Na spotkaniu wymieniono kilka kierunków argumentacji: o państwie prawa (argument na modłę francuską: nie warto mieć prawa, które ciągle bywa łamane), o rozdziale państwa od Kościoła (prawo religijne a prawo państwowe), o prawach kobiet i prawach człowieka, o tym, że zarodek do pewnego momentu nie jest osobą... Moja odpowiedź na pytanie o strategię brzmi: sprawiedliwość reprodukcyjna, z naciskiem na doświadczenia kobiet i kwestie ekonomiczne.
Sprawiedliwość reprodukcyjna w skrócie oznacza prawo do tego, aby mieć dzieci, prawo do tego, żeby ich nie mieć, prawo do opieki nad dziećmi, które już mamy, i prawo do kontroli nad warunkami porodu. Pojęcie zostało wymyślone przez Amerykanki należące do mniejszości etnicznych. W praktyce sprawiedliwość reprodukcyjna obejmuje wszystkie takie zagadnienia, jak: edukacja seksualna, antykoncepcja, aborcja, poronienie, leczenie niepłodności, warunki porodu, opieka nad dziećmi i problemy rodziców, ściągalność alimentów, sytuacja rodzin nieheteroseksulanych. "Sprawiedliwość reprodukcyjna" ma związek ze sprawiedliwością społeczną. Bardzo ważny jest nacisk na warunki materialne i różnice między tym, jak wygląda życie bogatych i biednych. To niesprawiedliwe, że usługi, które powinny być refundowane w ramach państwowej opieki medycznej (np. "poród po ludzku"), są luksusem dostępnym tylko dla najbogatszej elity. Najcięższy jest los, tych, których nie stać, żeby obejść prawo, żeby wszystko sobie kupić. Zdrowie kobiet zostało w Polsce sprzedane – teraz zarabiają na nim lekarze w prywatnych gabinetach.
Uważam, że sprawiedliwość reprodukcyjna jest szansą na szerszy i silniejszy ruch – działając razem, będziemy skuteczniejsze i skuteczniejsi. Jest tu miejsce dla mężczyzn i ich doświadczenie oraz odpowiedzialność w sprawach reprodukcji. Ujęcie wszystkich spraw reprodukcji razem bardziej zgadza się z naszym życiowym doświadczeniem. Nasze życie nie składa się z odrębnych kawałków. Kiedy dorastam, chcę mieć w szkole rzetelną edukację seksualną, potem dostęp do antykoncepcji, potem być może do aborcji lub leczenia niepłodności; kiedy podejmuję decyzję o dziecku, chciałabym wiedzieć, czy w okolicy są żłobek i przedszkole oraz że ojciec dziecka będzie brał udział w opiece na równi ze mną, chcę móc wybrać miejsce narodzin (szpital, dom, dom narodzin), chcę być dobrze traktowana przez lekarzy - i tak dalej... W Polsce naprawdę warto wykorzystać to podejście, ponieważ w tej chwili nasze państwo ignoruje nas, zaniedbuje albo zachowuje się represyjnie na wszystkich możliwych polach związanych z reprodukcją. Czy zabrania aborcji, czy utrudnia dostęp do zapłodnienia in vitro, polska władza jak na razie kieruje się jedną zasadą: "Będzie nie tak, jakbyś chciała".
Wróćmy do aborcji. Co zrobić, żeby ruszyć sprawę naprzód i wreszcie coś zmienić?
Dyskusje po filmie "Podziemne państwo kobiet" często przechodzą w rozważania: zalegalizować czy nie zalegalizować? Uczestnicy wymieniają plusy i minusy, prezentują różne filozoficzne stanowiska. Takie dysputy są mocno abstrakcyjne i nieuchronnie zmierzają w kierunku absurdu. Rozmawiający tracą poczucie sensu. Zniechęcają się i czują znużenie. Tymczasem aborcja to nie jakiś nowy wynalazek. To coś, co dzieje się codziennie, bez niczyjego pozwolenia. Dyskusja, czy można pozwolić kobietom decydować, jest bez sensu – kobiety już decydują, każdego dnia, jedne rodzą, inne przerywają ciążę (rocznie robi to prawdopodobnie około stu tysięcy kobiet). Sensowna będzie raczej dyskusja o tym, w jakich warunkach to się dzieje, za jaką cenę, jak to się odbija na ich zdrowiu fizycznym i psychicznym. I co to wszystko mówi o nas jako o wspólnocie.
