W Brazylii udało się odwrócić tendencję towarzyszącą globalizacji: najbiedniejsi bogacą się szybciej - wychodzą z nędzy.
Brazylia, która zajmuje połowę terytorium Ameryki Południowej, może mieć wkrótce prezydenta kobietę. Byłoby to siódme w całej Ameryce państwo, w którym kobieta obejmuje najwyższy urząd i staje się zarazem szefem rządu. Po socjalistce Michelle Bachelet, która mając 84% poparcia, zakończyła właśnie niezwykle udaną prezydenturę w Chile, po niedawnym wyborze Laury Chinchilli na prezydenta Kostaryki i w trakcie burzliwego sprawowania urzędu prezydenckiego przez panią Cristinę Fernández w Argentynie (przed nią była w latach 1974-1976 Isabel Perón) kolejnym krajem może być Brazylia.
Kobiety były też prezydentami Nikaragui, Panamy i Boliwii. Dilma Rousseff Linhares byłaby w tej części świata ósmym prezydentem kobietą. Jest ekonomistką, córką Bułgara, który przybył do Brazylii w 1930 r.
Ma 62 lata, na które wcale nie wygląda. Od 2005 r., czyli od trzęsienia ziemi, które przeszedł brazylijski rząd, kieruje w randze ministra Urzędem Prezydenta Brazylii, sprawowanym przez Luiza Inácia Lulę da Slivę.
Żelazna dama prezydenta
Kiedy dowiedział się, że niektórzy koledzy, dawni działacze lewicowej Partii Pracy, ulegli dość rozpowszechnionemu w tej części świata zwyczajowi stosowania przekupstwa w sprawach politycznych (płacili za "właściwe" głosowanie posłom z własnej partii), nie wahał się ani chwili. Przepędził ich z rządu i zastąpił niektórymi ministrami z ugrupowań centroprawicowych. Odpowiedzialną za należyte funkcjonowanie gabinetu uczynił córkę przedwojennego komunisty, Rusewa, który ożenił się z Brazylijką.
Jako młodziutka dziewczyna Dilma Rousseff Linhares wstąpiła do partyzantki i z bronią w ręku walczyła z dyktaturą wojskową w Brazylii. Potem były trzy lata więzienia i tortur. Przeszła to samo, co wiele jej rówieśniczek w Argentynie, Chile, Urugwaju, wszędzie, gdzie władzę przejęli goryle. Przeżyła. Prasa brazylijska pisała, że niezwykle dzielnie przetrwała niedawno kurację antyrakową.
Nazywają ją żelazną damą brazylijskiej polityki. Kongres Partii Pracy wybrał ją w tych dniach jako kandydatkę na szefa państwa, ponieważ prezydent Lula ma do Dilminhii (czyt. Dilminii), jak ją zdrobniale nazywa, największe zaufanie. Uważa, że byłaby jego wierną kontynuatorką i "zastąpiłaby" go do czasu, gdy w 2014 r. mógłby ponownie ubiegać się o wybór.
Przeciwnicy nazywają złośliwie kandydatkę rządową Lulą Rousseff lub kukiełką brzuchomówcy imieniem Lula.
Ambitny Serra
Dilma Rousseff jako zwolenniczka nacjonalizacji niektórych kluczowych przedsiębiorstw jest nieco na lewo od prezydenta. Jej słaby punkt to brak charyzmy. Nie ma jej zbyt wiele także główny przeciwnik Dilmy, podobnie jak ona ekonomista. Mało przystępny
68-letni gubernator najbogatszego stanu Brazylii, Săo Paulo, José Serra ma jednak bogate doświadczenie polityczne. Lula pokonał go wysoko w poprzednich wyborach, ale Serra w sondażach wciąż wyprzedza kandydatkę rządową. Dziś na nią głosowałoby niespełna 29% wyborców, a na niego, ministra w poprzednich rządach - ponad 33%.
Ambitny Serra już jako 17-latek oznajmił z wielką powagą kolegom w liceum: "Kiedyś zostanę prezydentem Brazylii". Zdając sobie sprawę z ogromnego poparcia społeczeństwa dla obecnego prezydenta, Serra startujący jako kandydat centroprawicowej Brazylijskiej Partii Socjaldemokratycznej już zapowiada, że będzie "atakował rząd Luli z lewej strony". Jest to jednak o tyle niewiarygodne, że będzie startował do wyborów z poparciem największych banków mających siedziby w Săo Paulo.
Podobnie jak pani Rousseff ma piękną kartę z czasów walki z dyktaturami wojskowymi w Ameryce Łacińskiej. Przewrót wojskowy gen. Pinocheta zastał go w Chile. Serra ratował chilijskich przyjaciół i znalazł się wśród kandydatów do rozstrzelania na słynnym Stadionie Narodowym w Santiago de Chile.
