Najciekawszym i najistotniejszym problemem nie jest jednak PKB jako wskaźnik makroekonomiczny, lecz raczej wyrażająca się w nim logika gospodarcza na poziomie mikro. Jeżeli ktoś przejedzie gwoździem po karoserii auta Kowalskiego, to wandal z pewnością przysłuży się wzrostowi gospodarczemu: Kowalski będzie co prawda klął jak szewc, naje się nerwów i podskoczy mu ciśnienie, ale zapewne da zarobić lakiernikowi, co pozostawi swój ślad w oszacowaniach całości krajowej produkcji towarów i usług. Jednym słowem, PKB to miara zbyt optymistyczna – maskuje ona fakt, że część dochodów firm i osób fizycznych wyraża po prostu spadek jakości życia części społeczeństwa. Dochodzi do tego kwestia drenażu zasobów naturalnych. Brazylijski ekonomista polskiego pochodzenia Ladislau Dowbor sugeruje w wydanej po polsku książce pt. "Demokracja ekonomiczna", że roczne wydobycie ropy naftowej powinno być raczej odliczane od światowego PKB, oznacza wszak swojego rodzaju dekapitalizację – nieodwracalne zużycie kluczowego dziś środka produkcji.
Chodzi jednak o coś więcej niż arytmetyczny bilans plusów i minusów. Skąd, mianowicie, pochodzą koszty społeczne ukrywane przez wzrost gospodarczy? Przykładowo, Światowa Organizacja Zdrowia przyznaje, że stale wzrastający udział wydatków na ochronę zdrowia w globalnym PKB w dużym stopniu wyraża konieczność zmierzenia się z postępującą plagą chorób cywilizacyjnych: m.in. chorobami układu krążenia, otyłością, cukrzycą, depresją. Te z kolei masowo dotykają właśnie społeczeństwa "napędzane" imperatywem wzrostu gospodarczego, wiąże się on bowiem z niekorzystnymi dla zdrowia zmianami w charakterze pracy zawodowej, życia społecznego i w sposobie odżywiania się. Za inny przykład może posłużyć przedkryzysowa bańka budowlana w USA i Europie, gdzie tandetnie sklecone i przez nikogo nie zamieszkałe osiedla stawiano wyłącznie ku uciesze spekulantów kapitałowych, obracających derywatami kredytowymi, które okazały się pierwsza kostką domina światowej recesji. Innymi słowy, wzrost PKB sam wytwarza koszty, które następnie musi pokryć. Ponieważ trwająca od trzydziestu lat neoliberalna globalizacja forsuje urynkowienie kolejnych obszarów życia społecznego, wypada zapytać, jaka część globalnie wytwarzanej wartości pozwala skutecznie zaspokajać kluczowe ludzkie potrzeby, podnosząc jakość życia, a jaka oznacza jedynie przelewanie z pustego w próżne? Brytyjski ekonomista Harry Shutt oszacował, że 15 – 20 procent światowego PKB jest w istocie marnotrawstwem, nie dostarcza ludziom żadnej wartości użytkowej poza wyciskaniem zysków.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie sugerował, że naprawa samochodów, leczenie cukrzycy, czy budownictwo mieszkaniowe, wzięte jako takie, są marnotrawstwem. Rzecz raczej w tym, że w gospodarce kapitalistycznej zakładającej całkowitą atomizację procesów decyzyjnych, przedsiębiorcy, zabiegając o maksymalizację zysku, muszą znaczną część kosztów eksternalizować, czyli przerzucać na innych: na pracowników (płace i czas pracy), klientów (ceny i jakość towarów i usług) i społeczności lokalne (zanieczyszczenie środowiska, decyzje infrastrukturalne i drenaż zasobów). Już samo funkcjonowanie w konkurencyjnym otoczeniu wymusza zabezpieczanie się kosztami, które trzeba ponosić, nawet jeżeli nie oznaczają one żadnych korzyści. Konkurencja oznacza wypychanie z rynku kolejnych podmiotów, co w praktyce zawsze przekłada się na bezrobocie. Inwestycje to coraz częściej "inwestycje" dające zaledwie papierowe zyski. Robert Brenner z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles wykazał tymczasem, że monstrualnie rozrośnięta branża finansowa pożerała jednocześnie prawie jedną trzecią energii elektrycznej w USA!