Rozmawiajmy o aborcji jako doświadczeniu, a nie zagadnieniu. Póki dyskutujemy abstrakcyjnie o prawie, o medycynie, o filozoficznych rozważaniach nad początkiem życia, a nie dotykamy istoty doświadczenia – nigdzie nie dojdziemy. Dyskusja o sprawiedliwości reprodukcyjnej nie będzie kompletna, póki my, zwolenniczki zwiększenia dostępu do przerywania ciąży, nie przemyślimy tematu z moralnego, duchowego i emocjonalnego punktu widzenia.
Czy naszym celem jest zmiana prawa? Tak. Ale to nie będzie możliwe przy dzisiejszym stanie świadomości społecznej: to znaczy w sytuacji, kiedy kobiety wstydzą się nawet mówić o tym, co im się przydarza, a co dopiero krzyczeć o tym, co im się należy. Dlatego strategią, jaką proponuję, jest organizowanie spotkań, w czasie których kobiety mogą się dzielić swoimi doświadczeniami. Uważam, że w czasie takich spotkań formujemy nowy język moralności, zbudowany z jednej strony na autentycznych doświadczeniach, a z drugiej na takich wartościach, jak odpowiedzialność, solidarność, troska o zdrowie. Na takiej etyce warto opierać państwową politykę rodzinną (czy, szerzej, reprodukcyjną).
Zorganizowałyśmy takie spotkanie w czasie warszawskich Dni Sprawiedliwości Reprodukcyjnej w październiku (my – grupa organizatorek DeeSeR). W małej grupie kobiet w różnym wieku zaczęłyśmy rozmawiać o aborcji. Młodsze kobiety słuchały starszych z uwagą. Te z nas, które przerwały kiedyś ciążę, opowiedziały o tym jak to się stało i jak to przeżywały. Te, które aborcji nie miały, opowiadały o strachu przed "wpadką", o tym, jak wyglądała u nich edukacja seksualna, o swoich dzieciach. W czasie takich spotkań uczestniczki uczą się rozmawiać, nie narzucając swoich przeżyć i przemyśleń jako normy dla wszystkich. Umawiamy się na nieprzerywanie i na zachowanie dla siebie tego, co usłyszymy.
Z przebiegu warszawskiej dyskusji o strategii wynikało, że ruch pro-choice przeżywa dylemat dotyczący emocji. Z jednej strony głosy kobiet uważamy za wartościowe, z drugiej strony istnieje obawa przed takimi relacjami, które wnosiłyby zbyt wiele emocjonalnego ciężaru. Dlaczego? Ponieważ emocje kobiet i ich opowieści były wielokrotnie instrumentalizowane przez ruch pro-life. Głosy nieszczęsnych kobiet opowiadających o poczuciu winy, opisujących aborcję jako koszmar, są nam przedstawiane przez prolajferów jako dowód na to, że aborcja "jest zła dla kobiet" (i, w domyśle, powinna być nielegalna). To powoduje, że kobiety, których wspomnienia dotyczące aborcji są przykre, albo które nie wiedzą, czy podjęły dobrą decyzję, mogą się obawiać mówić o swoim doświadczeniu, ponieważ spodziewają się, że ktoś z ruchu pro-choice przyczepi im łatkę, oceni je jako "niepostępowe". To pułapka. Nie ma poprawnych i niepoprawnych doświadczeń. Nie ma doświadczeń politycznie korzystnych i niekorzystnych.
Niektóre feministki odpowiadają, że wolałyby nie zapuszczać się za daleko na teren emocji, ponieważ to oznacza wejście w dyskurs terapeutyczny (i znów aborcja będzie czymś, co trzeba terapeutyzować). Poza tym mówienie o emocjach wiąże się z ryzykiem, że ktoś nasze słowa przekręci, wykorzysta jako świadectwo, że aborcja jest zła. Moim zdaniem nie warto się tego bać: każde nasze słowo może być przez kogoś zmanipulowane. Czy to oznacza, że mamy się zamknąć? Jeśli zostawimy pole emocji i moralności Kościołowi i przeciwnikom prawa do aborcji, to na pewno pozostanie w ich rękach. Ale sytuacja już się raczej nie pogorszy.
