Polemika Ciszewskiego nie jest zaskakująca. Perspektywa ideologiczna, z jakiej argumentuje, czyli filozofia anarchistyczna i anarchosyndykalizm, mogą z niej czynić dosyć oczywistą polemikę; tekst oraz pomysł na lewicowość i lewicę Ciszewskiego bardzo mocno warunkuje również pewna postawa, która bynajmniej nie jest symptomatyczna dla anarchistów, ale zauważyłem ją u różnego rodzaju lewicowców, tych radykalnych, u socjalistów czy socjaldemokratów. Polega ona, powtórzę, na tym, że o lewicy i lewicowości myśli się wyłącznie w kategoriach materialno-gospodarcznych, zbywając to wszystko, na co zwróciły uwagę ruchy "nowej lewicy" i postmodernizm jako tematy zastępcze i neoliberalne fanaberie.
U lewicy marksistowskiej ten, moim zdaniem, błąd ideowy i strategiczny nazywam "ortodoksyjnym marksizmem", upatrującym w rzeczywistości po zniesieniu klas i obaleniu kapitalizmu "raj na ziemi". Zmieni się system materialno-gospodarczy, nie będzie antysemityzmu, homofobii, mizoginii, rasizmu, islamofobii i wszelkich uprzedzeń, bo – jak będą twierdzić – to "baza" warunkuje całkowicie "nadbudowę". Osobiście rozróżniam między "klasycznym" a "ortodoksyjnym" marksizmem, ten pierwszy łącząc z myślą i praktyką marksowską / marksistowską powstającą w określonych warunkach materialno-historycznych, skonstruowaną "w duchu" i na potrzeby rzeczywistości materialno-historycznej istniejącej ponad sto lat temu. Z kolei "ortodoksyjnym" marksizmem określam taką postawę, która nie wygląda poza klasyków marksistowskich, nie jest zainteresowana przemyśleniem marksizmu i, szerzej, socjalizmu w kontekście nowych ruchów społecznych i we współczesnej rzeczywistości materialno-gospodarczej i kulturowo-społecznej, w określonym "tu i teraz".
W stronę empatii i solidarności
U anarchistów i anarchizujących lewicowców taka, że użyję Jarosława Pietrzaka, "fiksacja" na aspekcie materialno-gospodarczym i przyklejanie wykluczeniom społeczno-kulturowym oraz działaniom przeciwko przemocy wywołanej pewnymi "tradycyjnymi" praktykami kulturowo-społecznymi (patriachatem, heteronormą, etnocentryzmem, rasizmem, itp.) łatki tematów zastępczych, podrzucanych przez neoliberalne media, jest zdumiewające. Bo czyż klasyczna, ta Bakuninowska, jak i krytyczna myśl (post)anarchistyczna nie nawołuje do oglądania się na, analizowania i kwestionowania każdego rodzaju władzy, nie tylko państwa i kapitalizmu, ale również władzy wypływającej z pozycji mężczyzny w społeczeństwie i kulturze, z bycia heteroseksualnym, z bycia białym i pełnosprawnym? Czy dyskryminacja kobiet lub żądanie pełnoprawnego obywatelstwa przez gejów i lesbijki to neoliberalne urojenia? Czy poprawa sytuacji dzieci romskich i dzieci wychowywanych przez pary jednopłciowe to rzecz "na później"? Czy przycinanie ciała osób interseksualnych do przyjętego kanonu płci, bądź też walka o darmowe i szybkie procedury prawno-zdrowotne dla transseksualistek/ów to śmiechu warte przeintelektualizowanie? Czy oddanie kobietom prawa do decydowania o własnym ciele, a co za tym idzie – zdrowiu i życiu, to kaprys burżuazji i kapitalistek? To nie są działania "na później" i tematy-zamulacze, wciskane przez neoliberalne media. Są to kondycje, sytuacje i kwestie, które dotyczą konkretnych osób – żyjących "tu i teraz", tworzących to społeczeństwo, o którym pisze Ciszewski. Dobrze by