancką odpowiedź, co świadczy nie tylko o mentalności konkretnego osobnika ze stołecznego samorządu, ale wskazuje też, iż ten pogląd na rolę publicznego mieszkalnictwa jest tak powszechny wśród decydentów politycznych, że nie uważają oni za nic zdrożnego rzucać nim w twarz potencjalnym bezdomnym.
Trzeba przy tym uczciwie przyznać, że w swym opiniach politycy lokalni nie są bynajmniej osamotnieni, bo wspiera ich w tym cała partyjna wierchuszka z pierwszych stron gazet, a także zdecydowana większość dziennikarzy i tzw. ekspertów. Sądząc z forów internetowych, rzekomy problem rozdawnictwa mieszkań przez gminy niezamożnym obywatelom gnębi też wielu zwykłych zjadaczy chleba. Wielu z nich, gdy znalazło się w podobnej sytuacji co występujący o lokale komunalne, zdecydowało się zdobyć dach nad głową w oparciu o kredyt komercyjny.
Ludzie ci nie chcieli lub nie umieli zorganizować się w ruch społeczny, który miałby szansę wpływać na władze publiczne w kierunku rozwiązania ich problemu, wybrali rozwiązania rynkowe – często zakładając sobie pętle kredytu na dziesiątki lat – i teraz mają pretensję do innych, że ci starają się wybrać bardziej racjonalną ścieżkę postępowania.
Obywatele, przez lata wpłacający część własnych dochodów do wspólnej kasy, mają przecież prawo korzystać z gromadzonych w ten sposób środków, a to, dla kogo, ile i po co, powinno kształtować się w wyniku publicznej dyskusji, a nie negacji uprawnień i kpienia z potrzebujących. Tym bardziej, że ci którzy w polityce i mediach tak czynią, często brali udział w rozdaniu za bezcen tysięcy mieszkań komunalnych i zakładowych, w formie "wykupu" za 5-10% wartości przez dotychczasowych najemców bądź przekazywania za darmo w ramach reprywatyzacji budynków i prywatyzacji zakładów pracy. W tym pierwszym wypadku nikt specjalnej bonifikaty dla uwłaszczających się lokatorów nie miałby decydentom za złe, gdyby jej wysokość była wyliczana przez właścicieli publicznych na poziomie umożliwiającym odtworzenie przez gminę utraconych mieszkań.
Zacznijmy jednak od podstaw. Ruch lokatorski żadnego rozdawnictwa się nie domaga, bowiem jego zadaniem jest walka o prawo do posiadania dachu nad głową, a nie o prawo własności do nieruchomości tworzonych przez gminę. To prawdziwi i rzekomi potomkowie byłych właścicieli wyciągają ręce po to co przez lata było wspólne, a często wspólne być musiało, bo – jak w przypadku stolicy – kataklizm wojenny pogrzebał budynki, a wraz z nimi – stosunki własnościowe. To oni domagają się praw własności do gruntów i budynków, z którymi często sami nigdy nie mieli związków.
I – żeby nie było wątpliwości – nie chodzi tu o żadne sugestie o podtekście narodowościowym - ta prawidłowość dotyczy na równi Polaków, Żydów czy Niemców. Nie ma znaczenia narodowość właścicieli, ale fakt, że wszyscy oni majątek swój stracili lub stracić musieli, aby pozbawieni przez wojnę mieszkań ludzie nie zamarzali w pierwsze powojenne zimy, aby ofiary kacetów i obozów nie egzystowały na ulicy, aby w morzu ruin ludzie mogli zakładać rodziny, znajdować pracę, wychodzić z powojennej traumy.
Polskę odbudowywano – czy to się komuś podoba czy nie – za wspólnie wypracowane pieniądze, wielkim wysiłkiem całego, steranego wojną społeczeństwa, także za składki odejmowane na ten cel z pensji milionów słaniających się z niedożywienia i przepracowania obywateli.
Ruch lokatorski nie działa na rzecz przekazywania komukolwiek majątku publicznego, ale na rzecz umożliwienia korzystania z niego osobom potrzebującym, w taki sam sposób, jak to ma miejsce w przypadku dróg, mostów czy szkół.
