Amerykanie tylko pozornie wycofują się z okupowanego kraju
W Iraku wybuchają bomby, leje się krew. Amerykanie wśród propagandowej wrzawy wycofują część wojsk. W rzeczywistości zamierzają pozostać w okupowanym kraju na stałe.
Media w Waszyngtonie triumfalnie ogłosiły koniec wojny w Iraku. 31 sierpnia misja bojowa armii Stanów Zjednoczonych nad Eufratem i Tygrysem zostanie zakończona. Brygady bojowe US Army powrócą do domu. Prezydent Barack Obama dotrzymuje jakoby wyborczych obietnic. Dziennik "Christian Science Monitor" nazwał to wydarzenie kamieniem milowym.
Obecnie w Iraku stacjonuje ok. 64 tys. amerykańskich żołnierzy. Do września pozostanie ich 50 tys. Wszystkie wojska Stanów Zjednoczonych mają opuścić Irak do końca 2011 r.
Sytuacja w Iraku od dawna nie budzi zainteresowania zachodnich mediów głównego nurtu, które skupiają się na konflikcie w Afganistanie. Dyskusje toczą się najwyżej na temat przyczyn amerykańskiej inwazji w 2003 r. oraz propagandowych kłamstw i oszustw popełnionych wtedy przez polityków w Waszyngtonie i Londynie. Rozgrywająca się obecnie tragedia iracka pozostawia świat obojętnym.
Położenie Iraku po siedmiu latach wojny jest rozpaczliwe. Dzieło odbudowy nie powiodło się. Nie odtworzono zniszczonej infrastruktury.
Bagdad to piekło, którego mieszkańcy smażą się w 50-stopniowym upale. Prąd włączany jest tylko na godzinę dziennie i zazwyczaj wystarcza na uruchomienie jednego wentylatora.
Wybory odbyły się w Iraku 7 marca br., do dziś jednak nie udało się utworzyć rządu. Niewielką większość w parlamencie zdobyła koalicja Irakiya, złożona z ugrupowań nacjonalistycznych, świeckich, sunnickich, na czele której stoi były premier Ijad Allawi. Obecny szef rządu Nuri al-Maliki, wspierany przez partie szyickie, nie zamierza jednak oddać władzy. W Bagdadzie zapanował polityczny paraliż, którego końca nie widać.
Także z tego powodu po miesiącach względnego spokoju rozkręciła się spirala przemocy. Powstańców zachęcają do działania wiadomości o odejściu oddziałów USA, dżihadyści chcą urządzić pokaz siły podczas islamskiego miesiąca postu - ramadanu.
Rebelianci związani dawniej z saddamowskim reżimem oraz muzułmańscy fanatycy spod znaku Al Kaidy dokonują coraz liczniejszych ataków. Eksplodują przydrożne bomby i samochody pułapki, zamachowcy samobójcy wysadzają się w powietrze. Według ocen władz w Bagdadzie te akty przemocy spowodowały w lipcu śmierć 535 Irakijczyków, w tym 396 osób cywilnych. To najtragiczniejszy miesiąc od maja 2008 r. (563 ofiary śmiertelne).
Sierpień zapowiada się równie krwawo. W ubiegły wtorek młody mężczyzna zdetonował pas z ładunkami wybuchowymi w tłumie ochotników chcących wstąpić do 11. dywizji armii irackiej. Przed kwaterą główną tej jednostki doszło do masakry. Ponad 50 osób zginęło, dziesiątki odniosły rany.
Rebelianci podpalają zwłoki zamordowanych policjantów, nad zdobytymi punktami kontroli wywieszają sztandary. Iracka stolica podzielona jest przez 1,5 tys. wojskowych i policyjnych blokad oraz murów mających chronić przed wybuchami bomb. Wojskowi z US Army starają się nie pokazywać na ulicach, ale ich bazy są ostrzeliwane. Przeciętnie każdego miesiąca ginie w Mezopotamii sześciu amerykańskich żołnierzy.
