Zdarza mi się zażartować, że warto walczyć o komunizm, czyli o to, żeby było tak jak na Zachodzie. Taki wywrotowy postulat przychodzi mi zawsze do głowy, ilekroć widzę, jak świetnie mają się w Polsce czy w ogóle w Europie Środkowo-Wschodniej najdziwaczniejsze przesądy, mity i "jedynie słuszne" przekonania, które gdzie indziej pokutują głównie wśród bardzo prawicowych, a przy tym często raczej niszowych środowisk.
Ślady takich przesądów odnalazłem również w jednej z publikacji na Portalu Spraw Zagranicznych - solidnym medium centrowo-liberalnym, poważniej niż inne polskie media mainstreamowe traktującym oficjalnie głoszone zasady demokracji liberalnej i dopuszczającym na swe łamy również autorów lewicowych i radykalnie lewicowych, w tym skądinąd także mnie. Materiał, o którym mówię, to opublikowany 31 października artykuł Miłosza Zielińskiego "Bat’ka: to ja stworzyłem to państwo", w którym autor referuje i komentuje wywiad, udzielony przez Aleksandra Łukaszenkę rosyjskojęzycznemu "Kurierowi Wileńskiemu".
Nie taka Białoruś straszna...
Zieliński odróżnia się wyraźnie od widocznych w Polsce wściekłych prawicowców, wbrew oczywistym faktom i w sposób po prostu groteskowy przedstawiających Białoruś jako piekło na ziemi. Przeciwnie: z dużą aprobatą pisze o polityce obecnych władz litewskich, traktujących ten kraj jako poważnego partnera handlowego i odrzucających skrajnie zideologizowane, doktrynerskie konstrukty polityczne, każące uznać go (czy wszelkie inne kraje, w jakikolwiek sposób podważające dominujące dziś na świecie koncepcje neoliberalne) za godny jedynie ukarania i poprowadzenia na smyczy na "właściwą" drogę.
Nie piszę tego z pozycji obrońcy znanego z Białorusi modelu polityczno-gospodarczego. Stanowczy sprzeciw budzi we mnie jednak przedstawianie tego kraju jako czarnej dziury Europy - za czym nieuchronnie zawsze kryje się okropna pogarda dla samych Białorusinów czy w ogóle Słowian wschodnich. Tego Zieliński na szczęście nie czyni i w związku z tym przyznaje, że Łukaszenka ma niemal jak w banku zapewnione zwycięstwo w nadchodzących wyborach prezydenckich nie dzięki (owszem, możliwym) szwindlom wyborczym, lecz nade wszystko dzięki rzeczywistej popularności. Możemy też znaleźć słowa o konkretnych korzyściach, jakie Litwie (dodajmy: w ostatnich latach podobnie jak Łotwa i Estonia niezwykle ciężko dotkniętej skutkami światowego kryzysu gospodarczego) przynoszą konkretne umowy gospodarcze i ożywiona wymiana handlowa z Białorusią.
Czytamy w tym kontekście o projekcie budowy rurociągu naftowego, łączącego Norwegię, Niemcy i Polskę, a także o jego odnodze, mającej zapewnić dostawy surowca także Litwie, Łotwie i Estonii. Warunkiem koniecznym opłacalności takiego przedsięwzięcia pozostaje jednak udział w nim Białorusi. Zieliński wskazuje też na dużą umowę handlową między Białorusią a Wenezuelą, zapewniającą korzyści gospodarcze także Litwie - ropa znad Orinoko ma bowiem trafiać do ostatecznego odbiorcy w znacznej mierze przez port w Kłajpedzie.
Nie ma alternatywy wobec istnienia alternatyw
Tak oto - zauważmy - wymierne korzyści przynosi współpraca handlowa "kłopotliwego" sąsiada z odległym krajem, którego prezydent Hugo Chávez - obok prezydenta Boliwii Evo Moralesa najbardziej lewicowa głowa państwa we współczesnym świecie - był swego czasu przyrównany przez Macieja Stasińskiego z "Gazety Wyborczej" do Adolfa Hitlera. Najwyraźniej zatem rzeczywista kooperacja z krajami, które ten i ów neoliberalny politruk chciałby widzieć bezwzględnie na indeksie, pozostaje opcją korzystną również dla demokracji liberalnych.