Aby to umożliwić w stopniu stosownym do potrzeb mieszkaniowych ludności, konieczne jest zwiększanie publicznego zasobu mieszkaniowego poprzez tworzenie nowych budynków komunalnych, a nie ich rozdawnictwo czy sprzedaż za ułamek wartości rynkowej. Naszym celem jest więc rozrost infrastruktury mieszkaniowej będącej własnością wspólnoty lokalnej – a więc wzrost zamożności gmin, rozumianej jako stan jej zasobów. Wymieniona na początku niniejszego tekstu lokatorka z Wawra nie domagała się więc od wiceburmistrza swojej dzielnicy żadnego rozdawnictwa – nigdy nie posiadała prawa własności do żadnego mieszkania i nie jest jej ono do niczego potrzebne – ale możliwości najmu mieszkania od gminy, z zasobu, który – jako narzędzie polityki społecznej – powinien od dawna być tworzony. Arogancka odpowiedź wiceburmistrza Kocińskiego była więc albo jedynie przejawem buty i arogancji, albo nie rozumienia różnicy między własnością a najmem, charakterystycznym dla wielu polskich samorządowców.
Włodarze gmin bowiem od lat uparcie trwają w przeświadczeniu, że zarządzany przez nich zasób mieszkaniowy to jedynie pozostała po poprzednim systemie masa upadłościowa, swoista kara boska, której za wszelką cenę należy się pozbyć. Przedstawiciele samorządu terytorialnego nie chcą, aby kierowane przez nich gminy posiadały majątek, aby były zasobniejsze – wolą, aby wspólnota lokalna posiadała mniej niż więcej. Najwyraźniej uboższa w infrastrukturę techniczną gmina to dla nich gmina lepsza, o większych możliwościach zaspokajania potrzeb mieszkańców.
Co ciekawe, ten sposób myślenia pojawia się tylko wówczas, gdy rzecz dotyczy majątku publicznego – brakuje przykładu na to, aby jakikolwiek burmistrz, radny czy urzędnik ratusza wyprzedawał za kilka procent lub rozdawał za darmo własne nieruchomości. W ten sposób rozdano i "sprzedano" (np. za 5% wartości) setki tysięcy mieszkań gminnych i grubo ponad milion zakładowych, często wymuszając na dotychczasowych najemcach wykup groźbą sprzedaży zamieszkanego lokalu innemu właścicielowi. Relacje najemców uczestniczących w działaniach Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów pełne są opowieści o rzeczywistym rozdawnictwie lokali mieszkalnych, z przypadkami takimi jak: ściganie przez urzędników ratusza potomków dawnych właścicieli niezainteresowanych początkowo przejęciem budynku, przekazywanie prawa do kamienicy właścicielom udziałów mniejszościowych czy przekazywanie przez skarb państwa wielopiętrowych budynków w środku stolicy za 10 tys. złotych lub nawet za darmo (jako bonus do prywatyzowanego pospiesznie przedsiębiorstwa).
Skali tego rozdawnictwa, czy w zasadzie rozgrabiania majątku publicznego nikt nie zna, są to jednak miliardy złotych, wytransferowane z naszych wspólnych pieniędzy przez polityków lokalnych i szczebla centralnego, którzy pragnęli pozbyć się "kłopotu" i jednocześnie zdobyć uznanie środowiska kamieniczników czy – to już czysty populizm – części dotychczasowych najemców.
Na złodzieju czapka gore. Stąd te krzyki, te oskarżenia wobec ruchu lokatorskiego, które płyną z politycznych trybun, redakcji gazet czy eksperckich gabinetów. Wszyscy ci ludzie przez lata pozwalali na grabież dobra wspólnego, na przekazywanie komuś praw własności i jakoś nie czuli obaw, jakie budzi w nich czyjeś skromne żądanie możliwości najmu na warunkach niekomercyjnych. Jako alibi – nędznej jakości - mieli zawsze jedno hasło: rzekomy brak pieniędzy.
Brak środków na konserwację, remonty i utrzymanie budynków – ta sama propaganda niemocy towarzyszyła polityce wobec publicznego zasobu mieszkaniowego wtedy, gdy decydenci ogłaszali Polskę "tygrysem Europy" i gdy narzekali na postępujący kryzys, gdy "uzdrawiali" finanse publiczne i gdy narzekali na ich choroby; to samo głoszono przed i po wejściu do Unii Europejskiej. Nieustannie tez wskazywali na niskie czynsze, jako na jedną z przyczyn zła, a przecież do zdobywania środków na realizację celów społecznych gminom czy rządom służą firmy z własnego terytorium oraz sprawny system podatkowy, a nie zasób mieszkaniowy zwany nie bez przyczyny "społecznym". Nic też nie przeszkadza gminom tworzyć sprawnych podmiotów gospodarczych przynoszących zysk, jeżeli wpływy uzyskane z obciążeń przedsiębiorstw i dochodów obywateli są za niskie w stosunku do potrzeb.