było, żeby ten współczesny, mainstreamowy anarchizm i anarchizowanie nie ograniczały się tylko do jednej trajektorii, trajektorii materialno-gospodarczej, a "uczuliły się" na istnienie różnych relacji władzy i systemów opresji. Namacalne, materialne skutki dla jednostki, wywoływane przez te "kulturowo-społeczne" instytucje opresji i relacje władzy, jakie wprowadzają do społeczeństwa, są równie dotkliwe i ważne, jak dla kasjerki z hipermarketu łamanie jej praw. Bo co ma zrobić nastolatek, którego rodzice wyrzucają na bruk tylko dlatego, że jest gejem? Co ma zrobić kobieta, która jest w ciąży, a ciąża zagraża jej życiu, a ona niestety nie ma pieniędzy na aborcję? Co ma zrobić Rom, który chce pracować, ale nikt nie chce go zatrudnić, ponieważ jej Romem? Poza tym, ta kasjerka – będąc pracownicą – równocześnie jest kobietą i może być lesbijką, a w dodatku Romką. Zatem w życiu na co dzień będzie uciskana nie tylko ze względu na to, że jest zwykłą "pracownicą", trybikiem w machinie kapitalistycznej, ale również dyskryminowana ze względu na płeć czy seksualność, czy wreszcie pochodzenie etniczne.
Nieludzka segregacja
Nie można autorytatywnie mówić, co jest ważniejsze, a co nie. Co obchodzi społeczeństwo, a co nie. Jest to bowiem jawna i okrutna przemoc etyczna. Społeczeństwo nie jest jakąś szarą masą robotników, pozbawionych płci, seksualności, całkowicie wyabstrahowanych z kultury, tradycji, norm, itp. Ciszewski w "Lewicy moralizatorskiej", wrzucając na piedestał kwestie gospodarcze, zauważył, że kwestie światopoglądowe, czyli to widzimisię "kulturowe" (chodziło o związki partnerskie), "większości społeczeństwa po prostu nie obchodzą". Jakim prawem taki wyrok? Można by tutaj krytycznie odbić piłeczkę, zauważając, że "większości społeczeństwa" tym bardziej nie obchodzi obalenie kapitalizmu, a jedynie polepszenie swej sytuacji życiowej w ramach istniejącego systemu. Co ludzi obchodzi, a co nie, nie jest czymś danym raz na zawsze – o to, między innymi, toczy się walka polityczna, właśnie o zdefiniowanie kwestii ważnych i nieistotnych "na teraz". Jednak, myśląc takimi kategoriami, poruszamy się w obrębie zimnej Realpolitik, szyderczego pragmatyzmu społecznego, wyabstrahowanej od "namacalnego życia" kalkulacji sondażowej.
W 2009 r. podczas Dni Równości i Tolerancji zorganizowałem w Poznaniu, jako Młodzi Socjaliści, wspólnie z Kampanią Przeciw Homofobii debatę pt. "Jaka lewica jest sojusznikiem społeczności LGBTI?". Wśród zaproszonych prelegentów był członek Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który dosyć nieznośnie posługiwał się pojęciem hierarchii problemów i kwestii społecznych, dzieląc je na ważne i ważniejsze. Do kwestii "mniej ważnych", o niższym priorytecie, zaliczył właśnie związki partnerskie osób tej samej płci, mówiąc, że ważniejsze są kwestie związane z życiem ludzkim, niż z jakością tego życia. Chodziło akurat o instytucjonalne podejście do operowania i finansowania leczenia np. nowotworów ludzi w podeszłym wieku; gdzie często odstępuje się od operacji czy leczenia ludzi starszych z uwagi na to, że wydaje się to "nieopłacalne" w "tym wieku". Publiczność zawrzała. Ale nie dlatego, że nie dostrzegała, jak bardzo ważne jest zajęcie się tą kwestią, ale dlatego, że nie można autorytatywnie mówić, co jest ważniejsze, a co należy odłożyć na inny czas.
