Grzegorz Konat, ekonomista, absolwent Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, pracownik Instytutu Badań Rynku, Konsumpcji i Koniunktur - rozmawia Przemysław Prekiel.
Grzegorz, obecnie dług publiczny sięga 740 mld zł, a deficyt budżetowy w 2010 roku wyniesie 52,2 mld zł. Jak rząd powinien przejść przez ten kryzys?
Zależy, o jakim kryzysie mówimy. Jeśli chodzi o rzekomy kryzys finansów publicznych, związany z wysokością długu i deficytu, to moja odpowiedź jest prosta: takiego kryzysu nie ma! Wysoki deficyt w czasie recesji gospodarczej (deficyt cykliczny) jest immanentną cechą współczesnych gospodarek rozwiniętego kapitalizmu i sam w sobie nie stanowi nadzwyczajnego zagrożenia. Prawdziwym problemem natomiast mogą być – ale nie muszą – pozacykliczne przyczyny wzrostu deficytu (deficyt strukturalny) oraz dobór długookresowych środków zaradczych. W przypadku Polski to właśnie na tych obszarach ujawniają się prawdziwe kłopoty z neoliberalnymi rządami, zwłaszcza PiS-u i PO. W myśl teorii deficytu systematycznego, wysoki poziom strukturalnego składnika byłby zrozumiały, gdyby wynikał z wydatków ponoszonych na skuteczną walkę z bezrobociem lub zapewnianie potrzeb społecznych. Tak rozumieli politykę budżetową jej wybitni teoretycy, jak Alvin H. Hansen czy James M. Buchanan. Tymczasem na przestrzeni ostatnich kilku lat prawicowe ekipy konsekwentnie powiększały deficyt, w pełni świadomie rezygnując z części wpływów budżetowych, bez jakiegokolwiek uzasadnienia ekonomicznego rozdając pieniądze bogatym poprzez likwidację najwyższej, 40-procentowej, stawki podatkowej czy też zniesienie podatku spadkowego.
Działania te stały także w rażącej sprzeczności z inną teorią – budżetu cyklicznego, która każe oszczędzać w okresie wzrostu gospodarczego, aby móc wydawać więcej, tym samym zwiększając deficyt, w czasie recesji. Tak postąpiły między innymi Dania i Szwecja, które w czasie dobrej koniunktury wypracowały nadwyżki budżetowe, dzięki czemu wzrost wydatków związany z pakietami stymulacyjnymi (które notabene już przynoszą pozytywne skutki) nie musiał oznaczać radykalnych cięć w kluczowych społecznie dziedzinach ani podniesienia podatków pośrednich, które najbardziej uderzają w najuboższych. Niestety, tak zapewne stanie się w Polsce, gdzie koszty wzrostu deficytu zostaną przerzucone na społeczeństwo.
Jeśli natomiast chodzi o wzrost długu publicznego, jest on prostą konsekwencją wysokiego deficytu. Po raz kolejny jednak problem nie leży tam, gdzie próbuje go dostrzec zdecydowana większość komentatorów głównego nurtu. Gdy bowiem, jak to miało miejsce w Polsce, następują obniżki podatków dla najbogatszych, tak zdecydowanego spadku wpływów podatkowych państwo przeważnie nie jest w stanie pokryć inaczej, jak poprzez zwiększoną emisję obligacji. Ich nabywcami zostają oczywiście najzamożniejsi, głównie za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych, ponieważ to oni są w posiadaniu oszczędności (tym większych, iż właśnie zaoszczędzili dzięki obniżce podatków) i mogą sobie pozwolić na inwestowanie na rynkach finansowych. Koniec końców rząd, zamiast obowiązkowych podatków, gromadzi dokładnie te same środki od dokładnie tej samej grupy, jednak w formie wysoko oprocentowanej pożyczki, której koszty ponosi całe społeczeństwo. Z drugiej strony pamiętać należy, że masowym nabywcą obligacji rządowych w Polsce są również Otwarte Fundusze Emerytalne. W tym wypadku wszyscy obywatele pożyczają państwu pieniądze na procent, tyle tylko, że najwięcej zarabiają same OFE, które pobierają od całego procederu horrendalne prowizje.
Jak w takiej sytuacji powinien działać rząd? Odpowiedź jest prosta: zwiększyć progresję podatkową. Z jednej strony bowiem, nie uzasadnione rachunkiem ekonomicznym działania rządu na korzyść uprzywilejowanych majątkowo przyczyniły się do obecnej sytuacji, a z drugiej, na obszarze polityki fiskalnej, tylko wysoka progresja podatkowa naprawdę przyczynia się do urzeczywistnienia zasady sprawiedliwości społecznej.
