Polemika z tekstem Anny Zawadzkiej "Sieć na Freedom Flotillę".
Bezpośredni bilans izraelskiego spektaklu barbarzyństwa na wodach międzynarodowych – śmierć co najmniej dziewięciu (być może większej liczby, gdyż jeszcze niedawno nie można było doliczyć się kilku zaginionych) uczestników konwoju humanitarnego z pomocą dla Strefy Gazy – pozostaje dość oczywisty. Wiele już o tym powiedziano, mimo orwellowskiej izraelskiej cenzury wojskowej dość wymowne okazały się już same świadectwa tych, którzy – tak jak na przykład Ewa Jasiewicz – przeżyli szturm izraelskich komandosów na Flotyllę Wolności.
Nieoczywiste konteksty oczywistości
Izrael przeżył największą w całej swej niechlubnej historii klęskę propagandową – a raczej dopiero ją przeżywa, gdyż poziom potępienia dla jego krwawej operacji na Morzu Śródziemnym daleko przewyższa ten po niezwykle niszczycielskich inwazjach na Liban (2006) i Strefę Gazy (2008-2009). Przeżył też i przeżywa klęskę moralną – jego "dno świętości" odsłoniło się jako dno zbrodni – jak też klęskę stricte polityczną: bynajmniej nie przede wszystkim dzięki Turcji Abdullaha Gula i Recepa Tayyipa Erdoğana kraj ten znalazł się w głębszej niż kiedykolwiek wcześniej międzynarodowej izolacji. Jego oficjalne elity okazały się przy tym nie "tylko" bandą świętoszkowatych zbirów i korsarzy – okazały się (co ważniejsze w realpolitik, która nie zna sentymentów) bandą niewiarygodnych głupców. Bandą, która jak gdyby na własne życzenie stopniowo pozbawia się pola manewru i skutecznego politycznego działania. Dość rzec, że sami najbardziej zainteresowani chyba nie wierzą we własne słowa mówiąc, że ostatnie złagodzenie blokady Strefy Gazy nie ma nic wspólnego z międzynarodowymi reakcjami na izraelską rzeź na wodach międzynarodowych.
Jednakże wcale nie wszystko pozostaje oczywiste. Warto przyjrzeć się tezom wysuwanym przez Annę Zawadzką w jej tekście, poświęconym nie tyle samemu wydarzeniu, co jego szeroko pojmowanemu tłu – ważnym punktem rozważań autorki są pułapki, jakie na tworzących dyskurs propalestyński, antyizraelski i antysyjonistyczny zastawia język, szczególnie gdy mowa o specyficznych polskich uwarunkowaniach historycznych. Autorka stara się "dotrzeć do sedna": rozpoznać bazę, na której wznosi się owa olbrzymia i bardzo złożona nadbudowa. Chwała jej za to – w jej tekście pojawiają się jednak tezy, które uznaję za po prostu nie do przyjęcia.
Zawadzka zaczyna tekst, wskazując na klimat oficjalnego milczenia po masakrze na tureckim statku Mavi Marmara. Na ile ów klimat był przemożny, jest do pewnego stopnia dyskusyjne; za pewnik można jednak przyjąć, że polskie elity rządzące za najbardziej pożądaną – choć tym razem nieosiągalną – sytuację musiały uważać utrzymanie całkowitej czy niemal całkowitej zmowy milczenia. Zawadzka przypomina następnie irracjonalne (czy na takie wyglądające, jeśli nie pamiętać, że chodzi o kolektywne ukaranie całej społeczności) zarządzenia Izraela o zakazie wwozu do Strefy Gazy takich produktów jak m.in. "cement, papier, AGD", które wieźli uczestnicy Flotylli Wolności. Już w związku z tym słowo "prowokacja", używane przez syjonistycznych politruków w ich publikowanych tonami paszkwilach na uczestników i uczestniczki Flotylli, zyskuje faktycznie pozytywną konotację.