Wszystkie kwestie są ważne. Ważne jest, żeby każdej osobie stworzyć komfortowe warunki, w których mogłaby się rozwijać, spełniać i być szczęśliwa. Należy być ostrożnym, żeby nie popaść w partykularyzm tożsamościowy, który posługuje się retoryką, że ja tutaj cierpię najbardziej, ty mną nie jesteś, więc nie wiesz, jak bardzo cierpię, a cierpię najbardziej ze wszystkich. Gdy się bowiem wpadnie w taką pułapkę-impas polityki tożsamościowej, solidarność i empatia społeczna znikają – zostają tylko zaskorupione w swym cierpieniu grupy, które coraz bardziej się od siebie oddalają, zapatrzone w siebie i swe cierpienie, niezdolne wyjść poza ten onanistyczny dyskurs wiecznej ofiary w kierunku społeczeństwa opartego na wzajemnej pomocy, empatii, równości i różnorodności. Dlatego też lewica nie powinna hierarchizować, bo, hierarchizując, priorytetyzując, wpada w pułapkę przemocy etycznej – jest zmuszona autokratycznie zadecydować, co jest ważne, a co nie, czym się zająć teraz, a co zostawić na jakieś tam "później". Powinna raczej zająć się wszystkimi wykluczeniami, niwelowaniem punktów opresji i znoszeniem dyskryminacji – równo, ideowo i kompleksowo. Bo dlaczego ktoś miałby uzurpować sobie prawo do decydowania, czyje życie jest ważniejsze?
I, mając na uwadze to, co powyżej, wróćmy do tej "fiksacji" materialno-gospodarczej i szydzenia z ruchów "nowej lewicy". Przyczyna? Może na pierwszy rzut oka zabrzmi to paradoksalnie, ale powiedziałbym, że przyczyną jest – o ironio! – brak wrażliwości społecznej na wykluczenie. Niezdolność do wczucia się w sytuację drugiego człowieka, o którym nie można myśleć wyłącznie w kategoriach sprzed ponad stu lat (sic!), jako o robotniku wyabstrahowanym z płci, seksualności, rasy, przynależności etnicznej, itd. Należy próbować krytycznie zdiagnozować pozycję, z jakiej się wypowiadamy i w jakiej się znajdujemy, relacje władzy, w jakich usadawia nas kultura. Czyli to, że jestem białym, heteroseksualnym mężczyzną i w życiu nie doświadczyłem opresji, dyskryminacji ze względu na płeć czy orientację seksualną, nie uprawnia mnie do ferowania wyroku, że takowa instytucjonalna czy społeczna opresja i dyskryminacja nie istnieją, a są tylko "bajkami" podrzucanymi przez neoliberalne media.
Parytet i (r)ewolucje
Co do parytetów (lub kwot), nie jest tak, że są one wpisane w matrycę neoliberalną. Tak naprawdę neoliberalizmowi, jako systemowi kapitalistycznemu, są z natury obojętne; to, czy się nimi zainteresuje, zależy tylko i wyłącznie od tego, czy zobaczy w nich "przydatny" mechanizm, za pomocą którego będzie w stanie umocnić swoją neoliberalną dyscyplinę, zagospodarowując w ten sposób kolejną przestrzeń społeczną. Parytet nie jest katapultą kapitalistek do parlamentu, ale jest okresowym mechanizmem wyrównywania szans kobiet i mężczyzn w polityce, która kulturowo, tradycyjnie rozumiana jest jako domena mężczyzn. Myślę, że zupełnie niepoważne jest (przynajmniej z perspektywy radykalnie, krytycznie lewicowej) poddawanie w wątpliwość systemu maskulinistycznej władzy, osadzonego głęboko w tradycji, zakładającego wyższość mężczyzny nad kobietą, kojarzącego mężczyznę z aktywnością i dominacją, a kobietę z uległością i pasywnością, oddelegowującego mężczyznę do przestrzeni publicznej, a kobietę – do prywatnej. Upraszczając, chodzi o patriarchat. Dominujący w kulturze Zachodniej dyskurs dotyczący kobiecości definiuje kobietę jako matkę i żonę, "opiekunkę ogniska domowego", a dosyć mocno trzymająca się w polskiej kulturze etyka katolicka, osadzająca kobietę w czterech ścianach i przy garnkach, wcale kobietom nie pomaga. Socjalizowane i socjalizowani w systemie, w którym przeważają pewne konserwatywne ideologie, często "naturalnie" odtwarzamy określone, (tradycyjne) schematy myślenia i działania.
