Niezależnie od intencji przyświecających tym zmianom, jedno pozostaje pewne - duży wydział czołowego i jednego z największych polskich uniwersytetów wprowadza kryteria przyjęć na studia doktoranckie o charakterze dyskryminującym. Wzmacnia i tak doskwierające podziały klasowe i czyni z nauki wieżę niedostępną dla klas niższych. Jest rzeczą godną uwagi, że jest to wydział ten, a nie inny.
Certyfikaty są rzeczą kosztowną. Przykładowo egzamin FCE z języka angielskiego kosztuje dzisiaj 495 zł, co w Polsce jest z pewnością dla wielu ceną zaporową. Nie mówiąc już o tym, że przygotowanie do egzaminu również kosztuje, nikt nie chce narazić się przecież na dodatkowe koszty w razie zawalenia egzaminu za pierwszym razem.
Sytuacja absolwentów z rocznika’86 wydaje się w tym wypadku szczególnie trudna. Pierwszy rocznik wkraczającego w reformę gimnazjalną i nową maturę zderzył się bowiem z brakiem możliwości zwolnienia się z egzaminu dojrzałości z języków za pomocą certyfikatów (praktyka ta była stosowana tak uprzednio, jak i przez następne roczniki po reformie). Na studiach matury nie były honorowane jako ekwiwalenty tychże, co było o tyle absurdalne, że - jak mówili nam lektorzy i nauczyciele przygotowujący zarówno do matur, jak i zdawania certyfikatów - matura rozszerzona z angielskiego i niemieckiego, dorównywała poziomem, a czasem nawet przekraczała merytorycznie pierwszy stopień odpowiednio FCE i ZD.
Kto więc nie zrobił certyfikatu jeszcze przed szkołą średnią (bo już w trakcie nie miało to sensu), potem na studiach nie miał na to praktycznie czasu i powodów (jeśli było go na to stać), bo tak czy owak musiał zdawać obowiązkowe lektoraty. Uniwersytety organizowały zajęcia językowe, które miały dawać podobne kompetencje językowe oraz status, co poziom certyfikatów pierwszego stopnia (FCE, ZD... etc.). Tym bardziej zadziwia, że w tym wypadku świadectwo zdania takiego uniwersyteckiego kursu nie było honorowane. Nie były również honorowane np. dyplomy obronione za granicą oraz publikacje tłumaczeniowe. Czym wytłumaczyć takie zawężenie pola widzenia uniwersytetu, tym bardziej, że dokonując tego, nie honoruje on tym samym swoich własnych zajęć i ignoruje kompetencje absolwentów? Dlaczego ze wszystkich możliwości wybiera tę, która zmusza kandydatów do samodzielnej i bardzo kosztownej drogi pozyskiwania niezbędnego w CV certyfikatu?
Nie jest to jedyny zarzut wobec praktyki administracji. Kryteria przyjęć pojawiły się niewiele wcześniej niż miesiąc przed terminem składania niezbędnych dokumentów. Czy praktyki marginalizacji, obecne w systemie edukacyjnym od samych podstaw po swój wierzchołek potrzebują kropki nad "i" w postaci absurdu, uderzającego w najmniej zamożne grupy społeczne?
Niedawno na Uniwersytecie Wrocławskim odbył się protest doktorantów, którzy sprzeciwiali się niskim stypendiom, brakowi niezbędnej bazy materialnej oraz wykluczeniu dyskursywnemu. Nasuwa się smutna konkluzja. Jeśli nawet rządzące koalicje nie doprowadzą do urynkowienia studiów, to uniwersytety same mogą doprowadzić do wzmocnienia wykluczenia edukacyjnego i pogłębienia podziałów klasowych. Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW jest tego dobrym przykładem.
Artur Maroń
Tekst ukazał się na stronie Internacjonalista.pl (www.internacjonalista.pl).