Zdarzają się jednak afery, w których osoby młodsze uczestniczą nie z własnej woli. Są na tyle młode, że trudno od nich oczekiwać rozsądnego podejmowania decyzji. Po prostu nie wiedzą, na co się piszą, albo też możliwość podjęcia decyzji w ogóle została im odebrana. Dlatego w prawie amerykańskim wszelki stosunek z osobą nieletnią kwalifikuje się jako gwałt, choć z punktu widzenia Europejczyka, na przykład – wielbiciela zakochanego w Bognie Tyrmanda – jest to typowy przykład reductio ad absurdum. Jednak w rozpasanej i liberalnej Europie również bywają sytuacje, w których konflikt może rozwiązać jedynie sąd. Każde pokolenie ma bowiem własne "standardy przyzwoitości" i jedynie sprowadzenie argumentów na zdroworozsądkową i minimalistyczną płaszczyznę kodeksów umożliwia podjęcie jakiejkolwiek decyzji, co dalej.
Ze względu na kontrowersyjne orzeczenia sądu warto, jak sądzę, przyjrzeć się bliżej dwóm skandalom, tzw. "sprawie Polańskiego" (choć już nie "sprawie Geimer"...) i tzw. "sprawie Rosati" (ale dlaczego nie "sprawie Żuławskiego"?). W pierwszym przypadku smok sprawiedliwości obudził się po trzydziestu latach, żądając ekstradycji znanego reżysera w celu wydania wyroku w sprawie o gwałt na nieletniej. W drugim aparaty sprawiedliwości również zadziałały z pewnym opóźnieniem, zakazując rozpowszechniania książki zgorzkniałego starca, zniesławiającego w niej niewierną bogdankę. Wyrok zapadł niedługo po tym, jak rozszedł się cały, kilkutysięczny nakład.
W dzisiejszej "sprawie Polańskiego" - nie chcę wnikać w to, co działo się przed laty w willi Jacka Nicholsona – krzyżują się trzy wątki. Po pierwsze, seks uprawiany z małoletnimi. Choćby wyglądały "dorośle", choćby mówiły co innego, choćby wyrażały zgodę – a co do każdego z tych punktów w "sprawie Polańskiego" były wątpliwości – uznajemy, że nie powinno się brać dzieci do łóżka, czy nawet jacuzzi. Zawsze warto postawić pytanie – dlaczego? Na jakiej podstawie? Przecież wszystko wskazuje na to, że Maria urodziła Jezusa, mając lat czternaście. Król Polski - Jadwiga została wydana za mąż za Jagiełłę w wieku lat dwunastu i jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że czekali z "tym" do jej osiemnastych urodzin. Jednym słowem, choć dziewczęta od mniej więcej stu lat przekraczają próg dojrzałości płciowej coraz wcześniej, to granica wieku, od której spółkowanie przestaje być "czynem zabronionym", nie tylko coraz bardziej oddala się od przeciętnego wieku gotowości cielesnej, ale też jest coraz bardziej celebrowana i chroniona prawnie.
Te, mniej więcej (w Polsce), trzy lata stanowią dla wszystkich trudny okres. Zakwitające dziewczęta i chłopcy to chodzące pragnienie. Z drugiej strony, świeżość, otwarcie i zwiastujące hormonalną burzę chmury feromonów sprawiają, że dorosłym trudno jest przejść obojętnie. Przyciąganie jest biologiczne, fizyczne i boleśnie realne. Jednak jednym z elementów nowoczesności (i ponowoczesności) jest demokratyzacja stosunków międzyludzkich. Relacje, w których jedna strona ma zbyt wyraźną przewagę nad drugą, po prostu przestały nas bawić. Chociaż amatorzy lolitek zarzekają się, że to one mają nad nimi przewagę, że ich "uwiodły", "wykorzystały", to w istocie dzieje się tak wyłącznie ze względu na to, że nie radzą sobie z własnym pożądaniem. To z nim mają romans, nie z dzieckiem czy nastolatką; na szczęście trudno to udowodnić w sądzie. Osoba zbyt młoda w takim związku nie ma nic do powiedzenia i właśnie to powinno nas niepokoić – jak zresztą w każdej innej relacji, w której nie zadziałał wielki i wspaniały mechanizm ultrademokracji, dzięki któremu w łóżku stajemy się sobie równi. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że codziennie spotykamy się z przedmiotowym traktowaniem, w rzeczywistości sprowadzenie do rangi przedmiotu może być samo w sobie przeżyciem traumatycznym. Nie ma żadnej wątpliwości, że trzydzieści lat temu Roman Polański potraktował Samanthę Geimer jak przedmiot, wykorzystując ją jako rekwizyt w stosunku seksualnym z własnym pożądaniem.