Już nie pamiętam, gdzie to przeczytałem, ale pewna kobieca organizacja skandynawska zrobiła badania, których celem było zorientowanie się, ile lat zajęłoby społeczeństwu "drogą naturalną" (czyli bez drobnych, systemowych "rewolucji", takich jak wyrównywanie szans za pomocą parytetu) doprowadzenie do stanu, w którym w parlamencie byłoby po równo kobiet i mężczyzn – okazało się, że ponad sto lat! Czy robotnicy pod kapitalizmem "drogą naturalną", bez "rewolucji systemowych", bez manifestacji, bez domagania się praw, te prawa i zabezpieczenia socjalne by uzyskali? Czy Czarne i Czarni albo społeczność gejowsko-lesbijska "drogą naturalną" wywalczyłyby i wywalczyliby prawo do godności, do bycia traktowanymi na równi? Ile czasu musiałyby i musieliby czekać? I – najważniejsza kwestia – czy systemy przemocy (rasizm, antysemityzm, heteroseksizm, patriarchat, itp.), zasadzające się na określonych opresyjnych relacjach władzy, byłyby zdolne do autoanalizy i polityki równościowej? Nie. Zawsze potrzebne są ingerencje. Stawką jest jakość polityki i prawodawstwo "przyjazne" kobietom.
Jako ideowa lewica wychodzimy z założenia, że lewica powinna czynić świat lepszym dla każdego i każdej; z doświadczenia ruchów socjalistycznych i marksistowskich, ruchów wolnościowych, antydyskryminacyjnych ruchów społecznych wiemy, że lewica nie czeka, aż świat się zmieni, ale zmienia ten świat – stara się stworzyć takie warunki, żeby każda osoba mogła się w nich spokojnie i szczęśliwie rozwijać, nie doświadczając na co dzień biedy, cierpienia, nienawiści na tle rasowym, klasowym, płciowym, seksualnym, etnicznym, itp. W kulturze Zachodniej utrzymują się przynoszące cierpienie, wykluczenie i dyskryminację tradycje, szablony myślenia, pomysły na życie czy bycie w związku. Istnieje silna tradycja patriarchalna, "porządek ojców", a miejsce mężczyzny w tej kulturze zawsze było i nadal jest miejscem uprzywilejowanym; parytet jest takim mechanizmem "wyrównywania szans", który przyspiesza pewne zmiany kulturowe. W wyniku działania tego mechanizmu mogą zrewolucjonizować się sposoby myślenia o kobiecie i jej miejscu w społeczeństwie. Ciszewski chyba nie chciałby czekać, aż społeczeństwo wyewoluuje – a może chciałby? Jak – jeśli nie tradycją i specyfiką relacji władzy w danej kulturze – wytłumaczyć fakt, że pomimo liczebnej przewagi kobiet w Polsce, w polskim parlamencie znajduje się 80% mężczyzn (w Senacie jest ich 92%)?