Lulomania
Do wyborów pozostało pół roku. Lula liczy na to, że swym poparciem zdoła wystarczająco wzmocnić kandydatkę Partii Pracy. Popularność obecnego prezydenta Brazylii jest tak wielka, że gdy ostatnio, za radą lekarzy, przestał po 50 latach palić papierosy, w Brazylii nastała powszechna moda na rzucanie palenia. Luiz Inácio Lula da Silva zaczął palić jeszcze jako 14-latek. Pracował wtedy jako goniec, a następnie uczeń ślusarski, pomagając matce w utrzymaniu sześciorga rodzeństwa.
Przeciwnicy Luli to nawet nie 10% Brazylijczyków. Lula, zdrobnienie od imienia Luiz, dodał sobie, aby odróżnić się od innych da Silva. Są ich w Brazylii setki tysięcy, w samym rządzie Luli jeszcze dwóch.
Najpopularniejszy prezydent w dziejach Brazylii, jak określiły go francuski "Le Monde" i hiszpański "El Pais", cieszy się po dziewięciu latach rządów poparciem 82% wyborców. Trzykrotnie przegrał kolejne wybory prezydenckie, do których startował jako przywódca związkowy i założyciel lewicowej Partii Pracy. Czwarte, w 2002 r., wysoko wygrał, podobnie jak następne z 2006 r. Nie może jednak startować po raz trzeci z kolei. Tego zabrania konstytucja Brazylii. Po 21 latach uzasadnianych "komunistycznym zagrożeniem" dyktatur wojskowych - trwały do 1985 r. - nikomu w Brazylii nie przychodzi do głowy naruszanie jej zasad.
Podczas kampanii przed wyborami municypalnymi w 2008 r. lulomania osiągnęła niebywałe rozmiary. W samym tylko stanie Pernambuco 53 kandydatów partii koalicji rządowej dodało sobie do nazwiska zdrobnienie Lula. Nawet wśród kandydatów opozycyjnej Socjaldemokratycznej Partii Brazylii było dziesięciu, w których nazwiskach pojawił się dodatek Lula. Ba, Lula na afiszach dodawali do nazwiska nawet niektórzy kandydaci prawicowej Partii Demokratycznej i jeden biskup ewangelicki. Była w tym dla polskiego czytelnika także pewna swojska nuta. Za najcenniejszą w kampanii kandydaci uważali możność przemawiania na wiecach na tle wielkiego zdjęcia z brodatym, życzliwie uśmiechniętym mężczyzną niewysokiego wzrostu. W końcu prezydent poczuł się zmuszony oświadczyć, że jego wizerunek nie należy do nikogo.
Były ślusarz naprawia gospodarkę
Prezydenturę zaczynał 1 stycznia 2003 r. w fatalnym momencie. Nie wróżono mu sukcesu. 30 mld dol., jakie Brazylia uzyskała w formie pożyczki od Światowego Funduszu Walutowego, nie mogło na długo uratować południowoamerykańskiego olbrzyma. Jego dług zagraniczny wynosił 207 mld, a wewnętrzny - 260 mld dol. Dewaluacja brazylijskiej waluty do 3,91 reala za 1 dol. USA sprawiała, że obsługa zagranicznego długu stawała się coraz droższa. Gospodarka stanęła w miejscu. Banki i giełdy obawiały się, że "były ślusarz i związkowiec będzie majstrował przy gospodarce". Zwłaszcza że głosił na wiecach program reform o marksistowskiej inspiracji.
Wbrew obawom, nie poszedł w ślady swego sąsiada, wenezuelskiego prezydenta Hugona Cháveza. Nie nacjonalizował głównych gałęzi gospodarki narodowej, banków ani stacji telewizyjnych. Połączył jednak po mistrzowsku pozycję poważnego partnera wielkich firm i możnych tego świata z urzeczywistnianiem programu wyprowadzania dziesiątków milionów rodaków ze strefy społecznego wykluczenia i zacofania.
Monroe odwrócony
Na początku dziesiątego roku rządów Luli brazylijski real umocnił się przeszło dwukrotnie: po dwóch latach kryzysu w gospodarce światowej za 1 dol. USA płaci się 1,7 reala. Licząca 190 mln ludności Brazylia jest dziś przez wielu uważana za piątą potęgę gospodarczą świata po Stanach Zjednoczonych, Rosji, Indiach i Chinach. Utworzyła wraz z trzema ostatnimi grupę BRIC (od pierwszych liter nazw tych państw).
Wobec osłabienia ekspansji gospodarczej USA, rząd brazylijski, kontynuując prywatyzację gospodarki, stwarza rozmaite udogodnienia inwestującym w tym kraju koncernom europejskim. Skorzystali z tego zwłaszcza Hiszpanie.
