Czy polską porażkę można przekuć w polski sukces? Zdecydowanie tak.
Nowy rozdział
Skoro w tych przyspieszonych wyborach dwie prawicowe partie PiS i PO straciły odniesienie w postaci oceny prezydentury Lecha Kaczyńskiego, to pole debaty wyborczej otwiera się na całkowicie polityczne i bardziej merytoryczne tematy od zwykłych pyskówek i haków personalnych. Jest oczywiście możliwość, że podział będzie przebiegał między obozem śmierci i obozem życia, lecz mogłoby się to skończyć upadkiem zaufania do obu nurtów (a o polskich politykach można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że mają skłonności samobójcze).
Wybory te będą najważniejsze, ponieważ rozpoczną nowy rozdział w dziejach państwa. Nawet nie sam ostateczny wynik, bo takowy możemy przewidzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa już teraz, ale zestaw wartości - które kandydaci będą reprezentować - oraz sam przebieg kampanii i debaty są wyznacznikiem dalszej atmosfery i ładunku polityczności w niej. Klimat akcji wyborczej będzie wersją demo dalszych stosunków społecznych. Stąd oprócz aktualnego hegemona i kandydata neoliberalnej centroprawicy Bronisława Komorowskiego nie może zabraknąć reprezentanta lewej strony (jak wszyscy wiemy, najsilniejszy kandydat także był na pokładzie w trakcie tragicznego lotu).
Trudno znaleźć postać związaną z socjaldemokratycznym ruchem, która miałaby wysokie poparcie społeczne. Ta droga jest zamknięta w dzisiejszych czasach dla osłabionej lewicy. Sytuacja jednak nie jest tak opłakana, jak mogłoby się wydawać, gdyż zawsze można szukać idei, które zyskiwały poparcie wśród opinii publicznej i społeczności, a dopiero później znaleźć reprezentanta tychże poglądów. W 2009 roku w ogólnopolskiej debacie były dwa główne tematy – pierwszy to organizacja Euro 2012 w kraju, drugi zaś – parytety płci na listach wyborczych. I o ile pierwszy był ponadpolityczny, postpolityczny, to drugi był podręcznikowym przykładem antagonizmu w społeczeństwie (sondaże, dzielące praktycznie po połowie obywateli), który przekłada się na antagonizmy polityczne. Losy obywatelskiej inicjatywy w postaci ustawy parytetowej są dobrze znane. Sprawa ugrzęzła w zamrażarce marszałka, który dziś pełni obowiązki prezydenckie, a stamtąd mało która ustawa wracała do życia.
Dlatego w wyborach do fotela prezydenckiego najbardziej wskazanym kandydatem partii i ruchów progresywnych nie powinien być żaden Włodzimierz Cimoszewicz, ani tym bardziej żaden Andrzej Olechowski, tylko ktoś zupełnie nowy i zaskakujący, ktoś, kto zwróci uwagę na inne pola debaty publicznej. Takim kimś może być tylko kandydatka-feministka.
Małżeństwo polityczne
Dlaczego feministka i czemu akurat feministyczna kampania lewicy? Jak już wspomniałem, debata publiczna na temat parytetów antagonizowała społeczeństwo na dwa obozy. Na dodatek obywatele byli najbardziej zainteresowani z głównego repertuaru socjaldemokratycznych pieśni właśnie kwestiami emancypacyjnymi. Takimi, jak ustawa aborcyjna, refundacja in vitro, tzw. urlopy tacierzyńskie oraz bój Anety Krawczyk o własną godność w sądzie.
Ruch feministyczny w Rzeczpospolitej ma za sobą ponad dziesięcioletnią drogę walki o prawa kobiet, na której nie spotykało go nic miłego, wręcz przeciwnie – od przeciwników mógł dostać tylko bluzgi i zostać wyśmiany, a od postronnych jedynie marazm w działaniu i niezrozumienie. To się na szczęście zmienia. Świadczy o tym największa jak dotąd akcja zbierania podpisów pod ustawą parytetową, gdzie łącznie zgromadzono wymagane sto tysięcy podpisów plus ciut więcej (a gdyby nie określony termin złożenia na ręce marszałka petycji, to zebrano by o wiele więcej).