W Polsce sytuacja kobiet jest tragiczna. Od wielu lat w żonglerkę życiem i ciałami kobiet bawią się panowie, którzy nigdy w ciążę przez gwałt nie zajdą, nie grozi im śmierć w wyniku ciąży, nie czują ciężaru polskiego obowiązku bycia matką; decydują o kobietach w zupełnym oderwaniu od ich doświadczenia życiowego i cielesnego, zasłaniając się przygodnie rozumianymi formułkami religijnymi i pragmatyczną ideowością. I są to jeszcze panowie – zarówno jeśli chodzi o tzw. lewą stronę, czyli SLD, jak i prawicę – którzy, jak pisałem w "Lewica bez etyki?", w swojej etyce i praktyce politycznej kierują się konserwatywno-katolickimi wartościami. I tak odzwierciedlają swój system wartości, motywowany etyką katolicką i konserwatyzmem obyczajowym, w ustawodawstwie i prawodawstwie. Jest to rażąco niedemokratyczne; jeśli demokratyczność państwa rozumiemy jako przestrzeń społeczno-prawną, w której realizować się mogą swobodnie różne pomysły na życie, światopoglądy i wyznania; wszystkie są traktowane jako równorzędne podmioty – prawo nie jest prawem pisanym tylko z jednej perspektywy ideologicznej, ale tworzy jak najwięcej opcji z myślą o Innym / Innej.
Polifonia światopoglądowa
Stąd naprawdę szokująca jest dla mnie retoryka, która bagatelizuje i demonizuje ogólną koncepcję polityki równościowej. Jest ona bardzo nieetyczna, z mojego radykalnie lewicowego punktu widzenia. Ciszewski utożsamia generalnie parytet ze zwiększaniem liczby kapitalistek w Sejmie; ironizuje, że, skoro "równy dostęp", to powinno się walczyć o zwiększenie reprezentacji kobiet w zarządach firm, "przecież one równie skutecznie co mężczyźni potrafią wyzyskiwać i wyrzucać pracowników". Ideę "równego dostępu" wyszydza, wskazując na działania "postępowców", którzy wylobbowali prawo dla gejów do służenia w armii – która przecież morduje; grozi, że bezrefleksyjna polityka "równego dostępu" zrobi to samo z reprezentacją kobiet w wojsku. Tutaj nie chodzi o to, że nie dostrzegam zasadności tych uwag; tutaj chodzi o to, że nie ma jednej koncepcji "równości", ludzie argumentują z różnych stanowisk ideologicznych i światopoglądowych. Dla jednych "równość" będzie pełnoprawnym uczestnictwem nawet w opierających się na przemocy i ją generujących instytucjach społecznych i gospodarczych (wojsko, korporacje); inni i inne z kolei – wpisujący i wpisujące się w szerszy projekt antykapitalistyczny, alterglobalistyczny, feministyczny i queerowy – w polityce równościowej będą widzieć przydatny mechanizm wyrównujący szanse między tą częścią społeczeństwa, która jest "z kultury" i "z tradycji" uprzywilejowana (biali, heteroseksualni mężczyźni; osoby pełnosprawne), a grupami marginalizowanymi, wykluczanymi, dyskryminowanymi (kolorowi, kobiety, mniejszości etniczne, niepełnosprawni, osoby nieheteroseksualne).
Ad personam?