Amerykanie zaprowadzili relatywny spokój w Iraku poprzez znacznie powiększenie swych sił zbrojnych w końcu 2007 r. - była to słynna surge, czyli mobilizacja. Głównodowodzący wojskami USA w tym kraju, gen. David Petraeus, pozyskał też sunnickich rebeliantów z prowincji Anbar będącej matecznikiem powstania. Sunnici stanowią mniejszość ludności, w czasach reżimu saddamowskiego tworzyli jednak elitę władzy. Petraeus przekonał partyzantów sunnickich, aby się zwrócili przeciwko Al Kaidzie, przyznał im uposażenie (300 dol. miesięcznie dla szeregowego bojownika), obiecał udział w rządach. Sunnici stworzyli w zamian proamerykańskie ugrupowanie Synowie Iraku. Waszyngton uznał to za jeden ze swych największych sukcesów. Ostatnio jednak, jak żali się polityczny przywódca Synów Iraku, szejk Sabah al-Dżanabi, jego ludzie przechodzą na stronę Al Kaidy, która kusi wyższym żołdem. Sunnici ponownie przyłączają się do rebelii także dlatego, ponieważ w życiu politycznym kraju wciąż usuwani są na margines.
Wielu Irakijczyków boi się, że po odejściu Amerykanów w kraju zapanuje chaos, może nawet wybuchnie wojna domowa.
Faleh Abdul Dżabbar, dyrektor Instytutu Studiów Strategicznych w Bagdadzie, ocenia, że w Iraku powstanie próżnia polityczna. Słaba armia iracka będzie musiała stawić czoła odradzającej się rebelii.
Gen. Babakir Zebari, wbrew stanowisku własnego rządu, wyraził opinię, że irackie siły zbrojne nie będą zdolne do zapewnienia bezpieczeństwa w kraju aż do 2020 r. Zebari uważa więc, że Amerykanie powinni pełnić misję w Iraku jeszcze przez dziesięć lat.
Tarik Aziz był szefem dyplomacji i wicepremierem w rządzie Saddama Husajna. Obecnie odbywa w Bagdadzie karę 15 lat więzienia, skazany za zbrodnie przeciwko ludzkości przez iracki sąd. Aziz nie żałuje współpracy z reżimem i gorzko oskarża w wywiadzie dla brytyjskiej gazety "The Guardian": "Przez 30 lat Saddam budował Irak, który został zniszczony. Jest więcej chorych, więcej głodnych. Ludzie nie mają dostępu do usług i świadczeń, są codziennie zabijani dziesiątkami, jeśli nie setkami. Wszyscy jesteśmy ofiarami Ameryki i Wielkiej Brytanii, które zabiły nasz kraj". Aziz uważa, że Stany Zjednoczone ponoszą moralną odpowiedzialność za sytuację w Iraku i powinny pozostać dłużej. Jeśli wycofają się teraz, pozostawią kraj "na pastwę wilków".
W rzeczywistości Stany Zjednoczone wydały miliardy dolarów na inwazję i okupację nie po to, aby odejść. Szumnie zapowiadany powrót do domu bojowych brygad US Army niewiele zmieni. Obama wycofuje je, aby zjednać sobie przeciwników wojny w Partii Demokratycznej oraz zapewnić Demokratom lepsze widoki na zwycięstwo w listopadowych wyborach do Kongresu.
Oddziały, które pozostają w Mezopotamii, rozlokowane w 94 bazach, właściwie nie różnią się składem od brygad bojowych. Jak stwierdził prezydent Obama, zadaniem 50 tys. żołnierzy, którzy pozostają do końca 2011 r., będzie wspieranie i szkolenie irackich sił zbrojnych, doradzanie im, zapewnianie bezpieczeństwa oraz udział w operacjach antyterrorystycznych. Powyższe terminy są bardzo ogólne - praktycznie wojska Stanów Zjednoczonych w Iraku będą realizowały te same zadania, co do tej pory, tylko ich misja bojowa będzie od września nazywana stabilizacyjną. Zdaje sobie z tego sprawę doświadczony gen. Babaker Zebari, wcześniej dowódca partyzantów kurdyjskich, który powiedział, że problemy zaczną się dopiero po 2011 r., kiedy wszystkie brygady US Army opuszczą Irak.