Luli udało się odwrócić starą amerykańską doktrynę, ogłoszoną w 1823 r. przez piątego prezydenta USA, Jamesa Monroego. Wyrażała się ona w haśle "Ameryka dla Amerykanów", a sprowadzała się do tego, że USA traktowały Amerykę Łacińską jako wewnętrzne podwórze. Brazylia Luli jako wschodzące mocarstwo gospodarcze wprowadza zasadę "Ameryka Łacińska dla Latynosów". Brazylia za rządów Luli stała się mocarstwem regionalnym, które zaczyna być przeciwwagą wpływów USA w Ameryce Południowej. Zyskuje też pozycję wobec krajów południa świata. Gdy w marcu tego roku sekretarz stanu USA Hillary Clinton podczas wizyty w Brasilii starała się nakłonić prezydenta, obecnie członka Rady Bezpieczeństwa, do poparcia zaostrzenia sankcji wobec Iranu, usłyszała od Luli: "Spychanie Iranu w róg ringu byłoby rzeczą nierozważną. Trzeba szukać innej drogi".
Prosta definicja nędzy
Pierwszą jego decyzją jako prezydenta było odwołanie przetargu na zakup samolotów myśliwskich za kwotę 760 mln dol. Przeznaczył te pieniądze na walkę z głodem. To był pierwszy sygnał, w jakim kierunku pójdzie Lula. Ogłoszony przez niego wkrótce program rządowy "Zero głodu" polegał na zapewnieniu głodującym rodzinom trzech posiłków dziennie. Lula wprowadził do codziennego obiegu socjologiczny podział najuboższych warstw społeczeństwa na strefę biedy i strefę nędzy. W prosty sposób dokonał go charyzmatyczny brazylijski duszpasterz ubogich, ukochany przez Brazylijczyków bp Hélder Camara (1909-1999), zwolennik teologii wyzwolenia.
"Bieda - mawiał on - to sytuacja, w której ludzie mogą zaspokajać tylko najbardziej elementarne potrzeby. Nędza jest wtedy, gdy nie mogą".
Lula w dzieciństwie często znajdował się właśnie w tej drugiej grupie. Dlatego dobrze rozumieli się z biskupem.
Jego rząd skorzystał m.in. z doświadczeń amerykańskiej Food Stamp, która do dziś rozdziela wśród 18 mln osób zamieszkałych w USA bony żywnościowe. Praktyka potwierdziła, że ta forma pomocy głodującym jest od trzech do siedmiu razy efektywniejsza, niż kiedy osoby te otrzymują pieniądze na zakup żywności.
Ogłoszony przez Lulę program "Zero głodu" zakładał, że w ciągu dziesięciu lat strefa nędzy w Brazylii zmniejszy się o 50%. Wielki dziennik brazylijskiej finansjery, "O Estado de Săo Paulo", zareagował natychmiast. Obwieścił na pierwszej stronie, że jeśli program prezydencki wejdzie w życie, Brazylia "zbankrutuje w ciągu 15 dni".
Brazylijski rozrusznik
Na początku rządów Luli strefa nędzy obejmowała 44 mln ludzi, czyli 28% ludności. Wbrew katastroficznym prognozom banków w ciągu dziewięciu lat skurczyła się - według oficjalnych statystyk - do 16%. Oznacza to, że zdołało się z niej wydostać 19,4 mln Brazylijczyków. Program "Zero głodu" stał się też jednym z potężnych rozruszników dla brazylijskiej gospodarki. W jaki sposób?
"Zwalczanie nędzy i promowanie bezpieczeństwa w zakresie wyżywienia było decyzją polityczną i zarazem gospodarczą rządu". Sens tych słów Crispima Moreiry, sekretarza stanu ds. bezpieczeństwa żywnościowego w rządzie brazylijskim, wyjaśnił katolicki duchowny obdarzony dziś ogromnym autorytetem w Ameryce Łacińskiej. Współpracujący z rządem brat Betto (Carlos Alberto Libanio Christo), dominikanin, pisarz, powiedział: "Inaczej niż większość programów zwalczania głodu "Zero głodu" nie jest jałmużną, charytatywnym programem pomocy społecznej, choć część środków pochodzi z dobrowolnego opodatkowania się społeczeństwa. Nie ogranicza się też do sytuacji nadzwyczajnych. Kartka żywnościowa, którą staramy się przekazywać raczej kobiecie niż mężczyźnie w rodzinie, ważna jest sześć miesięcy i można ją dwukrotnie przedłużać o dalsze sześć. Rodzina, która korzysta z takiej pomocy, jest jednocześnie objęta nauką pisania i czytania oraz kursami szkolenia zawodowego, zyskuje dostęp do minikredytów, ułatwienia w nabyciu działki ziemi i materiałów budowlanych, a tam, gdzie nie ma ujęć wodnych - betonowy zbiornik na wodę deszczową gratis". To w ramach innego programu rządowego - "Zero pragnienia".