Głęboki sprzeciw i etyczne rozczarowanie budzi we mnie to, w jaki sposób i do jakiej szufladki Ciszewski mnie wrzuca. Cytuję: "Do działalności trafia tymczasem kolejne pokolenie młodych działaczy z których wielu pochodzi z klasy średniej lub wręcz wyższej i po prostu nigdy nie zetknęło się z konfliktami społecznymi. Wybierają oni tematykę czysto światopoglądową po pierwsze dlatego, że jest ona promowana w mediach, a po drugie ponieważ nigdy nie mieli do czynienia z ludźmi biednymi, wyzyskiwanymi, potrzebującymi pomocy". Zastanawiam się, skąd Ciszewski wie, że ci działacze (i te działaczki) nie zetknęli (i nie zetknęły) się nigdy z konfliktami społecznymi? I że "nigdy nie mieli (i nie miały) do czynienia z ludźmi biednymi, wyzyskiwanymi, potrzebującymi pomocy"? Absurdem byłoby zakładanie, że skoro ktoś czy ktosia nie zajmuje się tylko i wyłącznie "bazą" gospodarczo-materialną, to nie wie niczego o konfliktach społecznych i nigdy z biedą czy wyzyskiem się nie zetknął i nie zetknęła. A może, ci "młodzi działacze", sami byli ludźmi biednymi i potrzebującymi pomocy? Może czasem musieli (i musiały) jeść chleb z dżemem, bo na nic innego nie było pieniędzy? Może czasem nie było za co kupić podręczników do szkoły? Może właśnie zawierają w swoim aktywizmie również "tematykę światopoglądową" i "radosną kontrkulturową kontestację", bo gruntownie przepracowali (i przepracowały) temat, czego Ciszewski niestety nie zrobił. Zastanawiam się, jak może poważnie argumentować, skoro z góry się wie, że chodzi o "radosną kontrkulturową kontestację"? Ciszewski oburza się, gdy do jednego worka wrzuca się SLD i innych, ale sam bez mrugnięcia okiem tworzy ogólną kategorię, o której z góry wie, że trzeba ją odrzucić jako niepoważną, bo niedojrzałą.
Dalej: czyli mamy rozumieć, że jeśli jakiś działacz czy jakaś działaczka pochodzi z klasy średniej albo wyższej, to oznacza, że nigdy nie będzie w stanie zrozumieć wyzyskiwanych przez kapitalizm "pracowników" i "pracownice"? Jest to jakiś okrutny autorytaryzm. Błąd logiczny. I monopolizowanie lewicowości dla polityki i praktyki zafiksowanych na aspekcie materialno-gospodarcznym. Zastanawiam się, czy 100 lat temu w kontekście ruchu sufrażystek Ciszewski argumentowałby przeciwko przyznaniu kobietom praw wyborczych – w końcu to była burżuazyjna idea i inicjatywa: nie wyszła od robotnic z fabryk, ani od kolorowych, wyszła od białych kobiet z burżuazji.
Dialektyka kapitalizmu
Od kilkuset lat żyjemy w systemie kapitalistycznym: wszystko, co się dzieje, dzieje się w relacji i w reakcji na kapitalizm. Ma on wiele różnych, często sprzecznych ideologicznie twarzy: jeśli w ten sposób będzie łatwiej wyprodukować zysk, sprzęgnie się z dominującą w danym miejscu tradycją patriarchatu albo heteronormą; czasem skorzysta z retoryki kolonialnej. Na innej szerokości geograficznej i w innym miejscu kulturowo-społecznym wda się w romans z (neo)liberalnym feminizmem, pobudzając kobiety do przedsiębiorczości, jednocześnie jednak będzie nadal wzmacniał heteronormatywną, nuklearną koncepcję rodziny, fetyszyzował tradycyjne relacje władzy i konstrukty tożsamościowe, sprawiając, że kobiety będą się zarzynały, pracując na te "dwa etaty", w domu i poza domem. Jeszcze gdzie indziej, upatrzywszy w gejach i lesbijkach z dużych miast i z klasy średniej dobrych i łakomych konsumentów, ulokuje w nich swoje zainteresowanie, "opłacalność" i możliwość zysku. Kapitalizm może się świetnie dostosować (i to zrobił) nie tylko do potrzeb nowoczesnych gejów i lesbijek, ale do potrzeb każdego i każdej bez względu na to, jakiej są orientacji czy płci, czy rasy, czy pochodzenia. Priorytetem jest zysk: jego generowanie i maksymalizacja.