Zgoda. Zgoda też, że obecność we Flotylli Izraelczyków zadaje kłam mitowi o izraelskiej jednomyślności, czy też – trawestując słowa Edwarda Saida o Stanach Zjednoczonych – dowodzi, że nie ma "zjednoczonego narodu" izraelskiego. Zgoda wreszcie z kolejnymi słowami Zawadzkiej: "Wątki, które temat ten uruchamia, tworzą splątaną sieć, w której trudno wykonać ruch, by jeszcze bardziej się w nią nie zaplątać. Im bliżej Polski, tym sieć staje się gęstsza od tutejszych kontekstów". Zobaczmy jednak, na ile właściwie autorka owe konteksty "rozplątuje".
Narodowość syjonistyczna?
"Rozplątywanie" zaczyna od krytycznego odniesienia się do fragmentu wydanego po masakrze na pokładzie Mavi Marmara oświadczenia redakcji Lewica.pl. Dokładniej – krytykuje fragment o znajomych i przyjaciołach członków redakcji, którzy są Żydami bądź Palestyńczykami. Wskazuje na tych pierwszych, przypominając nawet kalki myślowe nie-jestem-antysemitą-ale oraz mój-zaprzyjaźniony-Żyd-powiedział. Idzie dalej dziwnymi ścieżkami, mówiąc nawet o obecności w redakcji osób pochodzenia żydowskiego (dlaczego nic nie pisze o nieobecności osób pochodzenia palestyńskiego?), które to pochodzenie ma być sproblematyzowane przez samych tych członków redakcji – aby na koniec powiedzieć, że sama nie jest pewna własnych słów oraz stwierdzić: "Nie wiem, co trzeba było napisać. Być może to, co zostało napisane". Jeśli nawet – co wątpliwe – redakcja Lewica.pl dowiodła swym oświadczeniem, że pięcioznaczność nie jest cnotą, to z pewnością dowiodła tego również Zawadzka.
Rozważania o pułapkach języka są nieraz bardzo potrzebne i owocne, a tekst Zawadzkiej jest wart polecenia czytelnikom i czytelniczkom jako punkt wyjścia dla między innymi takich właśnie rozważań w kontekście Bliskiego Wschodu i jego percepcji w Polsce. Sęk w tym, że momentami autorka zachowuje się jak aktorka sceniczna, recytująca na scenie didaskalia i zapominająca o realnym przebiegu akcji. Stąd jakby nie zauważa najważniejszych słów w cytowanym przez nią fragmencie owego oświadczenia, wskazujących na syjonizm jako problem, za sprawą którego we współczesnym świecie – szczególnie zaś współczesnym Bliskim Wschodzie – nie sposób do dziś faktycznie zrealizować zasady prawa narodów do samostanowienia. W oświadczeniu tym wyraźnie tymczasem zarysowuje się teza o równości wszystkich narodów, oraz o nieuprawnionym wyróżnianiu praw społeczności izraelskiej: "protestujemy przeciwko syjonistycznej polityce rządu Izraela, uznając prawo do samookreślenia wszystkich społeczności narodowych na Bliskim Wschodzie".
Być może Zawadzka zwróciła na to uwagę – ale zostawiła to dla siebie. Stąd jej dalsze rozważania o rozróżnieniu Żyd-Izraelczyk; rozróżnieniu nazbyt zbliżającym się do dychotomii. Jest ono oczywiście konieczne – choćby dlatego, że większość Żydów do dziś egzystuje poza Izraelem, w wielu rejonach świata pozostając "po staremu" społecznością ciemiężoną. Oba określenia pozostają jednak – czy powinny pozostawać – emocjonalnie neutralne. Tymczasem dyskurs Zawadzkiej zbliża się do automatycznego utożsamienia Izraelczyków (jako społeczności) z syjonizmem – co faktycznie oznacza utrudnienie walki zarówno z syjonistycznymi, jak i antysemickimi przesądami. Jeśli "izraelskość" równa się (czy nawet: w przybliżeniu równa się) "syjonistyczności", to dlaczego Izraelczycy w swych dowodach osobistych mogą wpisać nawet narodowość muzułmańską czy chrześcijańską, ale nie narodowość izraelską?