Stąd dziś o wiele bardziej uprawomocnionym przez obywateli sporem jest pomiędzy ruchem feministycznym, a klasą rządzącą polityków, niż na przykład między neoliberałami a socjalistami, co nie oznacza oczywiście, że nie można łączyć jednego z drugim. Jednakże ktoś mógłby się zapytać – czy lewica równa się feminizm? Czy socjaldemokraci mają monopol na współpracę z feministkami? Sam ruch feministyczny, lub też feminizm jako idea, jest bardzo zróżnicowany. Mamy liberalne feministki, lewicowe, zdarzają się nieliczne wśród prawicy, etc. Z drugiej strony w Polsce jest tak specyficzna scena polityczna, że wszystko na lewo od Donalda Tuska jest socjaldemokratyczne (gwoli ścisłości – nie zaliczam do tego grona Andrzeja Olechowskiego i partii go wspierających).
W naszym kraju, jak i na całym świecie, jest zróżnicowany krajobraz feministyczny, ponieważ obok Partii Kobiet mamy feministki z Kongresu Kobiet, mamy też ich radykalniejsze wersje, które go zbojkotowały. A jedno ze skrzydeł feminizmu należy do przedstawicielek liberalizmu.
Jednak jeśli spojrzeć na kobiecą politykę dla kobiet, to widać wyraźnie, że jest to polityka lewicowa, stojąca kością w gardle neoliberałom i neokonserwatystom. Feminizm z definicji łączy liberalizm obyczajowy z socjalizmem w ekonomii. Jeżeli ktoś nie uznaje tej drugiej nogi feminizmu i popiera neoklasyczną wersję gospodarki, to jest reprezentantem właśnie takiego feminizmu chwiejnego, na jednej nodze. Choćby dosadny przykład z polskiego podwórka – dominacja kobiet w małym biznesie oznacza także, że nie udało im się odnaleźć w innych dziedzinach życia i w efekcie tworzą własne getto.
Wracając do wątku - skoro mówimy feminizm, to myślimy też i prawa lesbijek, a więc prawa mniejszości seksualnych. Skoro mówimy feminizm, to myślimy zabezpieczenia socjalne, a więc polityka społeczna. Postulaty feministyczne to upomnienie się o prawa człowieka. O prawa kobiet nie walczy dziś Jarosław Kaczyński, Donald Tusk, Elżbieta Radziszewska ani Janusz Palikot. Dlatego ten obowiązek spada na lewicę. I to powinien być dla niej priorytet w działaniach. Można powiedzieć, że same wdarcie się feminizmu na salony, oznacza początek renesansu wyczekiwanej od dawna lewicowości w Polsce.
Szanse
Jakie byłyby szanse takiego aliansu politycznego? Czy kandydatka feministyczna, jako antagonistka kandydatów prawicowych, miałaby w ogóle możliwość zwycięstwa lub choćby wejścia do drugiej tury z pełniącym obowiązki prezydenta Komorowskim? Trudno to w czasach kryzysowej kampanii wyborczej przewidzieć. Lecz polityka – wbrew temu, co mawiają niektórzy - nie jest piłką nożną, gdzie zwycięzca jest tylko jeden, a przegrany jest zawsze przegranym, a widownia ogranicza się do skandowania prostych rymowanek.
Elektoratem takiej platformy współpracy mogłaby być spora część klasy średniej, której dotychczas lewica kojarzy się z szarymi latami młodości i populizmem Andrzeja Leppera w czasach ich dojrzałości, zaś emancypacja kobiet dla nich wyznacznikiem nowoczesności jest od paru lat.
Wystawienie kandydatki-feministki w wyborach przyniesie korzyść nie tylko dla socjaldemokracji, ale też dla całej sceny politycznej, bowiem pokaże w końcu prawdziwą linię podziałów między postępowcami a obrońcami patriarchatu i będzie miało trwalsze skutki metapolityczne, a nawet i kulturowe. Feminizm musi wejść na trwałe do polskiej polityki, sama obecność w mediach jest często gęsto ulotna i zgubna. A taki duet byłby w końcu poważnie traktowany przez konkurentów, bo dziś ani socjaliści, ani feministki nie są.
Jak pisał grubo ponad sto lat temu niemiecki socjaldemokrata August Bebel w swojej przełomowej książce dla ruchu emancypacji kobiet, jak i lewicy – "dominacja mężczyzn nad kobietami jest zakorzeniona w historii, a zatem może zostać w jej toku rozwiązana". Sojusz feministyczno-socjaldemokratyczny mógłby w końcu zakończyć okres rażących, zarówno płciowych, jak i społeczno-ekonomicznych niesprawiedliwości w Polsce, załatwiając parę spraw ważnych w życiu wielu obywatelek i obywateli kraju. Nie warto choćby z tego względu spróbować?
Bartosz Ślosarski