Tymczasem rządowy "Plan rozwoju i konsolidacji finansów publicznych 2010-2011" ma na celu obniżenie do 2012 r. deficytu z obecnych 7 do 3% PKB poprzez m.in. zniesienie przywilejów emerytalnych służb mundurowych oraz ograniczenie szarej strefy: tutaj pojawiają się plany wprowadzenia kas fiskalnych dla lekarzy i prawników. Jak oceniasz te plany?
Nie lubię sformułowania "przywileje emerytalne". Neoliberałowie lubują się w przedstawianiu jakichś regulacji jako "obiektywnie głupich" lub "oczywiście złych", podczas gdy za właściwie wszystkimi przepisami prawa, również za niższym wiekiem emerytalnym dla służb mundurowych, stoi jakaś logika, która powinna stać się przedmiotem rzeczowej dyskusji. Jeśli ważne powody, dla których ustanowiono taką a nie inną granicę wiekową dla funkcjonariuszy mundurowych, nie ustały, to zniesienie tego typu regulacji będzie nieuzasadnionym przerzuceniem kosztów neoliberalnej polityki gospodarczej na tę grupę społeczną.
Z dużo poważniejszym problemem mamy do czynienia w kwestii "poszerzania bazy podatkowej", czyli kas fiskalnych dla lekarzy i prawników. W wypadku pierwszych, jest to chyba ostatnia rzecz, jaką rząd powinien robić, kierując się raczej choćby w stronę likwidacji wieloetatowości lekarzy, która praktycznie zawsze pozostaje ze szkodą dla usług w placówkach publicznych, wykorzystywanych do prywatnych praktyk. W obu wypadkach natomiast, opodatkowanie usług oznacza wzrost ich cen, co może być szczególnie widoczne w przypadku cechowego zawodu prawnika. Poza przerzuceniem kosztów na społeczeństwo oznacza to ograniczenie dostępności tych usług do jeszcze węższej grupy obywateli. Uderza przy tym skandaliczna arbitralność decyzji rządu, bowiem nie słychać nic np. o wprowadzeniu kas fiskalnych dla związków wyznaniowych, również świadczących usługi w szarej strefie, podczas gdy sprzedawane przez nie dobra wydają się mieć dużo niższą społeczną użyteczność niż porada lekarza czy adwokata.
Wreszcie nie jestem przekonany, czy te decyzje wystarczą, aby uporać się z deficytem. Prędzej czy później rząd będzie zmuszony sięgnąć po bardziej radykalne rozwiązania. Gdybym miał wskazać na obszar, gdzie zmiany byłyby najbardziej wskazane, to – poza zwiększeniem progresji podatku dochodowego od osób fizycznych (PIT) – zdecydowanie potrzeba reform w zakresie opodatkowania przedsiębiorstw. Przede wszystkim należałoby uprościć system przez upowszechnienie podatku dochodowego od osób prawnych (CIT). Obecnie na 3,7 mln wszystkich przedsiębiorstw, CIT płaci zaledwie 288 tys., natomiast pozostałe firmy opodatkowane są na zasadach ogólnych, ryczałtem, według karty podatkowej lub 19-procentowym podatkiem liniowym, co nie tylko wprowadza bałagan, ale również tworzy pole do licznych nadużyć.
Po upowszechnieniu CIT, należałoby go również zdecydowanie podnieść. Obecnie polski CIT jest jednym z najniższych w OECD (19%). Tymczasem w Danii wynosi 25%, co – wbrew twierdzeniom neoliberałów – nie tylko nie zabija "przedsiębiorczości", lecz wprost przeciwnie – w 2009 r. kraj ten wygrał w rankingu World Competitiveness Yearbook, a na podstawie opinii dyrektorów firm "Forbes" określił Danię mianem "najlepszego kraju dla biznesu"! Musimy również zdać sobie sprawę z faktu, że – jak wynika z licznych symulacji – zmiany w CIT mają najmniejszy spośród wszystkich instrumentów polityki fiskalnej wpływ na dynamikę PKB. Oznacza to, że obniżka podatku dochodowego dla przedsiębiorstw może jedynie zwiększyć zyski ich właścicieli, pogarszając zarazem i tak już trudną sytuację budżetu; i odwrotnie: podwyższenie CIT mogłoby stać się doskonałym źródłem wpływów budżetowych, nie wpływając na poziom produkcji.
Jednym ze sztandarowych pomysłów rządu jest masowa prywatyzacja. Rząd chce z niej uzyskać 27 mld zł, prywatyzowanych jest już 680 przedsiębiorstw. Prywatyzacja to dobry pomysł na ratowanie budżetu?
