Na podstawie komunikatów wysyłanych przez prawicowe media można nie tylko sądzić, że Polska toczyła II wojnę światową z Rosją, największy obóz koncentracyjny XX wieku to nie Auschwitz-Birkenau, lecz Katyń, ale także, że Polacy to jedyny szlachetny naród bez żadnych czarnych kart historii, sumienie ludzkości, ostateczny osąd moralności wszelkich zbiorowych zachowań w Europie i nie tylko...
Nacjonalistyczne nawoływania polskiej prawicy tej spod znaku PiS, jak i PO, z okazji 15 sierpnia, 1 września, 17 września, to nie tylko cynizm polityczny, ale także pewna wizja świata. Tyle tylko, że to wizja bardzo archaiczna rodem z XIX wieku i okresu tworzenia często w krwawy sposób państw narodowych.
Bez nacjonalizmu nie byłoby państwa narodowego. Bez państwa narodowego nacjonalizm byłby tylko ideologiczną mrzonką. Państwo i nacjonalizm były sobie od początku wzajemnie potrzebne - bez jednego członu tej układanki, drugi pozostawał kulawy. Bowiem jak pisał Zygmunt Bauman: "jeśli nacjonalizm jest religią przyjaźni, państwo narodowe jest kościołem, który zmusza swoich wiernych do uprawiania kultu. Narzucona przez państwo jednorodność myśli i czynu jest praktyką nacjonalistycznej ideologii". W tym ujęciu państwo było głównym kreatorem "wspólnoty narodowej" oraz strażnikiem jedynie słusznego i nieskażonego "ładu narodowego". Aby jednak "wspólnota narodowa" była oczywistym dla wszystkich bytem, państwa narodowe z całym swoim aparatem indoktrynacji jak precyzyjnie opisuje Bauman, "wychwalają, a gdy trzeba wymuszają jednorodność etniczną, religijną, językową i kulturalną. Uprawiają propagandę na rzecz wspólnych poglądów i postaw. Pieczołowicie konstruują wspólne dziedzictwo historyczne i robią, co mogą, by zdyskredytować lub wyciszyć pamięć zdarzeń rozsadzających postulowaną spójność narodowej tradycji". Taki był mniej więcej mechanizm tworzenia na danym terenie narodu czy też - używając trafnego określenia Benedykta Andersona - "wspólnoty wyobrażonej".
Można byłoby przypuszczać, że w dobie globalizacji i przekraczania granic państw narodowych przez wszelkie procesy społeczne, nacjonalistyczny opis świata ściągnięty z przełomu XIX i XX wieku stał się obecnie już zjawiskiem marginalnym w krajach europejskich. Jak się okazuje tak nie jest. Szczególnie w czasach kryzysu, kiedy trzeba odwrócić uwagę opinii publicznej od realnych problemów.
O ile polska prawica i konserwatywne media lubią straszyć Rosją, komunistami, agentami, innym razem pedofilami lub dilerami narkotykowymi a czasami sekciarzami i innymi "obcymi", o tyle np. prawicowi populiści we Włoszech spod znaku Berlusconiego straszą zagrożeniem ze strony "nielegalnych imigrantów". Tak jak w polskiej telewizji można oglądać strasznych najeźdźców ze Wschodu, tak medialne imperium Berlusconiego straszy islamem i zalewem imigrantów z Afryki - w serwisach informacyjnych stacji należących do włoskiego magnata pokazuje się jako niusa np. kolejną udaremnioną próbę wtargnięcia podejrzanych przybyszy z Somalii. Widz ogląda w tym czasie na ekranie "dzikie bestie" z poranionymi nogami, brudem na całym ciele, do których przedstawiciele oficjalnego porządku podchodzą z maskami ochronnymi na twarzy, jak do zadżumionych i wściekłych zwierząt. Co ma wspólnego prawicowy, rasistowski populizm propagowany przez Berlusconiego we Włoszech z nacjonalistyczną histerią antyrosyjską w Polsce Jedno i drugie ukrywa prawdziwe problemy społeczne i realne podziały istniejące w społeczeństwach. Kiedy problemem numer jeden dla Kaczyńskiego, Tuska i medialnych klakierów prawicy staje się Rosja, to najnormalniej brakuje już miejsca na antenie telewizyjnej dla zwalnianych stoczniowców, zagrożonych utratą pracy i prywatyzacją górników z KGHM, rosnącego bezrobocia. Taka manipulacja nie tylko ukrywa prawdziwe podziały społeczne (między władzą a społeczeństwem) i sprzeczne interesy (między klasami niższymi a elitą finansową), ale też kanalizuje niezadowolenie i ludzką frustrację oraz wskazuje obiekty na których można rozładować napięcie w sposób niegroźny dla istniejącego systemu.
Tym bardziej, że w okresie kiedy pojawia się zagrożenie bezpieczeństwa socjalnego, państwo pozbywa się swych funkcji opiekuńczych, wspólna sfera publiczna przestaje istnieć i ulega podziałowi na prywatne interesy, wtedy właśnie rodzi się wielka tęsknota za bezinteresowną, silną i autentyczną wspólnotą. Nie przez przypadek w czasach agresywnego rynku w społeczeństwie tworzy się olbrzymi popyt na sprzedawców jedynie słusznych prawd; silnych i nieomylnych przywódców; prawdziwych obrońców "narodowego porządku" i zagrożonej tradycji; mesjaszów dobrej nowiny oraz autorów prostych i łatwych recept rozwiązywania problemów publicznych. Osłabienie więzi społecznych, brak poczucia bezpieczeństwa, bezradność i samotność - te wszystkie skutki prywatyzacji problemów społecznych czynią ludzi potencjalnymi konsumentami gotowymi płacić wielką ceną w kapitalizmie za utraconą i wytęsknioną "ludzką wspólnotę".
W takich warunkach prawicowi populiści łatwo mogą sprzedawać hasła obrony jedynie słusznej "prawdy historycznej" czy "zagrożonej wspólnoty narodowej". Szczególnie łatwo im to idzie, kiedy propozycje z lewej strony są mało czytelne oraz pozbawione całościowych i przekonujących rozwiązań. Kiedy lewica nie daje mądrej odpowiedzi na realne wyzwania społeczne stwarzane przez system ekonomiczno-polityczny, wtedy w przestrzeni publicznej pozostają słyszane tylko plemienne zawołania, narodowe rytuały i wymachiwanie szabelką w stronę tych, którzy nie pasują do "wymyślonej wspólnoty" Kaczyńskiego, Berlusconiego, Le Pena i innych prawicowych populistów.
Piotr Żuk
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".