Polska lewica nie wypracowała dotąd satysfakcjonującej strategii i taktyk wobec konfliktu w historycznej Palestynie. "Izraelczyk to kategoria państwowa" – mówi Zawadzka. Dalej zaś: "Izraelczyk to ktoś, kto mieszka w Izraelu i poprzez obywatelski akces współtworzy tamtejszą państwowość". W związku z tym: "Rozróżnienie na Żydów i Izraelczyków jest próbą wyjścia poza kategorie narzucone przez daleko przedwojenny dyskurs narodowy". Tymczasem – jakby wspinając się po plecach nie cierpiącego go i działającego aby na przekór antykonformisty – ów dyskurs narodowy wciąż (choć tym razem pośrednio) prowadzi do zaskakującej kontekstualizacji "Izraelczyka". Kategoria ta ma – zdawałoby się – służyć określeniu członka jednej z dwóch skonfliktowanych społeczności narodowych w historycznej Palestynie; tymczasem tu jest jakby kategorią "upichconą" li tylko w celu zagrania na nosie niedobrym polskim nacjonalistom.
Piszę to jako człowiek uznający, że natura Izraela pozostaje zdeterminowana jako natura państwa osadniczo-kolonialnego i że Izrael nie ma prawa istnieć kosztem samostanowienia Palestyńczyków. Osadnictwo syjonistyczne i zaistnienie tego państwa oznaczały jednak powstanie nowej, odmiennej od ogółu Żydów społeczności. Stąd sprzeczność, której nie da się rozwiązać poprzez proste przekreślenie "złej" tożsamości.
Po pierwsze, rozróżnienie między tożsamością Żyda a tożsamością Izraelczyka konieczne jest choćby nawet pokłosie "daleko przedwojennego dyskursu narodowego" nie oznaczało dalszej problematyzacji tej kwestii. Pierwsza kategoria tożsamościowa to – jak zauważa Zawadzka – "dla jednych kategoria etniczna, dla innych społeczno-kulturowa, dla jeszcze innych religijna". Żydowskość rozumiana jest bardzo niejednolicie – "czasem świecko, czasem religijnie, czasem tradycyjnie, czasem postępowo". Tożsamość ta jest zatem szersza i nie musi mieć żadnych głębszych związków z państwem-ciemięzcą Innego.
Po drugie, z kolei inkryminowana węższa tożsamość musi być kontestowana dokładnie o tyle, o ile pozostaje związana z opresyjnym, kolonialnym państwem. Czy jednak jest od niego całkowicie nieodłączna? Czy nie znajdzie takiej czy innej pochodnej np. w wyniku utworzenia w historycznej Palestynie jednego dwunarodowego państwa, w którym zrealizowane zostanie prawo do samostanowienia zarówno narodowej społeczności palestyńskiej, jak i tej stosunkowo nowej na tych ziemiach społeczności, węższej przecież niż ogół Żydów? "Izraelczyk" to zatem realna kategoria, która nie musi zatracić i nie zatraci swej realności nawet w wypadku demontażu państwa Izrael.
Zawadzka wskazuje zresztą cały czas na obecność wewnątrz społeczności izraelskiej osób sprzeciwiających się syjonizmowi – oraz na to, że ich działalność wskazuje na swoisty dialektyczny związek walki z syjonizmem i walki z antysemityzmem. Gdy jednak definiuje się "Izraelczyka" niejako w imię opozycji do "daleko przedwojennego dyskursu narodowego", ów związek siłą rzeczy łatwo znika z pola widzenia. Bez jasnego rozróżnienia między społecznością izraelską (bez względu na jej genezę) a państwem Izrael trudno wyobrazić sobie rozpoznanie sprzeczności i antagonizmów wewnątrz tej społeczności.
