Możliwe jest to w kraju, w którym ludzie już kompletnie nie interesują się sprawami publicznymi i zamykają się ze swoimi problemami w prywatnej skorupie. W interesującej książce prof. Henryka Domańskiego pt. "Europejskie społeczeństwa" można wyraźnie dostrzec różnicę jakościową dzielącą społeczeństwo polskie od społeczeństw Europy Zachodniej - nie chodzi tutaj wcale o zapóźnienia gospodarcze i biedę ekonomiczną, ale właśnie o apatię społeczną, wycofanie się z życia obywatelskiego oraz obojętność wobec świata zewnętrznego.
Autor prezentuje dane z międzynarodowych badań realizowanych w krajach europejskich metodą sondażową oraz poddaje je analizom. Brak zaufania społecznego staje się powoli znakiem firmowym Polaków w Europie. Pod względem braku zaufania możemy konkurować - według danych z Europejskiego Sondażu Społecznego - jedynie z Bułgarią, Rumunią i Grecją. Niski poziom zaufania idzie w parze z biedą i ubóstwem. Z kolei społeczeństwa, których obywatele prezentują największą ufność, to zazwyczaj bogate kraje skandynawskie. Jak podkreśla prof. Domański, postawie zaufania sprzyja "posiadanie przyjaznego systemu społeczno-ekonomicznego, jakim jest państwo opiekuńcze w krajach skandynawskich, kreujące atmosferę życzliwości przez osłabienie elementów ryzyka (charakterystycznych dla gospodarki wolnorynkowej)".
Bez wzajemnej życzliwości i zaufania nie mogą istnieć wspólne działania społeczne. Dlatego społeczeństwo polskie jest na szarym końcu europejskiego peletonu pod względem aktywności obywatelskiej. Spośród 20 krajów, w których realizowano badania, najwyższy odsetek (ponad 80%) osób należących do organizacji społecznych występował w Danii, Holandii, Norwegii i Szwecji. Najniższy w Polsce - tylko poniżej 20% Polaków należy do jakiejkolwiek organizacji społecznej, a ponad 80% nie wychyla nosa poza swoją prywatność. Jeszcze gorzej wygląda statystyka przynależności do organizacji zawodowych. O gigantach związkowych takich jak Szwecja czy Dania (ponad 60% obywateli należy do związków zawodowych) nawet nie warto wspominać. Ale również Austria, Belgia, Wielka Brytania czy Irlandia ze średnią 30% członkostwa w organizacjach zawodowych są poza zasięgiem biednej i rozbitej na poziomie organizacji zawodowych Polski, gdzie tylko 8% ludzi organizuje się w celu obrony swoich praw w miejscu pracy (najgorszy wynik ze wszystkich 20 badanych społeczeństw).
Także w innych wskaźnikach Polacy potwierdzają, że społeczeństwo polskie rozumiane jako sieć wzajemnych relacji oraz wspólnych działań powoli przestaje istnieć i staje się bezkształtną masą wyizolowanych jednostek. W ten oto sposób w kraju nad Wisłą spełnia się konserwatywno-neoliberalne marzenie Margaret Thatcher, która twierdziła, że "społeczeństwo to wymysł lewicowych jajogłowych, a jedynymi realnymi bytami są jednostki i rodziny". W Polsce deficytowe "my" zostało wyparte przez dominujące "ja".
Udział w demonstracjach w 2006 r. deklarowało ponad 16% Francuzów, 18% Hiszpanów, ponad 7% obywateli bogatej Szwajcarii i mieszkańców Niemiec, 8% obywateli najlepiej ocenianych pod względem jakości życia Norwegii i Danii. W Polsce, gdzie powodów do protestu i oporu społecznego jest sporo, do udziału w jakichkolwiek demonstracjach przyznawał się 1% ankietowanych (wynik na poziomie błędu statystycznego). Można powiedzieć: jakie społeczeństwo, tacy politycy i urzędnicy, taka władza i ład społeczny.
Demokracja, w której ludzie zamieniają się w biernych i niewiele rozumiejących z tego, co się dzieje dookoła, osamotnionych osobników, zaczyna przypominać teatr marionetek. A stan, w którym większość mówi bez przekonania i powtarza bez namysłu to, co głoszą środki masowego przekazu, nie ma nic wspólnego z głosem niezależnej opinii publicznej. W takich warunkach możliwy jest "demokratyczny autorytaryzm", gdzie przy pozornie zachowanych tzw. procedurach demokratycznych ludzie oddają swój los partii władzy, która ma w rękach wszystkie instrumenty do rządzenia: prezydenta, parlament, kontrolę nad lokalnymi sitwami w regionach i w samorządach lokalnych. Wtedy za jednym zamachem może być użyta władza polityczna i zastosowana presja ekonomiczna rynku. Wizja, w której Platforma Obywatelska ma własny rząd, prezydenta, Radę Polityki Pieniężnej i wpływ na decyzje Trybunału Konstytucyjnego, to raczej ład niewiele mający wspólnego z demokracją. W takiej sytuacji nie może już się toczyć żadna debata, a model kultury dominujący w przestrzeni publicznej przypomina odspołecznione relacje występujące w wielkich korporacjach. Obywatele zostają sprowadzeni do roli marionetek, a sfera publiczna staje się teatrem jednego aktora, gdzie wódz partii władzy decyduje o tym, co jest istotne i ważne, a czym nie warto zawracać sobie głowy. Taka bezalternatywna rzeczywistość powoli staje się faktem - już od dłuższego czasu obserwujemy nudny POPiS-owy mecz do jednej bramki. O ile jednak fundamentalizm ideologiczny PiS budzi powszechny niepokój w kręgach wielkomiejskich i opiniotwórczych, o tyle fundamentalizm rynkowy PO oraz wizja całkowitej komercjalizacji stosunków międzyludzkich i prywatyzacji wszystkiego, co się da, ubrana w ideologię "koniecznych reform", napotyka jedynie społeczną obojętność. Jednak skutki kolejnego eksperymentu konserwatywno-neoliberalnego mogą być nawet bardziej dokuczliwe niż okres PiS-owskiej smuty. Im mniejszy opór społeczny i niższa aktywność obywatelska, tym bardziej narasta przekonanie elit władzy o ich nieomylności. Co ciekawe, dzieje się to pod rządami partii, która w nazwie odwołuje się do przestrzeni obywatelskiej - coraz bardziej jej skrót przypomina jednak o "próżni obywatelskiej".
Piotr Żuk
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".