Ten schemat – potraktowania przedmiotowego, braku komunikacji, użycia równoznacznego z wykorzystaniem – może stać się wystarczającym punktem wyjścia dla bardzo szerokiej prawnej koncepcji gwałtu (zbliżonej do francuskiej) oraz poważnym argumentem w dyskusji na temat pedofilii. Jednak im szersza definicja jakiegoś przestępstwa, tym większe pole manewru powinien mieć sędzia wymierzający karę. Trudno sobie wyobrazić, by wszyscy skazani na podstawie tak pojemnej kwalifikacji odsiadywali po trzydzieści lat. Ani to sprawiedliwe, ani wykonalne. Tymczasem emocje, jakie udało się wzbudzić wokół sprawy urzędnikom prowadzącym śledztwo, mogły w poważnym stopniu wpłynąć na osąd wydany przez ławę przysięgłych, dwunastu zwykłych obywateli przysłuchujących się argumentom stron i wydających wyrok.
Emocje prowadzą do radykalizacji opinii – i w tym sensie można zrozumieć, że Polański obawiał się, że nie będzie sądzony obiektywnie, że podburzeni ławnicy na fali uczuć wydadzą niekorzystny werdykt. Dodajmy na marginesie, że tak wysokie kary, emocje widoczne na sali sądowej (ławnicy to nie profesjonalni sędziowie-rutyniarze), wysokie prawdopodobieństwo skazania i skończenia życia w więzieniu muszą się przekładać na zagrożenie życia ofiar gwałtu; w końcu zabójstwo to najprostszy sposób, by zamknąć im usta i postarać się wszystko zatuszować.
I tak dochodzimy do drugiej kwestii, kwestii retrybucji. Polański, jak wiadomo, uciekł przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości, wykorzystał swój status gwiazdora i postanowił nie odbywać kary. Jednocześnie jego żona i przyjaciele zarzekają się, że... karę odbył. Szok aresztowania, wyrzuty sumienia i niemożność pracy w Hollywood doprowadziły do zrozumienia, jakie cierpienie zadał, i niewzruszonego postanowienia poprawy. Polański nigdy więcej nie miał przekroczyć pewnych granic, w tym granic wiekowych. Ustatkował się, założył rodzinę, ma dwójkę dzieci. Co więcej, sama ofiara, Samantha Geimer, publicznie oświadczyła, że nie chce dłużej drążyć tej sprawy.
Według niektórych to wystarczy. Inni pomstują na opieszałość i nieskuteczność systemu sprawiedliwości, który ich zdaniem powinien czerpać inspirację z Kodeksu Hammurabiego: oko za oko, ząb za ząb, nie wspominając o współczesnych komornikach naliczających odsetki za spóźnienie (w odsiadywaniu kary). Różnica postrzegania tej sprawy nie da się wyjaśnić. To, czy karę postrzega się w kategoriach odpłaty czy resocjalizacji, jest równie tajemnicze, jak źródła posiadania lewicowych czy prawicowych poglądów.
Jeśli trzymać się amerykańskiego podziału na liberałów i republikanów, według tych pierwszych liczy się nie tyle cierpienie sprawcy, co sprawienie, by zaczął szanować reguły społecznego współżycia. Republikanie z kolei, którzy od Johna Locke'a, ojca liberalizmu, czerpią więcej, niż zazwyczaj przyznają, uznają za nim, że rolą państwa jest wymierzanie kar przestępcom, kar możliwie jak najbardziej surowych i wymierzanych z żelazną konsekwencją. To, że przestępca umyka karze, jest więc w tym ujęciu porażką całego systemu państwowego.
Można więc zrozumieć, dlaczego republikański prokurator domaga się ekstradycji Polańskiego. Z drugiej strony jednak, choćbyśmy najbardziej nawet współczuli Stanom Zjednoczonym ich sypiącej się państwowości, europejskie rozumienie gwałtu, a więc i kary za niego przewidziane są zupełnie inne. Stosunek seksualny z osobą małoletnią nie podpada pod kategorię gwałtu, a i sam gwałt nie jest postrzegany – jak w Stanach – jako przestępstwo najwyższego stopnia. Nie tylko więc w Europie Polański otrzymałby nieporównywalnie niższy wymiar kary, ale też jego czyn dawno uległby przedawnieniu. W USA natomiast grozi mu nawet trzydzieści (a nie osiem) lat więzienia, nie podlegających przedawnieniu.