Istotnym elementem mechanizmu odpowiedzialnego za patologie PKB jest powszechne stosowanie modelu decyzyjnego opartego na jednostronnym szacowaniu zwrotu z inwestycji. Jeżeli, jak chce tego liberalna ideologia, biznesmen lub wszechwładny menedżer alokuje środki biorąc pod uwagę jedynie swój wąski interes, to może on jednak dowolnie piętrzyć koszty, o ile jest w stanie przerzucić je na innych. Jednym z oblicz tego zjawiska, są rażące nierówności płacowe, które w ostatnim trzydziestoleciu narastały w całej gospodarce światowej. Brytyjski think tank New Economics Foundation wydał publikację ironicznie zatytułowaną "A Bit Rich" ("Nieco bogaci"), której autorzy wykazują, jak zdumiewająco niesprawiedliwa jest przepaść płacowa dzieląca ludzi wykonujących proste zawody od osób zajmujących posady na szczytach wielkiego biznesu. Co ciekawe, NEF posłużył się nowatorską metodą SROI (Social Return on Investment, czyli społeczny zwrot z inwestycji). Polega ona na oszacowaniu całościowych korzyści i kosztów inwestycji lub działalności zawodowej dzięki uwzględnieniu jej długofalowych konsekwencji i efektów ubocznych, często rozproszonych w gęstych sieciach społecznych, oraz dzięki wzięciu pod uwagę jak najliczniejszej grupy interesantów, którzy na każdej indywidualnej decyzji mogą zyskać albo stracić. Wnioski badaczy idą całkowicie pod prąd ekonomii politycznej głównego nurtu.
Porównywano społeczny zwrot trzech sowicie opłacanych, prestiżowych zawodów z trzema słabo wynagradzanymi. W pierwszej grupie znaleźli się bankowcy z londyńskiego City, członkowie zarządów agencji reklamowych i doradcy podatkowi; w drugiej: opiekunki i opiekunowie do dzieci, personel sprzątający w szpitalach i pracownicy przeróbki odpadów. Dla każdego z zawodów określono wachlarz jego oddziaływań gospodarczych i społecznych. Biorąc pod uwagę stosowany zazwyczaj "normalny" zwrot z inwestycji, czyli bezpośrednie korzyści finansowe, jakimi cieszą się podmioty zatrudniające ludzi w wybranych zawodach, na tle wydatków ponoszonych na ich wynagrodzenie, hojnie opłacani biją biedaków na głowę. Jednak szersze społeczne konsekwencje ich pracy każą zupełnie inaczej spojrzeć na gospodarcze znaczenie suto wynagradzanych profesji. Raport NEF szczegółowo opisuje kryteria wzięte pod uwagę przy ocenie SROI.
Zarówno finansiści, jak i szefowie branży reklamowej okazali się przynosić gospodarce więcej strat niż korzyści, z uwagi na destrukcyjny charakter nakręcanej przez nich "gospodarki długu" – na każdego zarobionego funta niszczyli oni od siedmiu do jedenastu kolejnych. Jednak najcięższym taranem antygospodarki okazali się doradcy podatkowi, zarabiający między 70 tys. a 200 tys. funtów, a świadczący swe usługi najbogatszej części społeczeństwa. Ich "dorobek" to czterdzieści siedem funtów wyrzuconych w błoto na każdego funta wydanego na skorzystanie z ich usług. W ciągu ostatnich 20 lat z powodu unikania podatków finanse publiczne Wielkiej Brytanii skurczyły się o około 25 miliardów funtów. Aby pokryć tę sumę rząd musiał się rzecz jasna zadłużać, tnąc jednocześnie wydatki publiczne. Gdyby tymczasem te 25 mld wydać na samą opiekę nad dziećmi, wytworzony w ten sposób potencjał kulturowo-społeczny mógłby w przyszłości przynieść ponad 50 mld funtów.
