Krzysztof Pacyński: Kiepski (oby tylko tyle) start

[2009-12-09 00:03:59]

Przyznam na samym początku, iż długo zbierałem się do napisanie tego tekstu, czekając, aż opadną wreszcie we mnie emocje. Z tego samego powodu odkładałem napisanie czegokolwiek o przyznaniu Pokojowej Nagrody Nobla Barackowi Obamie (i, jak widać, w końcu nie napisałem nic).

Jako zwolennika głębokiej integracji europejskiej cieszy mnie wejście w życie Traktatu Lizbońskiego. Oczywiście, nie jest to dokument idealny i, jako tworowi kompromisowemu, wiele mu do takiej "doskonałości" brakuje. Jednakże potrzeba było tego kompromisu, aby sprawy mogły wreszcie ruszyć z martwego punktu.

Bardzo ważnym, zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że kluczowym punktem traktatu jest stworzenie instytucji stałego prezydenta Komisji Europejskiej (czyli prezydenta Unii) i zerwanie z zasadą rotacji.

Nie da się zaprzeczyć, iż wymienianie się co pół roku przewodnictwem kluczowego organu Unii przez przywódców poszczególnych krajów członkowskich było jednym z głównych hamulców ewolucji UE z luźnego, było nie było, związku państw w stronę autentycznego związku. Po pierwsze okres sprawowania urzędu był zbyt krótki, aby rotacyjny przewodniczący mógł pozwolić sobie na wytyczenie agendy z prawdziwego zdarzenia dla całej wspólnoty. Po drugie zaś, i chyba najważniejsze, każdy z nich był utożsamiany i reprezentował przede wszystkim interesy swojego kraju i, te interesy musiał siłą rzeczy (nawet gdy był oddanym zwolennikiem idei Stanów Zjednoczonych Europy), stawiać na pierwszym miejscu. Cóż, polityczna rzeczywistość: w końcu los każdego europolityka zależy od wyborców w kraju, a nie od opinii ogólnoeuropejskiej. Taka sytuacja mogła stanowić dobre wyjście na samym początku, ale obecnie stała się chora. To tak jakby prezydentem Stanów Zjednoczonych zostawał, co sześć miesięcy, z rozdzielnika gubernator jakiegoś stanu, albo kanclerzem Niemiec, na takiej samej zasadzie, premier landu.

Unia Europejska potrzebuje przywódcy (a z uwagi na uwarunkowania, prezydent rady ma po temu więcej możliwości niż przewodniczący komisji), który nie byłby bezpośrednio związany z interesami konkretnego rządu i mógł, tym samym, poświęcić się interesom wspólnoty jako takiej. Co prawda sam sposób wyboru (właśnie negocjacje i przetargi między przywódcami poszczególnych państw) temu się sprzyja, ale zawsze to ogromny krok naprzód. Aby móc to później udoskonalić, trzeba najpierw z czymś wystartować.

Tym ważniejszym jest osoba pierwszego prezydenta Unii Europejskiej: to wszak pierwszy test nowego systemu.

Na giełdzie kandydatów wymieniano wiele nazwisk. Wśród nich byłego socjalistycznego premiera Hiszpanii Felipe Gonzáleza, postać jeszcze (jak na polityka) na tyle "młodego", aby podołać takiemu zadaniu, a już posiadającego imponujący historyczny dorobek. González sprawdził się jak mało kto w warunkach transformacji, a taką właśnie przechodzi teraz Europa. Nie ukrywam, że był moim osobistym faworytem. Inną właściwą osobą wydaje się chadecki premier Luksemburga Jean-Claude Junker, najbardziej znany zwolennik federalizacji spośród czołowych przywódców krajów członkowskich.

Nie ma co ukrywać, pierwszy prezydent Unii powinien posiadać dar przewodzenia w trudnych okolicznościach na miarę Gonzáleza, oraz klarowną wizję, jak Junker. Od tego, jak wypełni swoją rolę, będzie zależeć nie tylko przyszłość samego urzędu, ale być może też dalszej integracji jako takiej.

Tymczasem dziejowa rola przypadła w udziale mało znanemu premierowi Belgii Hermanowi Van Rompuyowi.