W tej – trzeciej już – perspektywie ewentualna ekstradycja reżysera wydaje się bardziej przypominać wydanie zbyt frywolnego Europejczyka jednemu z państw uznających islamskie prawo zwyczajowe, szariat, które przewiduje za cudzołóstwo karę śmierci, niż próbę ponadpaństwowego wymierzania sprawiedliwości, jaką zaobserwować można np. przed trybunałami w Strasburgu czy Hadze. Sprawa Polańskiego przypomina nam, że lokalne systemy prawne nie nadążają za rzeczywistością, to znaczy, przybierającą na intensywności światową cyrkulacją nie tylko towarów, ale i osób. Czy każdy z nas, kupując bilet na lot międzynarodowy, powinien odebrać przy okazji krótkie szkolenie na temat przepisów w kraju, do którego zmierza? A może powinniśmy pomyśleć o nadrzędnym systemie prawa światowego? Lub jeszcze inaczej, utworzyć na wzór wspomnianych trybunałów międzynarodową instancję karną? Któreś z tych rozwiązań niebawem okaże się konieczne.
Jak już mówiłam, z zasady lubię starych oblechów. Doświadczonych mężczyzn po sześćdziesiątce, kiedy testosteron trochę odpuszcza i pozwala spojrzeć na życie w nowy sposób, uwalniając od konieczności rywalizowania ze wszystkim, co się rusza. Poruszają mnie ich frustracje, wkurzenie na samego siebie, pragnienie, żeby raz jeszcze móc zrobić to, czego się nie zrobiło. Nie wiem, czy etap ten dopada wszystkich mężczyzn – z pewnością nie każdy z nich jest w stanie sam przed sobą przyznać się, że przeżywa spóźnioną rewolucję. Jeśli jednak stawią czoła temu drugiemu oddechowi witalizmu, nie tylko chwytają mnie samą za serce, ale też – dzięki swojej fascynacji innością, życiem bez przemocy, a nawet dawaniem życia – stają się przykładowymi sojusznikami w sprawach wszystkich kobiet.
Tylko czy kimś takim jest Andrzej Żuławski? Znany z gwałtowności reżyser już na początku lat siedemdziesiątych miał kłopoty z polską cenzurą – ale nie ze względów politycznych, tylko przez drastyczność swoich obrazów. Od początku drążył bowiem temat sublimacji przez przemoc, łączył przemoc z przewrażliwieniem, dodawał własne przypisy do Dostojewskiego, fascynował się przemocą psychiczną i wywoływanymi przez nią przełomami osobowości. Na łamach "Twojego Stylu" przez kilka lat opisywał blaski i cienie swojego małżeństwa z francuską aktorką Sophie Marceau, wciąż balansując na krawędzi dobrego smaku i co chwila gwałcąc granice prywatności i intymności bliskich mu osób, przede wszystkim żony. Dla Weroniki Rosati nie powinno więc być zaskoczeniem, że blisko siedemdziesięcioletni twórca jest gotów w każdej chwili nadużyć zaufania. Z drugiej strony jednak można zrozumieć, że poszukiwanie skrajnych, przełomowych doświadczeń mogło być kuszące dla aktorki studiującej w Lee Strasberg Institute, gdzie panującą doktryną jest "przeżyj, żeby umieć pokazać".
Choć można by zakładać, że po szesnastu latach małżeństwa z gwiazdą Żuławski rozumie mechanizmy rządzące tabloidami i potrafi unikać zbędnego i upokarzającego rozgłosu, przy okazji relacji z Weroniką Rosati nie było tego widać. Jedną sprawą jest zabieranie kogoś na oficjalne imprezy i przyjmowanie z wizytą, inną – publiczne obsypywanie czułościami, zwłaszcza niechcianymi. Żuławski nigdy nie zdementował plotki o uprawianiu seksu w samochodzie zaparkowanym koło znanego warszawskiego parku, co więcej, z wyraźną przyjemnością wraca do tego posądzenia w rozmowach z mediami, na przykład w wywiadzie udzielonym dla "Przekroju" z 27 lipca 2010 r. Bez względu na to, co dzieje się pomiędzy reżyserem a młodą aktorką, przez trzy lata dzielące pierwsze plotki o związku i wyrok sądu, to po stronie Żuławskiego dochodzi do kolejnych niedyskrecji. Rosati natomiast intensywnie imprezuje (bez Żuławskiego), pokazuje się z przystojnymi trzydziestolatkami, publicznie zrywa znajomość z uciążliwym wielbicielem...