Demonizowany przez prawicowych demagogów Chávez w rzeczywistości prowadzi umiarkowaną i rozważną politykę międzynarodową, która pozwala Wenezueli - wbrew rozpowszechnionemu obrazowi tego kraju jako biurokratycznej autarkii - przełamywać międzynarodową izolację, w jaką jest wpędzana. Wewnętrzna polityka tego kraju - mimo ograniczeń, jakie nieuchronnie niesie ze sobą współczesny, bardzo niekorzystny dla lewicy geopolityczny balans sił - oznaczała znaczące sukcesy, takie jak olbrzymia redukcja nędzy i skrajnej nędzy, rozbudowane i służące klasom niższym programy medyczne i żywnościowe czy wyeliminowanie analfabetyzmu. Mowa przy tym o takich rozwiązaniach gospodarczych, których wprawdzie w żaden sposób nie da się określić nawet mianem "NEP-u bez komunizmu wojennego" (w Wenezueli nie obalono kapitalizmu), lecz jednak sytuują się one wyraźnie na lewo od najdalej idących rozwiązań, wprowadzanych kiedykolwiek w życie przez skandynawskie socjaldemokracje.
Przedłużeniem lewicowej polityki wewnętrznej Wenezueli pozostaje taka polityka międzynarodowa, która oznacza poważne traktowanie zasady samostanowienia narodów i rzeczywistej współpracy, w ramach której nikt nie dyktuje partnerowi warunków. Dlatego Chávez mógł z powodzeniem prowadzić konkretne rozmowy zarówno z takimi przywódcami jak Aleksander Łukaszenka czy na przykład Mahmud Ahmadinedżad, jak i z Nicolasem Sarkozym, Barackiem Obamą czy Donaldem Tuskiem.
Zieliński nie wgłębia się w żaden sposób w kwestie polityki wenezuelskiej - z czego rzecz jasna nie czynię mu zarzutu, gdyż przecież nie to jest tematem jego artykułu. Tym bardziej, że nawet taka lakoniczna wzmianka o handlu surowcami - w tym wypadku ropą - między "wyklętymi" (zresztą niezwykle różniącymi się między sobą) krajami takimi jak Białoruś i Wenezuela oraz korzyściach płynących stąd również dla państw "politycznie poprawnych" może dać wiele do myślenia. Może stanowić cenny punkt wyjścia dla refleksji o przeciwskuteczności, a często wręcz zbrodniczości polityki sankcji, blokad i brutalnych interwencji, stosowanych w kolejnych dziesięcioleciach przez potęgi zachodnie wobec dziesiątek krajów, które ośmieliły się wybrać odmienną od oczekiwanej drogę rozwojową, tworząc mniejszy czy większy wyłom w globalnym kapitalizmie.
"Nieokrzesany mużyk"
Tym bardziej uderzyły mnie niektóre inne passusy w artykule Zielińskiego. Krytykując "specyficzny", "nieraz infantylny i nieprzystający do głowy państwa z kilkunastoletnim stażem" sposób wypowiadania się Łukaszenki, stwierdza on, że prezydent Białorusi "mówi o zagadnieniach skomplikowanych tak, jak gdyby wszyscy jego słuchacze byli niewykształconymi pracownikami kołchozów".
Krótko mówiąc - nieładna to wypowiedź. O czym bowiem świadczy? Człowiek wykształcony i "zachodni" z jednej strony opowiada się za możliwie szeroką współpracą gospodarczą z Białorusią, która pozostaje na dłuższą metę niemożliwa bez poważnego i partnerskiego traktowania Białorusinów - lecz jednocześnie nie potrafi się wyzwolić od poczucia wyższości wobec "nieokrzesanego mużyka". Ukrytym celem rozwoju współpracy gospodarczej z Białorusią okazuje się bowiem najwyraźniej zaprowadzanie tam tylnymi drzwiami jak najdalej idących rozwiązań neoliberalnych - nie kijem już rzecz jasna, lecz marchewką.
Czy jednak Białorusini pragną takich rozwiązań? Posmakujmy nieco, co stanowi tu prawdziwą łyżkę dziegciu w beczce miodu. Zieliński oznajmia nam wszem i wobec, że Białoruś pozostawia sobą opłakany obraz - co widzą niechętni Łukaszence młodzi ludzie - "jedynego chyba tak doskonale zachowanego reliktu władzy sierpa i młota w Europie".