Po pierwsze, musimy zdać sobie sprawę, jak ważna jest prywatyzacja dla kapitalizmu jako systemu gospodarczego. To właśnie "świętość" prywatnych praw własności stanowi istotę tego systemu. Nie jest nią z pewnością "wolny rynek", bowiem – utożsamiany z "wolną konkurencją" – jest konstruktem całkowicie sprzecznym logicznie. Nawet neoklasyczna teoria mikroekonomii nie ma wątpliwości, że konkurencja jest odwrotnie proporcjonalna do zysków, tzn. im wyższy jej poziom, tym zyski kapitalistycznych firm mniejsze. I odwrotnie, im wyższy stopnień koncentracji i organizacji podaży na rynku, tym zyski większe, a przecież o nic innego, jak właśnie o zyski w kapitalizmie chodzi. Niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek, zmienia tu forsowana jako rzekome rozwiązanie tej sprzeczności tzw. teoria agencji. Najlepszy zresztą przykład w kwestii rynku i konkurencji daje najnowsza historia gospodarcza Polski. W dwudziestoleciu międzywojennym, gdy rząd nie ingerował w "wolny rynek" i tworzące się w jego ramach struktury, bez mała dwie trzecie gospodarki było skartelizowane. Obecnie sytuacja wygląda pod tym względem lepiej jedynie dlatego, że państwo zmusza kapitalistyczne firmy do konkurencji za pomocą specjalnie do tego powołanych instytucji (np. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów czy Urząd Komunikacji Elektronicznej).
Wracając do samej prywatyzacji, w polskich warunkach na debatę o niej jest już chyba cokolwiek za późno, ponieważ zdecydowana większość tego, co mogło, zostało sprywatyzowane. Ograniczę się zatem tylko do dwóch uwag. W dyskusjach na temat prywatyzacji przeważnie "zapomina się", iż w prywatyzowany majątek ktoś niegdyś zainwestował olbrzymie nakłady środków, a w polskich, wówczas socjalistycznych realiach, tym inwestorem było całe społeczeństwo. Z drugiej strony, raz sprzedany majątek nie przyniesie już państwu korzyści, podczas gdy skumulowana wartość zysków z państwowej firmy mogłaby nawet wielokrotnie przekroczyć jednorazowy wpływ z prywatyzacji. Przypomnijmy, że w ubiegłym roku tylko z racji posiadania pakietu większościowego w banku PKO BP budżet państwa zasiliło ponad 500 mln zł, choć w planach była nawet o wiele większa, liczona w miliardach złotych dywidenda. Choćby tylko na tym przykładzie widać wyraźnie, że prywatyzacja jako sposób na radzenie sobie z deficytem jest pomysłem kuriozalnym.
W całej Europie mówi się obecnie, że neoliberalna gospodarka odchodzi w zapomnienie, że się zmienia po kryzysie. Nad Wisłą natomiast nadal święci ona triumfy – premier na tle czerwonej mapki z zieloną wyspą ukazuje Polskę, jako jedyną gospodarkę w Europie, gdzie wzrost gospodarczy jest dodatni. Skąd te sukcesy?
Przede wszystkim nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że wzrost gospodarczy, nawet gdy jest bardzo wysoki, jest miarą sukcesu gospodarczego kraju. Jest nią rozwój, ściśle związany z dobrobytem wszystkich członków danej społeczności i szeroko rozumianą sprawiedliwością społeczną, a z tym wzrost gospodarczy, czyli zwykły wzrost wartości dóbr wytworzonych w danym okresie w gospodarce, ma niewiele wspólnego. Z tego punktu widzenia dużo bardziej istotnymi wskaźnikami są stopa bezrobocia, mierzący nierówności dochodowe współczynnik Giniego czy dowolne miary określające odsetek osób ubogich w społeczeństwie. A wszystkie one w Polsce systematycznie rosną.
Warto także wreszcie rozprawić się z mitem Polski jako "tygrysa" gospodarczego Europy, który jakoby doskonale poradził sobie z kryzysem. Przyczyny mniejszego spadku dynamiki wzrostu gospodarczego w Polsce, niż na Zachodzie, wynikają z dwóch zasadniczych okoliczności. Po pierwsze, z relatywnie dużego udziału w polskich wydatkach konsumpcyjnych towarów i usług o niskiej elastyczności dochodowej (żywność, wydatki na mieszkanie), a po drugie, z niskiego udziału pośrednictwa finansowego w sektorze usług. Jednym słowem, Polacy są tak biedni, że większość ich wydatków stanowią wydatki na jedzenie i mieszkanie, które muszą oni ponosić niezależnie od ogólnej sytuacji gospodarczej. Z drugiej strony, ta sama sytuacja powoduje, że Polacy nie mają oszczędności (dotyczy to, według różnych szacunków, od ponad połowy do ponad dwóch trzecich obywateli), przez co rynki finansowe są dużo mniejsze niż na Zachodzie. Łagodniejszy przebieg załamania produkcji wynika więc nie z siły polskiej gospodarki, ale wprost przeciwnie, z jej strukturalnej słabości. Kryzys natomiast ujawnia się na innych obszarach. Dla przykładu, bezrobocie – od "dołka" w grudniu 2008 r. - wzrosło już o ponad 2 pkt. proc.