W interesie antysemitów, w interesie NIEKTÓRYCH Żydów
W większości słuszne są tezy Zawadzkiej o wieloletnich skutkach zawłaszczenia pojęcia "antysyjonizm" przez antysemicką klikę Moczara. Cieszy niewątpliwa odwaga autorki, która nawet w tak "śliskim" kontekście – a może tym bardziej w nim – przypomina sąd przedwojennych komunistów, w tym działaczy i działaczek Komunistycznej Partii Polski, o burżuazyjnym i reakcyjnym charakterze syjonizmu. Jednak i tu znaleźć można pewien szkopuł.
Na długo przed powstaniem państwa Izrael – którego nie dożył – Trocki określił syjonizm mianem "okrutnej pułapki dla Żydów". Niemniej chyba zdziwiłyby go słowa Zawadzkiej: "Przedwojenny komunizm nie był – jak dziś próbuje się go przedstawiać – aż tak zapatrzony w walkę klas, by nie widzieć innych kontekstów dyskryminacji". Oto walka klas zostaje tu zredukowana do "kontekstu dyskryminacji"! Jeśli – jak sugeruje, i bardzo słusznie, również Zawadzka – syjonizm nie stanowił drogi ku emancypacji Żydów (wręcz – dodajmy – ową emancypację oddalił i oddalić musiał), to czy nie naświetla to właśnie klasowej treści syjonizmu? Czy nie wskazuje to jasno, czyim orężem był i pozostał syjonizm w walce klas? Przecież autorka – świadczy o tym jej dorobek publicystyczny – odległa jest od tych, którzy walkę klas widzą tylko w czasie strajków robotniczych czy wrzenia rewolucji proletariackiej, inne aspekty rzeczywistości traktując "aklasowo". Dlaczego zatem nieświadomie reprodukuje ich dyskursy?
Zawadzka zapewne przyzna, że chodziło jej również o to, komu wśród światowej społeczności żydowskiej (i poza nią) syjonizm obiektywnie służył i służy. Jednak ten fragment jej wypowiedzi daje niestety pole do niebezpiecznych interpretacji i nadinterpretacji. Nie stawia ona bowiem kropki nad i. Nieobeznany – a nieraz nawet obeznany – czytelnik będzie miał trudności z rozpoznaniem czy autorka zgadza się czy nie zgadza z tezą przedwojennych komunistów o syjonizmie jako ideologii burżuazyjnej.
"Świat podzielony, świat przecięty na dwie części, zamieszkują dwa różne gatunki. Cechą szczególną sytuacji kolonialnej jest to, że spoza rzeczywistości ekonomicznej, wszelkich nierówności, ogromnych różnic w sposobie życia, przebija się zawsze na pierwszy plan sytuacja człowieka. Przyjrzawszy się z bliska światu kolonialnemu spostrzegamy, że linię podziału wyznacza w nim fakt przynależności bądź nieprzynależności do danego gatunku, do danej rasy. W koloniach infrastruktura ekonomiczna jest jednocześnie superstrukturą. Przyczyna jest skutkiem: jest się bogatym, bo jest się białym, jest się białym, bo jest się bogatym" – pisał Franz Fanon w swym "Wyklętym ludzie ziemi". Z kolei Trocki w jednym ze swych pism o Ukrainie określił walkę narodowowyzwoleńczą mianem "jednej z najbardziej nieklarownych i złożonych, lecz niezwykle ważnych form walki klasowej".
Wynik owej walki oznaczał w historycznej Palestynie to, co już wiele razy wcześniej w dziejach: ciemiężeni zamienili się w ciemięzców. Utrwalenie w efekcie nieomal klasycznej sytuacji kolonialnej – permanentnej supremacji napływowej, głównie europejskiej społeczności nad rdzennymi Palestyńczykami – sprawiło zaś, że bardziej niż gdzie indziej na świecie przebiła się na pierwszy plan sytuacja człowieka.