Trzy wzięte pod uwagę niskopłatne zawody nie odznaczają się właściwie żadnymi negatywnymi skutkami społecznymi. Opieka nad dziećmi pozwala rodzicom na rozwój zawodowy i jednocześnie na prawidłowy rozwój psychospołeczny ich latorośli, co ma nieoceniony wpływ na poziom tzw. miękkich kompetencji, bardzo istotnych dla gospodarek bazujących na gęstych sieciach społecznych. Sprzątaczki i sprzątacze w szpitalach wykonują pracę ważną ze względu na higieniczne uwarunkowania procesu leczenia, a zachowanie czystości oznacza w istocie niebagatelne oszczędności na kosztach terapii. Pracownicy recyklingu odpadów są nieocenieni z uwagi na ich wkład w zdrowie publiczne, jakość życia i oszczędności jakie zyskuje społeczeństwo dzięki segregacji śmieci. Zawody te przynoszą odpowiednio siedem, dziesięć i jedenaście funtów na każdego funta w nie zainwestowanego. Przedstawiają się zatem jako znacznie bardziej produktywne niż prestiżowe posady pozwalające rozdawać karty w kasynie globalnego kapitalizmu.
Niestety, żeby produktywność prostych zawodów mogła nadać kierunek gospodarce, a wzrost przypominał raczej rozwój niż pompowanie balonów finansowych, wymagany byłby inny porządek gospodarczy: bezpośredni zysk najsilniejszego interesanta na rynku nie rozstrzygałby o tym, w którym kierunku popłyną pieniądze i praca. NEF rzecz jasna zdaje sobie z tego sprawę, dlatego wcześniej ośrodek ten opublikował dokument pt. "The Great Transition" (nawiązanie do słynnego dzieła Karla Polanyi’ego). Została w nim nakreślona nieco utopijna (w dobrym sensie!) wizja gospodarki bardziej uspołecznionej i demokratycznej, której kluczowe procesy podlegają kontroli nie tylko rządów, którymi bezzasadnie straszą liberałowie. Odpowiedzialność w istotnym stopniu spoczęłaby na społecznościach lokalnych i oddolnie powstających złożonych organizacjach gospodarczych, działających wspólnie, demokratycznie, w sposób przypominający spółdzielnie (spółdzielnie – zauważmy – często alokują środki bardziej racjonalnie niż zamożne korporacje). To współpraca, nie konkurencja, oznaczająca de facto samowolę marnotrawnych gigantów, zabezpieczałaby interes wszystkich uwikłanych w splot procesów gospodarczych.
Począwszy od połowy lat 70. obsesyjnie promowano hasło wzrostu gospodarczego pod znakiem liberalizacji, deregulacji i prywatyzacji. Zarazem jednak samo tempo wzrostu PKB w krajach rozwiniętych z dekady na dekadę spadało. Czy aby na pewno nie ma to nic wspólnego z dzisiejszym kryzysem nadmiernego zadłużenia w strefie euro? Trudno dać wiarę oskarżeniom o rozrzutność rządów, skoro od trzydziestu lat państwa opiekuńcze w Europie były systematycznie rozmontowywane, jednostkowe wydatki socjalne stale malały i niemal wszędzie miały miejsce zarówno spadek progresji podatkowej, jak i samych stawek podatkowych – w Niemczech podatek dla firm zmalał o 27 punktów procentowych! Dziś po raz kolejny Międzynarodowy Fundusz Walutowy postuluje napędzanie wzrostu poprzez cięcia. Trudno oprzeć się wrażeniu, że błędne koło kultu PKB, to rozpaczliwa gra pozorów, której nadrzędnym celem jest pozostawienie władzy nad gospodarką w rękach osób i instytucji, które od dziesięcioleci nakręcały rozpadający się właśnie "kasynowy kapitalizm". Przykład grecki jest jasny: gdy rządy muszą dziś wybierać między interesem kapitału, a interesem ludzi pracy, bez wahania wybierają kapitał. Warto o tym pamiętać, gdy ciężko pracujący i marnie zarabiający ludzie po raz kolejny wyjdą na ulicę, by domagać się respektowania swoich praw socjalnych, a "eksperci" znowu oskarżą ich o rzekomą roszczeniowość i nieodpowiedzialność.
Paweł Jaworski
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".