No właśnie. Premier chwali się wzrostem gospodarczym, ale rośnie bezrobocie, a co piąte polskie dziecko żyje w ubóstwie, co dobitnie pokazał ostatni raport OECD, w którym Polska wypada lepiej tylko od Meksyku i Turcji. Dlaczego tymi palącymi problemami rząd w ogóle się nie zajmuje? I skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
Na pytanie o brak zainteresowania bezrobociem ze strony rządu można oczywiście udzielić słusznej skądinąd odpowiedzi, że winien jest neoliberalizm. Tyle tylko, że pod względem stosunku do bezrobocia obecni neoliberałowie niewiele różnią się od wcześniejszych liberałów, z tymi dziewiętnastowiecznymi włącznie. Dlaczego tak się dzieje, już półtora wieku temu wyjaśnił Marks pisząc o "rezerwowej armii pracy" i jej, fundamentalnej z punktu widzenia kapitalistów, roli w utrzymaniu niskich płac oraz "dyscypliny" wśród siły roboczej.
W kontekście kryzysu natomiast, bezrobocie jest kluczowe, ponieważ to ono w głównej mierze odpowiada za ubóstwo i wykluczenie społeczne. A jeżeli, jak policzono w przywołanym raporcie OECD, jedna trzecia Polaków żyje w "niedostatku materialnym", to mamy też odpowiedź, skąd wspomniane przeze mnie strukturalne problemy gospodarki, odpowiedzialne za mniejszy spadek dynamiki PKB. Można zatem odwrócić Twoje pytanie i powiedzieć, że jest tak "dobrze" właśnie dlatego, że jest tak bardzo źle.
Jak zatem przełamać w Polsce neoliberalną hegemonię? Widzisz jakieś światełko w tunelu?
Nie wykluczając zupełnie innych możliwości, widzę tylko dwie zasadnicze okoliczności, które mogłyby wpłynąć na zmianę sytuacji w Polsce. Pierwsza to oczywiście "wiatr" wiejący z Zachodu. Jeżeli w USA lub Europie Zachodniej dojdzie do jakiegoś przełomu, to jego fala dotrze w końcu także do Polski. Gdyby na przykład władze Stanów Zjednoczonych zdecydowały się na silną re-regulację rynków finansowych lub pewne ograniczenia w swobodzie międzynarodowych przepływów kapitałowych (np. podatek Tobina, za którym intensywnie lobbuje ostatnio premier Wielkiej Brytanii Gordon Brown), to raczej trudno wyobrazić sobie, aby Polsce udało się pozostać samotną wyspą bezwarunkowego neoliberalizmu. Zwłaszcza, jeśli podobne regulacje przyjęła także Unia Europejska. Znaczne modyfikacje systemu są zresztą, choć raczej w perspektywie dekad niż lat, nieuniknione, gdyż kapitalistyczna gospodarka-świat znajduje się, jak wiemy, w swojej schyłkowej fazie i wchodzimy powoli w okres bifurkacji, gdy różnego typu zmiany będą coraz częstsze i coraz bardziej gwałtowne.
Istnieje również cień szansy na to, że dojdzie w Polsce do jakichś zmian "autonomicznych". W tym celu rodzimym neoliberałom musiałyby wyłączyć się pewne mechanizmy kontrolne; musieliby, mówiąc kolokwialnie, "grubo przesadzić". Uśpieniu czujności sprzyjać będzie oczywiście pewność siebie, dlatego – paradoksalnie – obecne i przyszłe triumfy Platformy Obywatelskiej mogą mieć dla całej neoliberalnej formacji zgubne konsekwencje. Już teraz bezczelność polskich "wolnorynkowych" zelotów wydaje się chwilami przekraczać granice absurdu. Dobrym tego przykładem jest ubiegłoroczny rządowy dokument "Polska 2030. Wyzwania rozwojowe". Nie pisze się tam w ogóle o bezrobociu, a jedynie o "niskiej aktywności zawodowej Polaków", która jest oczywiście ich wyłączna winą, ponieważ rzekomo są nie tylko są bardzo leniwi, co zarzuca się bez mała wprost, ale także wykazują się niską "kulturą pracy i higieną życia". Jednym słowem, w neoliberalnej propagandzie bezrobotni to nieroby i brudasy! To jest retoryka klas uprzywilejowanych rodem z XVIII-XIX w., możemy więc z pewną dozą prawdopodobieństwa oczekiwać, że jej eskalacja będzie wywoływać coraz większą reakcję ze strony upodlonych w ten sposób grup społecznych.