Strategia niedotykania emocji jest podejrzana. Nie mamy się czego bać. Im więcej będzie narracji o aborcji w pierwszej osobie: ja usunęłam, ja pomyślałam, ja zdecydowałam - tym bardziej temat będzie oswojony. Im więcej kobiet będzie mówić, pisać (wspaniale, że kobiety ślą swoje opowieści na stronę filmu "Podziemne państwo kobiet"!), tym lepiej. Może wreszcie będzie słychać głosy takich kobiet jak Ewa Dąbrowska-Szulc, szefowa stowarzyszenia Pro Femina (i współorganizatorka Dni Sprawiedliwości Reprodukcyjnej), która nie wierzy w żadne syndromy. Będzie też słychać te kobiety, które żałują, które wspominają aborcję jak koszmar - i dobrze, niech tylko zaczną mówić, niech przekonają się, jak jest ich wiele. Może żałują, bo podjęły tę decyzję pod presją? A tak na prawdę chciały mieć dziecko? To również realny problem: nie stać mnie na dziecko, nasze społeczeństwo nie sprzyja rodzicielstwu. Wypowiedź "żałuję, że przerwałam ciążę" nie jest jednoznaczna ze zdaniem "aborcja powinna zostać nielegalna". Powinnyśmy to odróżniać i tym bardziej uświadamiać społeczeństwu, że tam, gdzie panuje atmosfera strachu, gdzie kobietom odmawia się wszelkiej pomocy, trudno o przestrzeń dla spokojnych, przemyślanych decyzji w zgodzie ze sobą. Jest tylko duszny kąt, wypełniony staraniem o pieniądze na zabieg, wstydem, pragnieniem zapomnienia...
Nie unikałabym też tematu płodu. Dlatego, że pisząc swoją pracę magisterską, spotkałam kobiety, które i z tym sobie radzą. Na różne, nieraz zaskakujące sposoby. Naprawdę można wierzyć w to, że płód do jakiegoś stopnia reprezentuje "osobę" - i nadal uważać, że decyzja o aborcji była dobra.
Potrzebujemy więcej miejsca na kobiece narracje, więcej przestrzeni na wyrażanie siebie. Ta dyskusja, która toczy się dzisiaj, jest za ciasna, nasze życia nie mieszczą się w tym języku.
Nakłaniajmy kobiety do mówienia, a zobaczą, jak ich jest dużo. Emocje, którymi się podzielą, dadzą im więcej siły. Wierzę, że da się stworzyć taką przestrzeń, w której odwiecznie kłopotliwe pytanie o status płodu przestanie mieć znaczenie. Jeśli chcę dziecka, to ono jest dla mnie Krzysiem czy Marysią od pierwszego tygodnia. Jeśli nie, to nie. Ja czuję tak, a ty czujesz tak. Szanujemy swoje uczucia i odpowiedzialność. Nie traktuję swoich emocji jako obowiązku dla wszystkich. Takiego sposobu mówienia każda z nas musi się dopiero powoli nauczyć.
To, że mówimy o uczuciach, nie znaczy, że chcemy iść na terapię. Po prostu zaczynamy wyrażać własne potrzeby i niezadowolenie, zamierzamy coś z tym zrobić. Dla wielu kobiet aborcja oznaczała upokorzenie i dlatego starają się ze wszystkich sił o tym zapomnieć, nigdy o niej nie mówić. Oddzielają się od emocji. To samo dzieje się, kiedy musimy zapłacić za dużo za leki, kiedy ginekolog nie chce nam przepisać antykoncepcji, kiedy jesteśmy źle traktowane podczas porodu. Co będzie, jeśli zamienimy upokorzenie w gniew?
Jeżeli nie wyzwolimy emocji, nie będzie zmiany – to najważniejsze, co chcę wam powiedzieć. Każda duża zmiana społeczna wymaga ruchu społecznego, który pozwala wyrażać gniew. Nie możemy go unikać. Przeciwnie, musimy go zebrać i zmobilizować. Najlepiej połączyć go ze zdrowym gniewem klasowym, z niezadowoleniem z materialnych warunków, w jakich żyjemy. W tej sprawie nie warto używać eleganckich, akademickich argumentów. Nie warto być grzeczną i nieemocjonalną. Zbierzmy całą frustrację wywołaną brakiem żłobków i przedszkoli, odbieraniem zasiłków, upokorzeniem u ginekologa, służbą zdrowia, brakiem edukacji seksualnej, brakiem alimentów. My, kobiety, jesteśmy połową obywateli tego kraju, a nasze najbardziej podstawowe potrzeby są na szarym końcu. Kiedy kobiety przestaną wreszcie przełykać kolejne problemy i pozwolą sobie poczuć cały gniew na to, jak wygląda życie w Polsce - wtedy będą mogły coś zmienić. To wielka siła.
Agata Chełstowska
Autorka jest antropolożką kultury, feministką, współorganizatorką warszawskich Dni Sprawiedliwości Reprodukcyjnej, działaczką Kolektywu UFA, współpracuje z Fundacją Feminoteka, obroniła pracę magisterską pt. "Aborcja i ruch pro-choice w Polsce. Antropologiczne badania w latach 2006-2008", pisze pracę doktorską o kobietach w związkach zawodowych w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych.
Tekst ukazał się na stronie Feminoteki (www.feminoteka.pl).