Nie powinniśmy tych tłumaczeń traktować poważnie. W polskich samorządach od zawsze zasiadają funkcjonariusze tych samych partii, które Polską rządzą lub które o polityce makroekonomicznej decydowały w niedalekiej przeszłości. Jako podatnicy, opłacamy im telefony, faksy i biura, podróże bliższe i dalekie, właśnie po to, aby byli w stanie swoim politycznym kamratom dać jasny, wyraźny i dostatecznie silny sygnał o tym, jakie są rzeczywiste potrzeby finansowe w kluczowych dla obywateli dziedzinach. Jako obywatele, dajemy politykom rozmaitych szczebli do ręki narzędzia polityki fiskalnej i edukacyjnej, aby niezbędne środki na rozwój mieszkalnictwa mogły być zdobywane, a koszty tworzenia nowych budynków redukowane. Wreszcie, jako członkowie społeczeństwa o wzrastającym stopniu wykształcenia, nie powinniśmy i nie możemy uznawać za argument bredni o tym, że jedno z narzędzi polityki społecznej ma być systemem opartym o pełne samofinansowanie ze środków beneficjentów. Są dziedziny funkcjonowania wspólnoty ludzkiej, w których generują się zyski i pomnażają dobra, ale są takie, do których z zasady dopłaca się z tej pierwszej puli. Polityka społeczna z pewnością należy do tych dziedzin, które dofinansowania wymagają, a że jest z czego, o tym zapewniają nas nowobogackie kilkusetmetrowe wille na przedmieściach każdego większego miasta.
Jednocześnie, zastanawiając się nad tym, skąd bierze się ta nienawiść do mieszkalnictwa publicznego wśród polskich elit, nie powinniśmy zapominać o najważniejszym. Budownictwo społeczne stanowi zawsze konkurencję dla tej części sektora komercyjnego, który czerpie dochody z tworzenia i sprzedaży lub wynajmowania mieszkań oraz "pomocy" chętnym do zakupie mieszkania w zdobyciu potrzebnych środków. To olbrzymia i nafaszerowana pieniędzmi (prawdopodobnie najbogatsza), a więc niesłychanie wpływowa część sektora biznesowego, w skład której wchodzą oprócz kamieniczników m.in. deweloperzy, banki i agencje nieruchomości, a także zarabiające krocie na reklamach tego sektora media. Rozwój budownictwa społecznego oznaczałby, że część ewentualnych klientów o słabszej kondycji finansowej i stosownych do tego wymaganiach nigdy nie zasiliłaby firm tego rodzaju swoimi pieniędzmi w formie odsetek od kredytów, opłat za kupno lokalu czy prowizji za najem albo transakcję handlową dotyczącą lokalu własnościowego.
Mniej byłoby pętli kredytowych założonych na szyję zwykłym obywatelom, ale też mniej marmurów i złoceń w bankowych wnętrzach czy willach właścicieli agencji nieruchomości. Co więcej, także nieco bardziej zamożni klienci, orientujący się jednak zawsze nieco bardziej komfortową ofertę rynkową, mogliby z innej pozycji negocjować ceny kredytów, prowizji i samych nieruchomości, bo konkurencja to zawsze konkurencja. Nic więc dziwnego, że właściciele i kierownicy tego sektora są wybitnie zainteresowani w utrzymaniu dzisiejszego stanu rzeczy, a ich pieniądze grają przeciw nam, skryte w wielu dziennikarskich tekstach, opiniach "niezależnych" ekspertów czy programach partii politycznych.
Patrząc na banki ciągnące się głównymi ulicami wielkich miast, obserwując nieruchomościowe imperia w rodzaju Polanowskich czy Drągowskiego czy wreszcie przerzucając kolumny ogłoszeń w oferujących najdroższą powierzchnię reklamową dziennikach, musimy nauczyć się dostrzec w każdej z tych rzeczy niewybudowane mieszkania społeczne. Bazująca na niezaspokojonych potrzebach mieszkaniowych, pasożytnicza tkanka gospodarcza ma się dobrze, puchnąc z przeżarcia. Oto zaplecze finansowe niemocy publicznego sektora mieszkaniowego, tępoty samorządowców i urzędników, braku inwencji na każdym szczeblu, bredni o tym, że społeczeństwo żąda niemożliwego. To straszny, potężny przeciwnik, z którym przyjdzie się nam zmierzyć, źródło kłamstw o rozdawnictwie lokatorom.
Andrzej Smosarski
Tekst ukazał się na stronie Kampanii "Mieszkanie Prawem, Nie Towarem" (www.lokatorzy.pl).