Gdy bierzemy pod lupę historyczny kryzys ruchu komunistycznego, stalinowskie zwyrodnienie Związku Radzieckiego czy inne zjawiska, które umożliwiły w Polsce w latach 1967-1968 nacjonalistyczną histerię pod sztandarem internacjonalizmu proletariackiego (a przecież w jawnej z nim sprzeczności), winniśmy też wiedzieć, jaki jest kontekst owej eksploatacji ideologicznej. To ową eksploatację należy rozpatrywać w kontekście jej podłoża – bardziej niż owo podłoże w kontekście jego eksploatacji. Bez tego polskie i nie tylko polskie jadowite resentymenty historyczne będą wciąż kontekstualizować i zafałszowywać tę czy inną fundamentalną rzeczywistość polityczną, na przykład na Bliskim Wschodzie. Bez tego łatwo wpaść w rolę nieustraszonego pogromcy wampirów, któremu grozi przyczynienie się do ekspansji zła, jakie chce zwalczać.
Zawadzka rozumie problem – ale w jej rozumieniu pojawiają się luki. Oczywiście, bardzo trzeźwo wskazuje, że "zgodnie z doktryną syjonistyczną syjonistą jest ten, kto popiera powstanie, trwanie i obronę granic żydowskiego państwa, otwartego na przyjmowanie Żydów z całego świata i zdefiniowanego jako wspólnota narodowa. W obrębie tak zakrojonej wspólnoty nie ma miejsca dla Palestyńczyków, na ziemiach których państwo to zostało wybudowane". Zgodnie z tym słowo "syjonista" łatwo mogło być eksploatowane, gdy w złym tonie stało się używanie jako epitetu słowa "Żyd". Sprzeciw wobec opresyjnej – choć rzekomo emancypacyjnej – ideologii burżuazyjnej eksploatowany był w celu wywołania rasistowskiej – choć przewrotnie grającej na antyrasistowskich intuicjach – nagonki przez pasożytniczą poststalinowską biurokrację w Polsce. Stąd trafiały się w czasie hecy marcowej osoby pochodzenia żydowskiego, zgadzające się z oceną syjonizmu w podsuwanych im do podpisania lojalkach, a odmawiające podpisu, gdyż uważały za upokarzające samo żądanie podpisywania jakiejkolwiek lojalki.
To wszystko Zawadzka pojmuje jak myślę doskonale i nie o to chodzi mi w tym fragmencie polemiki. Jednak owo tło zjawisk historycznych, które umożliwiły antysemicką eksploatację bogatej tradycji antysyjonizmu w przedwojennym ruchu komunistycznym, nadal w dyskursie Zawadzkiej kontekstualizuje sprawę palestyńską. Najszczerzej walczący z głosicielami antysemityzmu pozostają nieraz nieomal niewolnikami tych, z którymi walczą. Istnienie wroga ex definitione ma decydować o sposobie wypowiadania się na tematy, które wróg może wrednie eksploatować. Oczywiście nikt nie może być pewien, w jaki sposób zostaną wykorzystane jego słowa – i ile razy zostaną wykorzystane wbrew jego czy jej intencjom – jednakże najlepszym sposobem uniknięcia takich sytuacji pozostaje jasne wyprowadzenie ostatecznych wniosków z własnych słów.
Zawadzka włożyła w to duży wysiłek i jej analiza "cienia", jaki rzuca Marzec na współczesny polski antysyjonizm, niewątpliwie może przysłużyć się jego uwolnieniu od tego cienia. Wskazuje ona nawet na braki w dyskursie antysyjonistycznym przedwojennej KPP, które ułatwiły Moczarowi i s-ce ich reakcyjną robotę: "Pojęcie »antysyjonizmu« kolportowano m.in. z przedwojennego dyskursu komunistów – także żydowskich – którzy w syjonizmie upatrywali idei narodowej, reakcyjnej wobec postulatu wspólnej, ponadnarodowej walki z wyzyskiem, a pojęcie narodu uważali za w najlepszym razie fałszywą diagnozę przyczyn tegoż wyzysku". Brak jednak w jej dyskursie jasnego opowiedzenia się za takim spojrzeniem na walkę narodowowyzwoleńczą, jakie reprezentowali Trocki i Fanon.