Białoruś jeszcze mniej straszna
Dlaczego? "Łukaszenka bardzo wyraźnie zwraca uwagę na realne grono sympatyków, jakim się cieszy. Niezależne badania wskazują jednak, że ich gros stanowią osoby w wieku podeszłym, doskonale pamiętające czasy sowieckie, dla których najistotniejsza jest stabilizacja w iście radzieckim stylu - opieka zdrowotna na przyzwoitym poziomie, regularna wypłata emerytur, względnie dobre zaopatrzenie sklepów". Czy zatem alternatywą dla tego jakże strasznego białoruskiego "kołchozu" ma być opieka medyczna dostępna w pełni tylko dla najbogatszych, niepewność i zastoje w wypłatach emerytur czy wspaniałe zaopatrzenie górnych półek w sklepach - upojne realia dobrze znane w wielu krajach Europy Środkowo-Wschodniej po restauracji w tym regionie kapitalizmu?
Doświadczenie rewolucji "Solidarności" w Polsce - kraju, w którym po 1989 r. mamy najniższy poziom uzwiązkowienia pracowników w całej Unii Europejskiej - każe powiedzieć, że prawdziwie intensywna i trwała demokracja musi oznaczać także (a chyba wręcz nade wszystko) demokrację w zakładach pracy. Już dlatego specyficzny model białoruski pozostaje pod wieloma względami ślepą uliczką. Stąd też Łukaszenka posiada na Białorusi również opozycję radykalnie lewicową. Trudno jednak dziwić mu się, że broni osiągnięć socjalnych, bez których białoruski "nieokrzesany mużyk" stałby pewnie podobnie, jak "nieokrzesany mużyk" ukraiński. Wątpię, by uśmiechało się to większości Białorusinów.
Owe "relikty władzy sierpa i młota" - takie jak np. dostęp do opieki medycznej czy świadczeń - kojarzą się ponadto, tak mi się przynajmniej zdaje, z powojennymi zachodnioeuropejskimi welfare states, demontowanymi od kilkudziesięciu lat w ramach ofensywy neoliberalnej.
"Brzemię białego człowieka"
Stąd też jałowość prawicowych krytyk reżimu białoruskiego. Łukaszenka ma po prostu rację, odpierając je jako nieuzasadnione. "Wszak średnia pensja wynosi około 500 dolarów, a oprócz tego wiele usług socjalnych pozostaje bezpłatnych bądź dostępnych dla wszystkich ze względu na niską cenę" - referuje jego wypowiedź Zieliński i "triumfuje", oznajmiając: "Łukaszenka stwierdza, że gdzie indziej jest inaczej, ale nie zauważa, że gdzie indziej średnia płaca jest co najmniej dwukrotnie wyższa".
Autor chyba nigdy nie słyszał o asymetrycznym międzynarodowym podziale pracy między centrami/metropoliami, półperyferiami i peryferiami istniejącego od dziesięcioleci i stuleci światowego systemu ekonomicznego - już wszak wyprawa Kolumba była wyrazem narastających procesów globalizacyjnych, a nie ich początkiem. Właściwiej byłoby zatem chyba porównywać Białoruś z krajami, znajdującymi się w podobnych co ona punktach owej globalnej struktury - nie zaś z rozwiniętymi metropoliami zachodnimi, nie z krajami owej uprzywilejowanej w ramach tego "systemu naczyń połączonych" triady w postaci Stanów Zjednoczonych, Europy Zachodniej i Japonii!
Bez takiego właśnie ujęcia - a także bez wzięcia pod uwagę historii klasycznego kolonializmu, za sprawą którego potęgi zachodnie i Japonia stworzyły istniejącą po dziś dzień skomplikowaną sieć wysoce nierównoprawnych powiązań z pozostałymi krajami świata - nie zrozumiemy prawdziwego charakteru nierównomiernego i kombinowanego rozwoju poszczególnych krajów i regionów świata. Jedno z dwojga: albo świadczy on o wyższości tych, którzy dźwigają Kiplingowskie "brzemię białego człowieka", albo też rozwój centrów/metropolii i niedorozwój półperyferii i peryferii wzajemnie się warunkują.
Bez "końca historii"
Specyfika współczesnej Białorusi byłaby oczywiście niemożliwa bez zaistnienia przez kilkadziesiąt lat całego bloku dyktatur biurokratycznych w Europie Środkowo-Wschodniej. Bez względu na to, jak jego historię oceniać, miał on swoje źródło w projekcie, którego zakładanym celem było wyeliminowanie sprzeczności między rozwojem uprzemysłowionego Zachodu a niedorozwojem prawie całej reszty świata.