Jak wiemy, kapitalizm mieli wszystko – anektuje, jak rak, nawet te ruchy społeczne i kontrkulturowe, które powstały w materialnej i etycznej opozycji do niego. Neutralizuje, zamieniając w dobra konsumpcyjne, w produkty do konsumpcji dla konsumentów i konsumentek, w których kultura masowa instaluje pragnienie "indywidualizmu", "wyjątkowości", fetyszyzując status "innego", jednak tylko w kategoriach wizerunkowych, "stylu życia", wewnątrz systemu, bez podważania bądź krytykowania tego systemu.
Nie jest jednak tak, że wszystkie procesy i przemiany społeczno-kulturowe postępują w oderwaniu od kapitalizmu – on je warunkuje: na tym polega właśnie ta dialektyka kapitalizmu. Jak pisze marksistowski historyk, John D’Emilio, pod koniec XIX wieku kapitalizm spowodował erozję rodziny jako podstawowej jednostki produkcji i mechanizmu regulującego i nadzorującego relacje międzyludzkie; tym samym otworzył przestrzeń pod przyszłe, liberalne projekty sufrażystek i feminizmu czy wreszcie "geja" i "lesbijki". Cała kapitalistyczna machina korporacyjno-marketingowa pogrywa sobie z "tożsamościami", stwarzając je na zasadzie Althusserowskiej interpelacji: tworzy się produkt, który następnie przedstawia się jako pragnienie i potrzebę, jako ten właściwy i oczekiwany społecznie (i klasowo) styl życia, "na czasie". Powinien o tym pamiętać Ciszewski, kiedy pisze w tekście "Radosne szarżowanie" o "szarży pod tęczowym sztandarem", o "nowoczesnych gejach i lesbijkach", "idealnych konsumentach", do potrzeb których kapitalizm może się świetnie przystosować. Bo kapitalizm i reakcja indywidualistyczno-liberalna "przystosowały się" również doskonale do anarchizmu, o czym pisał 15 lat temu myśliciel anarchistyczny Murray Bookchin (Patrz: "Anarchizm społeczny czy anarchizm stylu życia?").
Homonormatywność
Mam wrażenie, że wielu "ortodoksyjnie marksistowskich", jak i "ortodoksyjnie socjalistycznych" działaczy oraz anarchistów "zafiksowanych" na aspekcie materialno-gospodarczym traktuje ruchy "nowej lewicy", w tym feminizm i LGBTQIA (ruchy wolnościowe i równościowe rozwijające się od lat 60. XX wieku), jednowymiarowo jako bękarty neoliberalnego kapitalizmu. Które raczej wzmacniają status quo, aniżeli go podważają. Jest to zdumiewające, tym bardziej, że przecież oczywiste musi być to, że nie ma jednolitego ruchu: w jego obrębie zawsze są pęknięcia, powstają reakcje. I jak klasyczna polityka tożsamościowa tworzy pewien określony podmiot gejowski, tożsamość gejowską (wykluczając to, co się w niej nie mieści), tak (powstała w reakcji na nią) polityka i etyka "queer", polityka i etyka odmieńców, wklucza, jak pisze Mizielińska, "wszystkich buntujących się przeciwko normalizującym zachowaniom, odrzucającym społeczne etykietowanie i hierarchizowanie zachowań seksualnych". Również ustawia się w opozycji do kapitalistyczno-normatywnych ciągot mainstreamowego ruchu gejowsko-lesbijskiego, którego celem – o czym mówiłem we Wrocławiu podczas 7. Festiwalu Przeciw Wykluczeniom "Lesbijki, geje i przyjaciele" – jest zdobywanie przyczółków heteronormatywnego i kapitalistycznego porządku; gdzie sukces ruchu GL ma być mierzony udziałem w każdym symbolu dominującego porządku. To jest tak zwana "homonormatywność", czyli wpasowywanie się w dominujące szablony i struktury, bezrefleksyjne i bezkrytyczne podążanie za "nowymi trendami" (konsumpcjonistycznymi), dawanie się prowadzić neoliberalnemu konsumeryzmowi za rączkę. To właśnie homonormatywność współczesnej "tożsamości gejowskiej" krytykuje Jarosław Pietrzak w "Ciesz się swoją fiksacją!".
