O politycznym trzęsieniu ziemi pisać nie będę, jako że spekulacje na temat najbliższej przyszłości zaprzątają tęższe niż moja głowy. Ograniczę się jedynie do komentarza, że katastrofa pod Smoleńskiem zachwiała (o ile nie zupełnie zmiotła) delikatną równowagę sił, która powstrzymywała PO przed realizacją neoliberalnych marzeń. Fotel prezydenta spada Komorowskiemu - z przeproszeniem – z nieba. Mam jednak nadzieję, że się mylę.
Pominę także milczeniem spustoszenie i chaos, jakimi ten wypadek naznaczył życie wielu osób – bliskich ofiar. Ten wymiar katastrofy Tu-154 nie podlega najmniejszym dyskusjom i jest najbardziej druzgocący.
"Śmieszy, tumani, przestrasza" jednak ostatni wymiar, który nazwałabym ludowym - lawina zdarzeń, jaka nastąpiła po godzinie 8:56 dnia 10 kwietnia 2010 roku.
Na początku był szok, niedowierzanie, niepewność, trochę lęku. Konsternacja, podejrzenia o niesmaczny żart. Z minuty na minutę jednak docierały informacje, że przypuszczenia o żniwie katastrofy przestały mieć wartość prawdopodobną, a stały się tragicznym faktem. Paraliż kilkudziesięciu pierwszych godzin, szacowanie liczby ofiar, wreszcie ostateczne "nikt nie przeżył", publikacja listy nazwisk. Popłoch, jednak sytuację w obrębie formalności związanych ze sprawowaniem władzy w państwie sprawnie opanowano. Złotówka ani drgnęła. Oczywistą konsekwencją było ogłoszenie żałoby narodowej – z szacunku do instytucji państwa, jak i rozmiaru katastrofy. Żałoba nastała - były flagi, czarne wstęgi, kwiaty, znicze...
Nie wiem kiedy, ale w pewnym momencie zdrowy rozsądek, umiarkowanie i powaga należna sytuacji zaczęły topnieć, kurczyć się i zanikać, ustępując miejsca rozbuchanej emocjonalności, ponurej jarmarczności i eksplozji niezdrowego nacjonalizmu.
Nagle wszyscy okazali się być sobie bardzo bliscy, lecz nie wiedzieli o tym do nastania godziny 8:56 10 kwietnia 2010. Wcześniej na co dzień zwykli drwić z siebie i częstować się uszczypliwościami, podkopując wzajemnie autorytet, wiarygodność, kwestionując kompetencje. Nagle obyczaj by "nie mówić źle o zmarłych" przekształcono "w mówić tylko dobrze albo wcale", z niebywałą konsekwencją realizując go nawet w TVN. Nagle też wydaje się, że w katastrofie zginęły tylko 2 osoby. I to wielce poważane, kochane, mimo że publikowane niedawno raporty badań społecznych wskazywały coś zupełnie odwrotnego (CBOS: cykliczne badania poziomu zaufania do polityków; raport o prezydencie z 19.03.2010).
Kluczową rolę odgrywają media. Między jeszcze nieśmiałe, ciekawskie spekulacje o przesileniu (ostrożne, póki co na poziomie szefa NBP) wplatają peany dla tragicznie zmarłej prezydenckiej pary, okraszając je turpistycznymi doniesieniami o stanie szczątków, sugerując też upiornie kogo i jak bardzo nie można bezpośrednio zidentyfikować. W przerwach ckliwa muzyka, ckliwe zdjęcia, ckliwe słowa. Masturbacja cierpieniem. Molestowanie martyrologią.
Eksplozję uczuć patriotycznych odzwierciedla przede wszystkim odmiana nazwy Katyń przez synonimy klątw, przekleństw, Golgot. Oto nowe uniwersum semantyczne dla przymiotnika "polski". Odkurzenie romantycznej mesjańskiej maski dokonuje się poprzez wyliczanie ofiar historii, licytację nieszczęść, wyzwania rzucane dramaturgii dziejów innych narodów.
Przykrym i wstydliwym jest także fakt, ze pseudopatriotyzm znalazł swój wyraz w powrocie do nienawistnej retoryki stosunków polsko-rosyjskich. Pojawiają się w eterze cienie oskarżeń o spowodowanie katastrofy czyli w domyśle - zamach (co wobec przynależności Polski do struktur NATO jest działaniem o wątpliwych profitach), mataczenie w śledztwie, ukrywanie prawdy. W obliczu ofiarnej pomocy Rosjan oraz życzliwości wykraczającej poza kurtuazyjną konieczność powoduje to niesmak, z determinacją deptane są kiełkujące szanse na nową jakość relacji Polska-Rosja, tak potrzebną obydwu narodom. Pozostaje wrażenie, że rusofobia obok pisanek, bigosu i żubrówki to nieodłączny element naszego narodowego etosu.
Pęczniejąca z dnia na dzień żałoba okazała się także wyśmienitą okazją do manifestacji monopolu ideologicznego Kościoła katolickiego. Wszędzie pojawiali się duchowni katoliccy, zewsząd dobiegały słowa modlitw i religijnych pieśni. Główną formą upamiętnienia ofiar są msze, bez względu na laicki charakter państwa, tudzież domniemanie pluralizmu wyznaniowego. Treść homilii natomiast trąca niekiedy o skojarzenie z witkacowskim "snem wariata na scenie" (vide Katedra Przemyska 12 kwietnia br.). Katocentryzm. Katoreżim. Katodominacja. Zbiór hermetycznie zamknięty, poza nim próżnia, niebyt, nic.
Porażająca jest przewrotność i zmienność polskiego społeczeństwa. Wczoraj krytykowani nawet za wygląd fizyczny - dzisiaj postaci pierwszego formatu, ikony na miarę Wawelu. Skąd ten awans? Czy to przez tragiczną śmierć? Tragiczną śmierć na terytoriom Rosji? Tragiczną śmierć na terytorium Rosji – w Katyniu? A może przez głód bohaterów. Kompleksy. Potrzebę katharsis, dowartościowania się jako narodu: ciągle w ogonie, ciągle borykającego się z problemem fatalnych dróg, kryzysem w służbie zdrowia, rozjeżdżającymi się widełkami płac, nieosiągalnością mieszkań, coraz szerszymi enklawami ubóstwa, niskimi pensjami przy rosnących cenach, niepewną wysokością przyszłych emerytur, oskarżeniami, że każdy sam sobie zgotował własny los... Tyle razy miało być "normalnie", ale u nas normalnie oznacza uparcie byle jaką prowizorkę, za to o rozbudowanej symbolice i skąpaną w kaskadach pięknych słów.
Maria Skóra