Kiedy się o tym dowiedziałem, trafił mnie jasny szlag. Najpoważniejsza misja w historii integracji europejskiej przypadła politykowi praktycznie bez nazwiska, szefującemu rządowi swego kraju przez niecały rok, pozbawionemu ogólnoeuropejskiego formatu i autorytetu. Słowem: bardzo prawdopodobny figurant, który z uśmiechem (bo ponoć to bardzo sympatyczny pan) będzie przewodniczył posiedzeniem komisji, na której dalej wszystko będzie zależeć od kierujących się własnymi interesami prezydentów i premierów.

Ciekawy pogląd wyraził przy okazji premier Donald Tusk, którego można posądzić o bardzo wiele rzeczy, ale na pewno nie o przywiązanie do idei Stanów Zjednoczonych Europy. Zgodnie z prawdą nasz dyżurny apostoł miłości w polityce stwierdził, że wybór kogoś takiego jak Van Rompuy jest mało ambitny. Tusk dodał, iż faworytem polskiej delegacji był Juncker, choć, jak oznajmił "to nie czas aby takie stanowiska powierzać tak wybitnym indywidualnościom".

W przytoczonej wypowiedzi Tusk, bez wątpienia nie zdając sobie z tego sprawy, odsłonił całą istotę podejścia przywódców krajowych do wzmacniania instytucji unijnych, czego kluczowym punktem ma być prezydentura. "Ależ oczywiście, trzeba to zrobić, ale jeszcze nie teraz". Ciekawe, ile jeszcze lat upłynie zanim wreszcie dojdą do wniosku, iż to już może czas?

Charakterystyczne jest też stanowisko, jakie zajęła Wielka Brytania: prawdopodobnie główny hamulcowy wszelkich przemian - państwo gotowe równie gorliwie korzystać z przywilejów członkostwa, co blokować głębszą integrację i unikać wypływających nawet z obecnej sytuacji obowiązków. Czemuż więc się dziwić, iż premier Gordon Brown tak gorąco poparł mało ambitną kandydaturę, żądając jednocześnie (na co jego koledzy równie ochoczo przystali), aby jego kraj otrzymał drugie kluczowe stanowisko, ministra spraw zagranicznych Unii w osobie baronowej Catherine Ashton, której kwalifikacje na architekta (dopiero co czekającej na powstanie) polityki zagranicznej wspólnoty, wyglądają równie blado, jak kwalifikacje prezydenckie Van Rompuya. W pewnym sensie na usprawiedliwienie Browna, którego pozycja polityczna na wyspach i tak jest doprawdy trudna do pozazdroszczenia, można by rzec, iż tylko kontynuuje wieloletnią politykę rządu Jej Królewskiej Mości. Jednak biorąc pod uwagę konsekwencję tego dla całej Unii, to liche usprawiedliwienie.

Jak widać nadal problemem zasadniczym jest brak świadomości. Wybory unijne odzwierciedlają politykę krajową i mało kto patrzy w kategoriach ogólnoeuropejskich. Tak nie da się stworzyć wspólnych silnych instytucji, wspólnej polityki zagranicznej, obronnej itd. Ustanowienie prezydentury stanowi ogromny krok naprzód, ponieważ dzięki temu Unia przestaje być bezosobową biurokracją, otrzymuje, tak jakby osobowość w postaci głowy państwa, z którą łatwiej się identyfikować, lub nawet nie zgadzać, niż z bliżej nieokreślonymi instytucjami, obradującymi gdzieś tam. To pierwszy krok w celu rozdzielenia polityki krajowej od polityki europejskiej, a że jest to możliwe, uczy historia.

Idąc tropem historycznych analogii, obecna Unia bardzo przypomina Stany Zjednoczone po ogłoszeniu niepodległości, ale przed uchwaleniem konstytucji. Choć rozdział ten jest zazwyczaj wstydliwie przemilczywany za oceanem, to nie da się nie dostrzec charakterystycznych podobieństw. Do uchwalenia, z wielkim trudem, ustawy zasadniczej, która powołała do życia rząd federalny i jasno określiła jego dominującą pozycję, trudno było mówić o jakichkolwiek "Stanach Zjednoczonych". Był to raczej bardzo luźny związek kilkunastu niezależnych państw, połączonych siecią interesów, ze słabym parlamentem i brakiem jakichkolwiek innych instytucji centralnych. Co raz to dochodziło do tarć, gróźb secesji, gromkich przemów o prawach stanowych i suwerenności, świętszej niż straszna federalizacja. Sam George Washington otrzymał kiedyś reprymendę od Kongresu Kontynentalnego, za użycie terminu "Stany Zjednoczone". "Jakie Stany Zjednoczone?", pytano. "Nie ma żadnych Stanów Zjednoczonych, są suwerenne stany".