Tymczasem właśnie to pozwalałoby postawić tu jasno kropkę nad i. "Syjonizm jest w interesie Żydów" – zgodziliby się ze sobą Moczar i Herzl. Pytanie: w interesie KTÓRYCH Żydów? W okresie ostrej polemiki ideowej z Bundem Lenin pisał: "Idea narodowości żydowskiej jest sprzeczna z interesami proletariatu żydowskiego, stwarzając wśród niego bezpośrednio i pośrednio nastroje wrogie asymilacji, nastroje getta". Wypowiedź ta – oznaczająca, że nawet najważniejszy praktyk rewolucji w historii nie był wolny od pomysłów "emancypacji" poprzez inkorporację do kultury panującej – nie była jednak dla Lenina reprezentatywna. Wskazywał on natomiast – słusznie – że cierpiący z rąk ciemięzców Żydzi przeciwstawiali często, szczególnie za sprawą syjonistów, swe interesy interesom innych ciemiężonych. Syjonizm, dokładnie tak jak ideologia serwowana przez klikę Moczara, prowadził i prowadzi do podzielenia i skłócenia tych, w których najżywotniejszym interesie jest przezwyciężenie podziałów rasowych, narodowościowych i etnicznych. Tak jak Moczar opierał swą demagogię na demonizacji Innego, tak służy tej demonizacji również demagogia syjonistyczna.
Izraelskiemu burżua zależy na tym, by robotnik-żydowski Izraelczyk widział swój wspólny interes z nim, a nie z robotnikiem arabskim. W Izraelu – metropolii kapitalistycznej – standardowy dzień pracy wynosi 9 godzin przy pięciotygodniowym tygodniu pracy albo 8 godzin przy sześciotygodniowym tygodniu pracy. Bez "arabskiego wroga" utrzymanie tego byłoby niewątpliwie trudniejsze. Co trzecie izraelskie dziecko idzie do szkoły głodne, a dysproporcje majątkowe w tym kraju kilka lat temu były drugimi największymi wśród tzw. krajów rozwiniętych, zaraz po Stanach Zjednoczonych. Bez "arabskiego wroga" burczące brzuchy nie tylko wielu dzieci Palestyńczyków z izraelskim obywatelstwem, lecz i dziesiątek tysięcy dzieci żydowskich w Izraelu i w koloniach na Zachodnim Brzegu (szczególnie dzieci Żydów sefardyjskich i Żydów rosyjskich) mogłyby poskutkować – kto wie – może nawet zbrojnymi wystąpieniami przeciwko izraelskiej burżuazji. Wspomnijmy tylko o historycznym doświadczeniu izraelskich Czarnych Panter – bez względu na to, że nie wypowiedzieli w swej walce ostatniego słowa, a ich bunt został w końcu "wchłonięty" przez syjonistyczny Matrix.
Tymczasem Zawadzka pisze: "Brak rozróżnienia na Izraelczyków i Żydów z jednej strony, z drugiej zaś antysyjonizmu jako pojęcia, które posłużyło do antysemickiej nagonki, od antysyjonizmu jako sprzeciwu wobec XIX-wiecznej doktryny politycznej wcielanej dziś w życie sprawia, że boimy się krytykować Izrael, bo grozi to zarzutem o antysemityzm lub, co gorsza, faktycznym powieleniem antysemickich przesądów".
