Tak się złożyło, że tegoroczne wybory prezydenckie w Polsce kończyły się przy wtórze doniesień o kolejnych żołnierzach zabitych w Afganistanie. Rzecz jasna straty polskiego kontyngentu w tym kraju wciąż są stosunkowo niewielkie. Do 27 czerwca br. zginęło 19 Polaków, co w porównaniu do liczby zabitych żołnierzy USA (1062) czy Wielkiej Brytanii (303) nie wydaje się wielkością dramatyczną w warunkach wojennych.
Niepokojące jednak jest to, że doniesienia o rosnących w coraz większym tempie ofiarach nie robią na nikim wrażenia. Wręcz przeciwnie, rząd Donalda Tuska, zgodnie ze swoją dewizą chowania głowy w piasek w imię zasady, że "jakoś to będzie", trwa wiernie przy polityce zwiększania polskiej obecności wojskowej w Afganistanie. Kilka miesięcy temu podjęto decyzję o zakupie izraelskich samolotów bezzałogowych na potrzeby działań okupacyjnych w prowincji Ghazni. I bez takich ekstrawagancji koszty wojny w Afganistanie rosną z roku na rok. Jeżeli jeszcze w roku 2004 kosztowała ona państwo polskie "tylko" 40 mln zł, to w roku 2009 cena wojny wyniosła niebagatelne 785 mln, a w 2010 r. ma przekroczyć 1,9 mld zł.
Jedną z najważniejszych decyzji podjętych przez pełniącego obowiązki prezydenta marszałka Komorowskiego, kilka dni po katastrofie smoleńskiej (a zatem w cieniu ogłoszonej po niej żałoby), była zgoda na wysyłkę posiłków do Afganistanu. W konsekwencji można się spodziewać nowych doniesień o stratach sił okupacyjnych, ale, co najważniejsze, wysłanie kolejnych żołnierzy pod Hindukusz oznacza intensyfikację walk i dalsze zwiększanie się liczby cywilnych ofiar tej kolonialnej wojny. Wedle ostrożnych danych ONZ tylko w roku 2009 zginęło w Afganistanie 2412 osób cywilnych, a to jest równoznaczne z 14% wzrostem w stosunku do roku 2008.
O takich brzydkich rzeczach nie mówi się jednak podczas kampanii prezydenckiej. Jeżeli już słyszymy głosy krytyczne o polskim zaangażowaniu w Afganistanie i perspektywie wycofania się stamtąd to padają niemal wyłącznie argumenty techniczne. Tak właśnie było z artykułem szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego generała Stanisława Kozieja.[1]
Generał Koziej nie powiedział niczego oryginalnego, ani nowego. Każdy kto śledzi wydarzenia w Afganistanie zdążył się już zorientować, że dowództwo NATO nie ma pomysłu na rozwiązanie sytuacji w tym kraju, inicjatywa jest po stronie powstańców, którzy zdobywają coraz większą sympatię ludności, armia polska wzięła na siebie zbyt ambitne zadania, a dalsze trwanie na dotychczasowych pozycjach może się przekształcić w bezładną rejteradę i, w konsekwencji, w podważenie wiarygodności Paktu Północnoatlantyckiego. W tych warunkach generał Koziej zaproponował rezygnację z miraży zaprowadzenia w Afganistanie porządku politycznego odpowiadającego Waszyngtonowi, sukcesywne zmniejszanie polskiego kontyngentu i jego wycofanie w 2012 r. – razem z resztą sił NATO lub samodzielnie.
Trudno przypisać tym tezom jakiś radykalizm, bo przecież ich autor nie zakwestionował NATO-owskich ambicji zarządzania bezpieczeństwem światowym, które leżą u podstaw wojny w Afganistanie, ani nawet nie odrzucił retoryki "zagrożenia terrorystycznego" rzekomo płynącego z tego kraju. Przyznać trzeba jednak, że po raz pierwszy tak wysoki urzędnik państwowy w Polsce zdobył się na odważną i trafną analizę sytuacji. Histeryczne reakcje na analizę generała Kozieja tylko potwierdzają jej słuszność. Nie zmieni tego nawet fakt, że pod naciskiem polityków, generalicji i mediów szef BBN sam zaczął bagatelizować własne słowa.
"Gazeta Wyborcza" z właściwym sobie poczuciem odpowiedzialności napiętnowała generała na pierwszej stronie oznajmiając, że Koziej "nabroił"[2]. Prawda jednak jest taka, że nabroiły kolejne rządy, z lewicy i prawicy, które najpierw posłały polskich żołnierzy na kolonialną wojnę Ameryki, a potem bezrefleksyjnie zwiększały ich liczebność. Nabroiły także media, które postanowiły pełnić rolę wojennego dobosza walącego w bębenek upragnionego zwycięstwa bez liczenia się z ceną, jaką zapłacą za nie Afgańczycy. Warto pamiętać, że ulubiony zwrot niektórych bojowych dziennikarzy wciąż brzmi "musimy wygrać tę wojnę" – tak jakby chodziło o grę komputerową – oczywiście prowadzoną z bezpiecznej odległości.
Przypisy:
1. http://www.polskieradio.pl/wiadomosci/kraj/artykul171846.html
2. http://wyborcza.pl/1,75248,8061768,General_Koziej_nabroil.html
Przemysław Wielgosz
Tekst ukazał się w miesięczniku "Le Monde Diplomatique - edycja polska".