Wiele, bardzo wiele, kosztowało zwolenników jedności przełamanie zaklętego kręgu kierowania się regionalnymi interesami i braku zdecydowania kiedy, jeżeli już, dokonać "ambitnego wyboru". Niezależnie od tego, czym USA stały się później i jakiemu zwyrodnieniu uległ amerykański sen (a stało się tak z zupełnie innych powodów), europejscy federaliści, w tym i niżej podpisany, mogą tylko z podziwem patrzeć na to dziejowe osiągnięcie. Tylko, że sam podziw i po części inspiracja nie wystarczą, gdy brak woli, odwagi a także dobrego startu. Za oceanem mieli wybitnych mężów stanu swej epoki. Trudno przewidzieć, jak potoczyłaby się historia gdyby państwem znajdującym się wciąż w budowie pokierowali ludzie nie pokroju Washingtona czy Jeffersona, ale pozbawieni autorytetu i doświadczenia. To tak, jak powierzyć kierownictwo budowy komuś, co do którego nie wiadomo, czy aby na pewno wie, jak czytać plany.

Chwalcy, nieliczni zresztą, nominacji Van Rompuy podkreślają jego zdolności mediacyjne, rzecz niezwykle cenną w podzielonej Belgii. Rzeczywiście, taki talent może się przydać w przewodnictwach Rady. Niestety, nie chodzi wcale o zaprowadzenie ładu pomiędzy targującymi się za kulisami prezydentami i premierami, tylko o ustanowienie samodzielnych instytucji europejskich, które zawiadywałyby jednoczącym się wielkim projektem. Prezydent, zwłaszcza pierwszy, który siłą rzeczy będzie ustanawiał precedensy i kształtował model dla następców, musi być silną osobistością, która narzuci tempo przemian, zamiast spełniać żałosną rolę listka figowego.

Sam prezydent Unii otwarcie deklaruje się jako zwolennik ewolucji ku Stanom Zjednoczonym Europy. Dobrze, że chociaż tyle. Ale lepiej byłoby, gdyby nie okazał się ich grabarzem, zanim jeszcze przyjdą na świat.

A to, niestety, nie jest wcale nieprawdopodobne.

Gdyby na przekór tym wszystkim wątpliwościom, Van Rompuyovi udało się wywiązać z pokładanych w nim, jako pierwszym prezydencie, oczekiwań, oczywiście byłoby to wspaniałe. Musi jednak zadawać sobie nieustannie sprawę z powagi sytuacji i zrobić wszystko, aby nie zawieść pokładanego z nim ogromnego zaufania.

Bo stawka jest po prostu zbyt wysoka.

Krzysztof Pacyński


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


23 listopada:

1831 - Szwajcarski pastor Alexandre Vinet w swym artykule na łamach "Le Semeur" użył terminu "socialisme".

1883 - Urodził się José Clemente Orozco, meksykański malarz, autor murali i litograf.

1906 - Grupa stanowiąca mniejszość na IX zjeździe PPS utworzyła PPS Frakcję Rewolucyjną.

1918 - Dekret o 8-godzinnym dniu pracy i 46-godzinnym tygodniu pracy.

1924 - Urodził się Aleksander Małachowski, działacz Unii Pracy. W latach 1993-97 wicemarszałek Sejmu RP, 1997-2003 prezes PCK.

1930 - II tura wyborów parlamentarnych w sanacyjnej Polsce. Mimo unieważnienia 11 list Centrolewu uzyskał on 17% poparcia.

1937 - Urodził się Karol Modzelewski, historyk, lewicowy działacz polityczny.

1995 - Benjamin Mkapa z lewicowej Partii Rewolucji (CCM) został prezydentem Tanzanii.

2002 - Zmarł John Rawls, amerykański filozof polityczny, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli XX wieku.


?
Lewica.pl na Facebooku