Syjoniści nigdy nie myśleli o sojuszu Żydów z innymi "wyklętymi ludami ziemi" – zamiast tego konsekwentnie pukali do drzwi możnych. Ich praktyka oznaczała permanentną parodię walki narodowowyzwoleńczej i nie mogła przynieść rzeczywistej emancypacji Żydów. Żydzi mają być biali i bogaci – oto ostatnie słowo syjonizmu. Syjonizm, będąc ideologią żydowską, żywił się zatem (i żywi) antysemickimi przesądami – stąd też skądinąd możliwy jest wykorzystywany w propagandzie syjonistycznej i wspomniany w tekście Zawadzkiej szablon "samonienawidzącego się Żyda". Jednak ideologia ta pozwoliła uczynić "białymi i bogatymi" jedynie mniejszość Izraelczyków. "Syjonista" jako diaboliczny Inny w dyskursie Moczara stanowi figurę, która zaciemnia, a nie rozjaśnia kwestię treści klasowej syjonizmu. Przeciwstawienie w związku z tym kategorii "Żyd" i "Izraelczyk" samo w sobie niewiele pomaga w walce z antysemicką eksploatacją antysyjonizmu – nawet jeśli nieustannie przypomina się o tych Izraelczykach, którzy są-przecież-ludźmi-dobrej-woli.
Granice widoczności
Dalej Zawadzka piętnuje "taktykę" polskich mediów głównego nurtu, "zgodnie z którą swoiste »bezpieczeństwo« – a może raczej glejt poprawności – zapewni im zapraszanie do komentowania polityki Izraela niemal wyłącznie ludzi o publicznej identyfikacji żydowskiej i poglądach umiarkowanie syjonistycznych". Nie sposób się nie zgodzić, tak jak z tym, że osoby te przedstawiały nieraz masakrę na Mavi Marmara jako wynik swoistej pomyłki technicznej, podczas gdy można co najmniej podejrzewać, że śmierć uczestników Flotylli Wolności stanowiła zamierzony skutek izraelskiego pokazu siły. Również słusznie autorka stwierdza: "W wypowiedziach komentatorów uderza przede wszystkim, że [...] nie odnieśli się ani do izraelskiej polityki wobec Palestyńczyków, ani do zasadności blokady Strefy Gazy, ani do koncepcji Izraela jako państwa narodowego, ani do etycznego wymiaru drastycznego w skutkach ataku izraelskiej armii. Z ich perspektywy ważne jest jedynie, na ile wydarzenie to pomoże lub zaszkodzi wizerunkowi Izraela, na ile wzmocni, a na ile osłabi rząd, który na nie zezwolił. Perspektywa szersza niż państwowa nie ma tu racji bytu. Wraz z nią znikają ludzie, którzy podjęli ryzyko udziału w FF [Flotylli Wolności]. Znika idea, która nimi kierowała i dyskusja nad nią. Znikają wreszcie Palestyńczycy – z ich niereprezentowaną historią, bagatelizowaną traumą i dzisiejszym opłakanym położeniem".
Wyrazy uznania należą się Zawadzkiej za wskazanie na sposób eksploatacji historii przez syjonistów – i tak Uri Huppert, wcale nie skrajny prawicowiec, pozwala sobie w kontekście zmasakrowania Flotylli Wolności na stwierdzenie: "Dla współczesnych Izraelczyków nie jest zrozumiałe promowanie postaw pacyfistycznych wobec Hitlera". Polityka historyczna, oparta na bezwzględnej eksploatacji Szoah w celu wyzyskiwania lęków społeczności żydowskiej w historycznej Palestynie i reszcie świata, służy faktycznie fałszowaniu historii i upowszechnianiu przesądów orientalistycznych, w ostatniej zaś instancji reprodukcji panowania jednego narodu nad drugim.
