Historia nigdy się nie powtarza, ale pewne analogie odczytane we właściwym świetle i przy zachowaniu proporcji mogą być bardzo pouczające. Trwający od niemal 3 lat kryzys gospodarczy nieprzypadkowo skłania wielu obserwatorów do wskazywania podobieństw z Wielkim Kryzysem lat 30. XX wieku. Dotyczy to nie tylko roli jaką w kreowaniu globalnego załamania odegrał sektor finansowy, ale przede wszystkim społecznych i politycznych konsekwencji krachu rynku kredytów hipotecznych, recesji, kryzysu żywnościowego i pęknięcia bańki obligacyjnej. Narastają frustracje wywołane gospodarczym spowolnieniem, bezkarnością banków, które doprowadziły do kryzysu i oportunizmem klasy politycznej niezdolnej do zerwania z kryzysogenną neoliberalną polityką. Podobnie jak w latach 30. klasa polityczna woli zarządzać frustracjami niż stawić czoła systemowym źródłom kryzysu. Sposobem na odwrócenie uwagi rozdrażnionej opinii jest kanalizacja nastrojów przez rozpętanie nagonki na różne kozły ofiarne. Rolę tę dziś mają pełnić ci którzy rzekomo nie chcą się integrować, zabierają pracę i obciążają budżety socjalne: muzułmanie, Romowie, nielegalni imigranci. Eksploatacja szowinistycznych resentymentów i rasistowskich stereotypów w dyskursie wielu polityków i dużej części mediów rośnie wprost proporcjonalnie do pogarszania się wskaźników ekonomicznych i ogłaszania kolejnych pomysłów zaciskania pasa pracownikom.
Prawdziwi reprezentanci faszystowskich ciągot rezydują dziś w pałacach prezydenckich i siedzibach premierów krajów Unii Europejskiej. Bandy ogolonych na łyso pałkarzy z pochodniami w rękach to tylko wygodne alibi dla polityków w dobrze skrojonych garniturach. Prezydent Sarkozy organizujący nagonkę na Romów, premier Berlusconi delegalizujący i ścigający imigrantów, kanclerz Merkel sekundująca antymuzułmańskim hasłom swoich partyjnych kolegów i ogłaszająca koniec epoki multikulti. To, co jeszcze kilka lat temu było domeną różnych Le Penów i Wildersów ze skrajnej prawicy sceny politycznej dziś staje się elementem głównego nurtu życia publicznego w Europie. To, co dotąd było jedynie hałaśliwą szczekaniną garstki skinów wymachujących nazistowskimi sztandarami dziś jest praktyką demokratycznych rządów w Paryżu, Rzymie, Pradze, Budapeszcie.
Zapewne nie stałoby się to tak łatwo, gdyby różne hasła i resentymenty podszyte rasistowskimi uprzedzeniami nie brzmiały tam znajomo: od lat przecież stanowiły usprawiedliwienie agresywnych, neokolonialnych wojen w Afganistanie i Iraku oraz okupacyjnego reżimu izraelskiego apartheidu w Palestynie. Dziś jedynie czyni się z nich inny użytek.
Dziś zagrożenie faszystowskie to wojna wypowiedziana imigrantom i islamofobia będąca nowym wcieleniem antysemityzmu, to zasieki na granicach Europy i zakaz budowy minaretów w Szwajcarii, to odbieranie praw Romom i gorączkowe kreowanie wroga rzekomo gnieżdżącego się w "zislamizowanych" robotniczych osiedlach okalających wielkie metropolie. Atmosfera nagonki, polowania i pogromu powoli zdobywa sobie obywatelstwo w coraz większej liczbie krajów Europy. Jeżeli nikt jej nie powstrzyma będzie się szerzyć dalej, choćby dlatego, że jest skuteczna jako narzędzie zarządzania kryzysem i wywołanym nim gniewem. Sprawy zaszły już dość daleko, aby zdać sobie sprawę, że rocznicowa heca neonazistów na ulicach Warszawy jest zaledwie małym czubkiem potężniejącej góry lodowej. Nie można jej zatem fetyszyzować, ale też nie sposób zignorować. To bowiem także rodzaj papierka lakmusowego: jeżeli spotka się z obojętnością i biernością mieszkańców stolicy będzie to oznaczało przyzwolenie dla tego co dziś najgroźniejsze - praktyk politycznych odwołujących się do figury zewnętrznego (imigranci) lub wewnętrznego (muzułmanie, Romowie, biedota) wroga, przed którym tak bardzo chce nas bronić kapitalistyczne państwo.
Przemysław Wielgosz
Tekst ukazał się w miesięczniku "Le Monde Diplomatique - edycja polska".