Uciążliwość sięgnęła apogeum w książce pod tytułem "Nocnik", którą Żuławski wydał na początku tego roku w młodym wydawnictwie "Krytyka Polityczna". Autor przyznaje, że Rosati jeszcze przed oddaniem książki protestowała przeciwko publikacji, jednak stwierdził wówczas, że jest to "coś w rodzaju sprawdzianu, czy ona jest w stanie po raz pierwszy w życiu wyjść ponad to wszystko". Czym jest "Nocnik" - nie wiadomo. Ani powieścią (autor zaprotestował przeciwko dodaniu słowa "powieść" w podtytule), ani wspomnieniami; ani fikcją, ani nie-fikcją. Postaci, jak stwierdza Żuławski, są "ulepione" z tego, co znalazł u otaczających go osób, i własnych jego fantazji. To znaczy, że romansująca z głównym bohaterem "Nocnika" i alter-ego autora Esterka ma zawód, wykształcenie, rodziców i aparycję Weroniki Rosati, spotyka się z Hadrianem w tych samych dniach, co Rosati z Żuławskim itd. Oprócz tego jest miernotą i beztalenciem, za to obdarzona jest potężną dawką zmysłowości i wyuzdania, które bezwzględnie wykorzystuje do budowania kariery.
Wszystko wskazuje na to, że nawet sam autor nie wie, jak postać Esterki ma się do rzeczywistości. Jak więc potraktować zrównanie Esterki z wiadrem na wpływową spermę (w książce padają sformułowania znacznie mocniejsze)? Czy wzruszenie ramionami wystarczy, jeżeli mówimy o młodej aktorce popularnych seriali, w kraju, gdzie większości obywateli obce są subtelne, literacko-prawne rozróżnienia na fikcję, prawdę i pomówienie? Tym bardziej, że sam autor nie pomaga, niemal z dnia na dzień zmieniając stanowisko co do "zawartości cukru w cukrze" i fikcji w fikcji?
Sąd wydał nakaz wstrzymania sprzedaży, jednak mimo złożenia pozwu z odpowiednim wyprzedzeniem stało się to w chwili, gdy cały nakład skandalizującej książki się w zasadzie rozszedł. Używane egzemplarze pojawiają się w antykwariatach lub na allegro.pl, gdzie ceny dochodzą dziesięciokrotności ceny sprzedaży, a mimo to mówi się o cenzurze. Żuławski w wywiadach udzielanych kolejnym tygodnikom opiniotwórczym powołuje się na wolność słowa. Redaktorzy – mężczyźni – z pewną, jak się zdaje, lubością, wypytują o pikantne szczegóły i cytują co bardziej wulgarne podsumowania Esterki. Weronika Rosati to bohaterka pism dla kobiet, ale nikt nie zaprasza jej, by choćby w ramce na 200 znaków skomentowała sprawę w "Przekroju" albo "Dużym Formacie". Zakaz rozpowszechniania książki nie przeszkadza dziennikarzom powielać w setkach tysięcy kopii tych samych zdań, które doprowadziły do wydania przez sąd takiej, a nie innej, decyzji. Ba, rozmówcy Żuławskiego godzą się z tym, że na niewygodne pytania po prostu nie odpowiada ("Duży Format" z 5 sierpnia 2010) lub okazują męską sympatię i na łamach gazety przechodzą z reżyserem na "ty" (Robert Mazurek w lipcowym "Przekroju").