Temu samemu – i znów Zawadzka trafia w sedno – służy w ostatniej instancji dyskurs "wojny z terroryzmem". Za Pierrem Bordieu stwierdza: "Czym jest terroryzm? Bronią słabych. Która jest zawsze słabą bronią". Zauważa też, że "poza kontekstem władzy i nierównowagi sił pojęcie terroryzmu traci jakikolwiek sens". Jednak mimo rozpoznania owej dialektyki ucisku i oporu Zawadzka wycofuje się przed ostatecznymi wnioskami. Wystarczyło by przeczytała w gazetach, że do udziału w demonstracjach w proteście przeciwko izraelskiemu atakowi na Flotyllę Wolności wezwał Hamas i "irański negacjonista Mahmud Ahmadinedżad", aby podjęła decyzję o rezygnacji z udziału w demonstracji pod ambasadą Izraela w Polsce. "Zdjęłam buty. Wściekła, odmówiłam cynicznego zagospodarowania mojego sprzeciwu przez organizacje i ludzi, z którymi nie mam i nie chcę mieć nic wspólnego".
Mniejsza o Ahmadinedżada. Niemniej Zawadzka odmawia także Hamasowi prawa do reprezentowania większości Palestyńczyków. Wspomina najdrastyczniejsze metody walki, stosowane przez tę organizację – w tym nade wszystko zamachy samobójcze. Nie poszła na demonstrację – można tak to podsumować – w sumie tylko dlatego, że Palestyńczycy nie wyłonili "sensowniejszej" reprezentacji narodowej. To tak, jakby obrażać się na strajkujących robotników za niską świadomość genderową.
Nagle zupełnie czy prawie zupełnie znika rozróżnienie między przemocą ciemięzców a przemocą ciemiężonych. Tekst, który mimo błędów pozostaje cennym głosem o pułapkach grożących polskim antysyjonistom, kończy się zgrzytem. Przemoc Hamasu – który bez względu na niektóre metody, jakie stosował w swej historii, oraz na swój profil ideologiczny, pozostaje ruchem narodowowyzwoleńczym i nastawionym na złamanie dominacji – zrównana zostaje właściwie z przemocą potęgi kolonialnej, przemocą obliczoną na utrzymanie i reprodukcję dominacji.
Wśród ludzi, którzy zginęli z rąk bojowników Hamasu i innych palestyńskich grup zbrojnych, było wielu niewinnych. To prawda. Tak samo z rąk IRA ginęli niewinni Anglicy. Czy Zawadzka zrówna zatem przemoc IRA z tą przemocą, która doprowadziła do Krwawej Niedzieli?
I co powie na przykład na stwierdzenie profesor Nurit Peled-Elhanan, która straciła w jednym z zamachów 14-letnią córkę, i która stwierdziła, że uznaje ją za ofiarę izraelskiej okupacji oraz nie czuje żalu do bezpośredniego sprawcy jej śmierci? Przecież chyba przyzna, że przemoc Hamasu czy IRA jest niemożliwa do zrozumienia, jeśli nie pojmie się kontekstu dominacji!
Hamas już w przeszłości solidaryzował się np. z walką rdzennych Afrykańczyków na rzecz obalenia apartheidu w RPA – co byłoby nie do pomyślenia w wypadku syjonistów nawet na długo przed powstaniem państwa Izrael.
Zawadzka stwierdza wcześniej: "granice tego, co do pomyślenia nie pokrywają się z tym, co jest możliwe »do zrobienia«. Przeciwnie. Właśnie dlatego, że Zagłada wymagała zbyt wielkiego wysiłku w likwidacji dyskomfortu myślowego, a być może po prostu na niego skazywała, tak wielu odmówiło sobie – i innym – pomyślenia o niej wtedy, gdy miała ona miejsce. Granice myślenia wyznaczają granice widoczności, ale nie wydarzeniom. Myślę, że kiedy mechanizmy budowania tożsamości nie podlegają refleksji i próbie nadania im świadomego charakteru, wtedy uruchamia się ich najbardziej niebezpieczny potencjał".
No właśnie. Ale jej próba nadania im świadomego charakteru pozostaje tylko częściowo skuteczna. Usiłując wyjść ze starych pułapek – wpada w nowe. W dużej mierze dlatego, że – jak pisał Marks – "Tradycja wszystkich zmarłych pokoleń ciąży jak zmora na umysłach żyjących". Także tych, którzy świadomie stawiają czoła tej tradycji.