Czy jednak naprawdę do tego dojdzie? W listopadzie 2008 r. obecny dowódca amerykańskich sił zbrojnych w Iraku, gen. Ray Odierno, został zapytany przez reportera "Washington Post", jak będzie wyglądać obecność wojskowa Stanów Zjednoczonych w Iraku około 2014-2015 r. Odierno otwarcie przyznał, że w Iraku będzie wtedy 30-35 tys. amerykańskich żołnierzy, wciąż wypełniających misje bojowe. W lutym br. generał sugerował, że brygada armii Stanów Zjednoczonych powinna pozostać także po 2011 r. w regionie Kirkuku, aby nie dopuścić do wojny między Kurdami a armią iracką o tamtejsze pola naftowe. Porozumienie między USA a rządem irackim z listopada 2008 r. przewiduje wycofanie się wszystkich wojsk Waszyngtonu do końca 2011 r. Ale, jak sugeruje Odierno, władze w Bagdadzie mogą przecież zwrócić się o przedłużenie misji stabilizacyjnej US Army.
Najlepszym dowodem, że Waszyngton zamierza zachować kontrolę nad Irakiem na stałe, jest amerykańska ambasada w Bagdadzie, gigantyczny kompleks o rozmiarach Watykanu, w którym zatrudnionych jest 10 tysięcy pracowników wywiadu i różnych służb specjalnych. Budżet ambasady na 2010 r. wynosi 675 mln dol.
Prezydent Obama redukuje obecność wojskową USA, jednak zamiast żołnierzy amerykańską hegemonię w Iraku mają podtrzymywać uzbrojeni najemnicy z firm ochroniarskich. Ich śmiercią opinia publiczna mniej się przejmuje, w końcu dostają sowite wynagrodzenie za ryzyko. W Iraku działa obecnie armia 100 tys. najemników, w tym 11 tys. zbrojnych najemników "z krajów trzecich". Podczas rakietowego ostrzału silnie strzeżonej zielonej strefy w stolicy, w której znajdują się najważniejsze budynki rządowe, zginęło ostatnio dwóch najemników z Ugandy i jeden z Peru. Waszyngton planuje rekrutację wielu innych prywatnych ochroniarzy.
Szefowa dyplomacji Hillary Clinton chce pomnożyć szeregi najemników pracujących w Iraku tylko dla Departamentu Stanu z 2,7 tys. do 7 tys. ludzi. Zostaną oni rozmieszczeni w pięciu stałych bazach.
Amerykańscy politycy i generałowie uważają, że nie mogą porzucić Iraku, aby ten kraj nie wszedł w orbitę wpływów Iranu. Wśród irackich szyitów Teheran ma wielu przyjaciół. Jeszcze większą rolę odgrywa największe irackie bogactwo - ropa naftowa. W 1972 r. władze w Bagdadzie znacjonalizowały zasoby czarnego złota. Obecnie, pod amerykańską okupacją, anglo-amerykańskie koncerny podpisały dwanaście 20-letnich kontraktów na eksploatację irackich pól naftowych.
Waszyngton liczy, że dzięki ropie z Iraku obniży światowe ceny tego surowca i przełamie cenowy dyktat państw arabskich zrzeszonych w OPEC. Greg Muttitt, działający w Londynie uznany ekspert od lat zajmujący się tym problemem, twierdzi, że pod kontrolą zagranicznych koncernów znalazło się już 60% zasobów ropy tego kraju. Stany Zjednoczone mają więc czego bronić w Mezopotamii. Inwazja i okupacja doprowadziły do rozdarcia narodu irackiego wzdłuż linii etnicznych i religijnych. Zasada dziel i rządź ułatwia hegemonowi kontrolę. Irak stanie się na wiele lat półkolonią, protektoratem Stanów Zjednoczonych, rządzoną przez wasalny reżim.
Krzysztof Kęciek
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".