Choć powinno nas to zdziwić, jednak nie dziwi. Podobna kampania wsparcia rozpętała się, kiedy Szwajcarzy zatrzymali Polańskiego na podstawie nakazu aresztowania sprzed trzydziestu lat. Także wówczas, zamiast zważyć słowa przed wypowiedzeniem, krzyczano o "małoletniej prostytutce" i "nagonce na reżysera", oferowano bezwarunkowe wsparcie "wielkiemu artyście" oraz odsądzano od czci i wiary Samanthę Geimer i jej matkę ("trzynastolatki same pchają się do łóżka" - komentowała nie bez racji Dorota Stalińska, tylko zapomniała dodać, że drugiej, dorosłej stronie po prostu nie wolno tego wykorzystywać). Doszło do tego, że naganny postępek Polańskiego tłumaczono traumatycznym dzieciństwem w krakowskim getcie, a nakaz aresztowania – nagonką na Żydów. O Geimer pisano, ale raczej nie ubiegano się o jej własną opinię. Przypięta etykietka ofiary gwałtu nie pomogła jej w karierze; poza tym do dziś przedstawia się ją jako ową dziewczynę, którą zgwałcono, kiedy miała 13 lat, nawet w tych tekstach, gdzie nie do końca jest to potrzebne.
Być może człowiek jest z natury pornograficzny. Z pewnością narracje na temat seksualnego uciśnienia młodych dziewcząt przez starszych mężczyzn są wszechobecne nie tylko w historii kultury europejskiej. Wydłużenie życia i zmiany struktury własności – wzrost znaczenia klasy średniej, zróżnicowanie pozycji ekonomicznej osób wykształconych – zaowocowały niezwykłą popularnością tego motywu w literaturze romantycznej, która z kolei od stuleci kształtuje wyobraźnię i mentalność Polaków.
W moim kraju młodość i bezbronność do tego stopnia utożsamiana jest z czymś podniecającym, że wystarczy, że młode i bezbronne osoby nie podejmą daleko idących środków ostrożności, by uznać je za prowokujące. W moim kraju za najbardziej niebezpieczne uwodzicielki uznaje się istoty na tyle słabe, że nikt nawet nie zauważa, jak odbiera im się głos. A jeśli nie są aż takie słabe? Jeśli protestują przeciwko publicznemu zeszmaceniu na mętnych podstawach? Tym bardziej się gardłuje, że to ich własna wina, tym bardziej męska brać zwiera szyki w obronie biednej, niedogolonej i często podstarzałej "ofiary".
Ci wielcy przeciwnicy cenzury, do ostatka walczący o "wolność słowa", jakoś nie zauważają, że nazwanie kogoś "interesowną puszczalską" potrafi skutecznie odebrać głos i możliwość zawodowego rozwoju, a cenzura obyczajowa to najsilniejsza i najdotkliwsza postać cenzury. Solidarność nasieniowodów stawia samą siebie ponad prawem, święcie przekonana, że to na niej się ono opiera. Nie bez racji Żuławski, który zrezygnował z kręcenia filmów w Polsce, gdyż cenzura nie wpuściła na ekrany proponowanej przez niego dawki przemocy, dzisiaj stroi się w piórka męczennika walki o wolną Polskę. Aresztowany Polański pięknie wpisał się w narrację o prześladowaniu narodu polskiego. A wszystko przez te przeklęte młode dziewczęta... Panowie dziennikarze pędzą wspierać, klepać po plecach i publikować wyjaśnienia. Ale wyłącznie z perspektywy mężczyzn, bo przecież po co Rosati czy Geimer miejsce w poważnych, opiniotwórczych pismach? Mogą się wszak wypłakać na łamach "Gali" czy "Vivy!".
To dobrze, że prawo chroni prawa i interesy kobiet lub szerzej – ofiar mężczyzn, nawet narażając się na zarzut powrotu do cenzury. Ale dopóki media, w szczególności opiniotwórcze, zdominowane są przez facetów zaślepionych przez testosteron, dopóty sprawiedliwości nie stanie się zadość. Nie chcę myśleć, że np. "Przekrój" to gazeta dla mężczyzn porównywalna z miesięcznikiem "Logo", ale jak długo jego redaktorzy będą klepać po plecach najróżniejszych Żuławskich i wyobrażać sobie, że nie mają obowiązku wysłuchać – i upublicznić – stanowiska kobiet uważających się za pokrzywdzone, tak długo w moich, kobiecych oczach nie będzie w Polsce sprawiedliwości rzeczywistej, a nie tylko formalnej. Tymczasem, jeśli się dobrze zastanowić, sprawiedliwość może się okazać korzystna dla wszystkich. Dlatego życzę panom dziennikarzom, żeby im testosteron odpuścił i żeby spojrzeli na życie inaczej. Innymi słowy, żeby się – jak jeden mąż – stali starymi oblechami...
Agata Czarnacka
Tekst ukazał się na stronie Feminoteka.pl (www.feminoteka.pl).