Słowem ma szanse opuszczenia slamsów czy szałasów wznoszonych w pobliżu wielkomiejskich śmietnisk.
Rezultat? Na to pytanie brat Betto odpowiada: "Najdalej w ciągu półtora roku taka rodzina staje na nogi i jest w stanie zarobić sama na wyżywienie. Sukces programu "Zero głodu" polega na tym, że ludzie, którzy z niego korzystają, stają się niezależni od solidarności społecznej".
Ludzie, których przestaje dręczyć głód fizyczny, stają się zdolni do funkcjonowania w społeczeństwie, wyjścia ze strefy społecznego wykluczenia, aby włączyć się do gospodarki rynkowej. Zyskuje na tym rynek wewnętrzny, cały kraj.
Zielone złoto
Jednym z typowych działań rządu Luli jest umacnianie pozycji drobnych producentów rolnych na rynku. Zaczęło się od Nordeste, nieurodzajnego regionu, który symbolizuje brazylijską nędzę. W gminie Guaribas w stanie Piaui rolnicy sprzedawali pośrednikom fasolę za jedną szóstą ceny rynkowej - po 22 reale za worek. Zorganizowali się w rodzaj francuskiej kooperatywy i teraz sprzedają fasolę systemem licytacji: osiągają po 50 do 70 reali za worek.
Lula dostrzegł przed innymi wielką szansę dla Brazylii... w trzcinie cukrowej. Nie jako tradycyjnym surowcu do wyrobu cukru, lecz jako nowym źródle napędu dla gospodarki brazylijskiej w dosłownym sensie. W transporcie światowym udział biopaliw stanowi zaledwie 1,5%. W Brazylii - 26%. Kraj, oprócz tego, że sam jest ważnym producentem ropy naftowej i odkrył nowe olbrzymie podmorskie złoża, stał się światowym pionierem w tej dziedzinie: wytwarza 40% bioetanolu produkowanego na świecie.
W 2008 r. 60% trzciny cukrowej, która po soi i kukurydzy zajmuje największy areał uprawny w Brazylii, przerabiano na biopaliwa, konkretnie bioetanol. 90% jego produkcji zużywa się w samej Brazylii, gdzie kosztuje on połowę tego, co benzyna z domieszką bioetanolu. Czystej benzyny nie sprzedaje się. Ustawa nakazuje dodawać do niej co najmniej 25% paliwa pochodzenia roślinnego.
W ślady Brazylii poszło 12 innych krajów Ameryki Łacińskiej.
Lula bankierem?
Lula przyznaje, że jego ojczyzna nadal pozostaje krajem przepastnych nierówności społecznych, nie rozwiązała problemu ulicznej przemocy i zapewnienia ziemi chłopom. Tej obietnicy Lula nie dotrzymał. Jednak za rządów Luli udało się odwrócić złowieszczą tendencję towarzyszącą globalizacji gospodarki. Brazylijski Instytut Stosowanych Badań Gospodarczych ogłosił: w 2008 r. dochód na jednego mieszkańca wśród 10% najuboższych Brazylijczyków wzrastał sześciokrotnie szybciej niż dochód 10% najbogatszych.
"Kim byśmy byli w czasach światowego kryzysu gospodarczego, gdyby sytuacja Brazylii pozostawała taka jak w latach 90.? Bylibyśmy dziś przysłowiową Grecją!", powiedział Lula. Mógł się też pochwalić, że tylko w styczniu tego roku przybyło w Brazylii 181 tys. miejsc pracy. W ciągu całego roku 2010 - zapewnił - przy pięcioprocentowym wzroście gospodarczym przybędzie ich w kraju 1,5 mln.
No i przypomniał, jak to robi ostatnio w wielu publicznych wystąpieniach: za jego rządów Brazylia uzyskała prawo do organizacji igrzysk olimpijskich w 2016 r. Dla brazylijskich kibiców to argument polityczny nie do przebicia.
Mówi, że po zakończeniu kadencji prezydenckiej nie porzuci polityki. Przyznał, że sondowano go, czy nie zgodziłby się objąć funkcji sekretarza generalnego ONZ. Biały Dom zaproponował mu posadę prezesa Banku Światowego. "Jestem zaszczycony, ale ze względu na mój życiorys nie widzę siebie w roli tego, który przewodzi bankierom świata", odpowiedział Lula Obamie.
Mirosław Ikonowicz
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".