Polemizowałbym jednak z Pietrzakiem, kiedy pisze, że film "Milk" pokazuje nam (nostalgicznie) kulturę gejowską, jaką ona już od dawna nie jest i że "choć już nas nie pałują, nie tylko nie odnieśliśmy zwycięstwa, ale wręcz ponieśliśmy klęskę, bo daliśmy swą tożsamość zaciągnąć na służbę systemu, który jest nie do przyjęcia". Zgadzam się z Pietrzakiem, że "tożsamość (gejowska) została zaciągnięta na służbę systemu, który jest nie do przyjęcia". Zgadzam się, że klęską jest fakt, że kolejny wolnościowy ruch społeczny stał się błyszczącą zabawką w rękach kapitalistyczno-normatywnego systemu.
Mam jednak taką refleksję: emancypacyjny ruch gejowski chciał takich samych praw, co osoby heteroseksualne, w ramach istniejącego systemu, który tymczasem dryfował już w kierunku siermiężnego neoliberalizmu. Wpisywał się więc w status quo tamtej rzeczywistości, w jej struktury społeczno-prawne i porządek kulturowy. Była to polityka i praktyka mocno osadzone w konkretnych warunkach społeczno-kulturowych i klimacie politycznym: amerykańska, lokalna polityka wolnościowego ruchu gejowskiego. W konkretnym "tam i wtedy". Nostalgia za "kulturą gejowską, jaką ona już od dawna nie jest" jest jakby nostalgią za ahistorycznym i akulturowym fantazmatem poprawnego "gejostwa". A takiego czegoś nie ma. Są tylko lokalne polityki tożsamościowe, w olbrzymim stopniu uzależnione i dostosowane do realiów społecznych i kulturowych danego społeczeństwa i danej "historycznej teraźniejszości". Poza tym, jeśli dobrze odrobiliśmy i odrobiłyśmy lekcję z postmodernizmu (myślenie krytyczne!), wiemy, że obliczona na konkretne rezultaty polityczno-społeczne emancypacyjna polityka tożsamościowa i esencjalistyczno-etniczne modele "geja" i "lesbijki", jakie forsowała, nie były projektami krytycznymi, bo – gdy spojrzymy na to, jak się potoczyły – działały (i działają) wykluczająco i normatywizująco. I choć mainstreamową, dominującą kulturę gejowską zabiegi konsumeryzmu i dyscyplina neoliberalnego indywidualizmu wypłukały z empatii i szerszej solidarności społecznej, istnieją przecież organizacje i prężne środowiska (aktywistyczno-naukowe) odmieńców, zorganizowane w opozycji do tej homonormatywnej "gay culture" i "gay identity". Odmieńców, które i którzy dostrzegają współzależność i równoległe występowanie różnych systemów i instytucji opresji (instytucja kapitału, patriarchat, heteronorma, instytucja płci, instytucja małżeństwa, binaryzm, etnocentryzm, rasizm, instytucja orientacji seksualnej, instytucja monogamii, itp.) i prowadzą politykę i praktykę, w której sprzeciwiają się tym wszystkim systemom i instytucjom. W Polsce mamy choćby krakowską Miłość Bez Granic czy warszawską UFĘ. Tak więc, można powiedzieć, że nie wszystkie osoby nieheteroseksualne "dały się zaciągnąć na służbę systemu, który jest nie do przyjęcia". Ruch oporu trwa.
Rafał Majka
Autor jest radykalnym lewicowcem, radykalnym feministą i aktywistą LGBTIQA. Jest współtwórcą bloga hodowlaidei.blogspot.com, współautorem www.interalia.org.pl i członkiem Młodych Socjalistów. Tekst ukazał się na stronie Feminoteki (www.feminoteka.pl).