Rzecz jasna, próba ta zakończyła się historycznym niepowodzeniem. Trzeba jednak pamiętać, że przedrewolucyjna Rosja była krajem bardziej zacofanym niż Indie; jeszcze większe zacofanie (oraz brutalne uzależnienie od lepiej rozwiniętych potęg - którego wyrazem pozostawały choćby niezwykle haniebne wojny opiumowe czy inwazja Japonii na Mandżurię) reprezentowały przedrewolucyjne Chiny. Czy wielu Rosjan i wielu Chińczyków pragnęłoby dziś powrotu do "starych dobrych czasów"? Jeśli nawet taka nostalgia jest nierzadka - to chyba świadczy to głównie o tendencjach wielu ludzi do mitologizacji przeszłości i wynikających stąd bajaniach o "złotym wieku".
Industrializacja Rosji i Chin przebiegała w ogromnie dramatyczny sposób, w pierwszym z tych krajów wiążąc się z niezwykle zbrodniczą polityką stalinowską, w drugim między innymi z rozpasanymi szaleństwami "Wielkiego Skoku". Czy jednak wynikało to nade wszystko z charakteru realizowanego w tych krajach projektu społecznego? Ośmielam się twierdzić, że nie. Nie słyszałem o industrializacji, która nie byłaby w jakiejś mierze forsowna - czy to w Wielkiej Brytanii, czy to we Francji, czy to w Stanach Zjednoczonych, czy to w Japonii, czy też na przykład w Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratach Arabskich, czy wreszcie w Polsce doby PRL. Dramatyzm transformacji rosyjskiej i chińskiej w tamtych latach wynika zaś nade wszystko z "nadrabiania i doganiania" rozwiniętych krajów zachodnich czy Japonii; nie znam żadnego przekonującego dowodu - wręcz żadnej przekonującej przesłanki - że owo "nadrabianie i doganianie" wyglądałoby mniej dramatycznie, gdyby przebiegało w warunkach (peryferyjnego!) kapitalizmu.
Współczesne polskie mitologie narodowe - czy to mające źródła piłsudczykowskie, czy endeckie, czy też jeszcze inne - sprzyjają ahistorycznemu spojrzeniu na problemy obecnego świata i charakter współczesnych stosunków międzynarodowych. Doskonale współgrają z mitem o "końcu historii", rozumianym jako pełna globalizacja demokracji liberalnej. Tymczasem właśnie w rozwiniętych demokracjach zachodnich mit ten jest o wiele częściej niż w Polsce stawiany pod znakiem zapytania. Nauczmy się zatem większej rozwagi w ferowaniu sądów i wyroków, choćby po to, by walce z widmem myśli jedynie słusznej nie tworzyć... myśli jedynie słusznej.
I nie chodzi tu tylko ani nade wszystko o ocenę kondycji współczesnej Białorusi. Chodzi o to, by unikać jak ognia pozycji mentora, który lepiej niż mieszkańcy danego kraju wie, co jest dla nich dobre. Chodzi także o to, by widzieć współczesny globalny kapitalizm jako zjawisko par excellence historyczne, umiejscowione w konkretnym, a nie abstrakcyjnym czasie, w konkretnej, a nie abstrakcyjnej przestrzeni, i nie bać się pytania, dlaczego od początku swego triumfu pozostawał on i pozostaje kontestowany - nieraz fundamentalnie kontestowany. Takie pytanie nie pozwala na apodyktyczne stwierdzenie o pewnym "końcu historii" czy stawianie do kąta wszystkich tych, którzy ów "koniec historii" mają czelność opóźniać.
Około 4,6 miliarda lat temu powstał Układ Słoneczny. Ponad 4,5 miliarda lat temu ukształtowała się Ziemia. Potrzeba było kolejnego miliarda lat, by powstały na niej pierwsze organizmy jednokomórkowe. Około 2 miliardów lat temu zaistniały pierwsze organizmy wielokomórkowe. Nieco ponad pół miliarda lat temu - w okresie tzw. eksplozji kambryjskiej - pojawiły się pierwsze kręgowce, 200 milionów lat temu – pierwsze ssaki, a 60 milionów lat temu - pierwsze ssaki naczelne. Najstarszy znany hominid żył około 7 milionów lat temu, zaś historia Homo sapiens (wraz z jego wymarłymi podgatunkami) liczy sobie 200 tysięcy lat. Kilka tysięcy lat temu powstały pierwsze państwa. Tymczasem rewolucja cromwellowska w Anglii, amerykańska wojna o niepodległość i Wielka Rewolucja Francuska - trzy wydarzenia, bez których nie sposób wyobrazić sobie współczesnego kapitalizmu - wybuchły w odpowiednio 1640, 1775 i 1789 roku. Dziwnie więc wygląda pogląd o wieczności kapitalizmu - którego (niepełny) triumf nastąpił wszak historycznie bardzo niedawno.
Wiele alternatyw wobec kapitalizmu okazało się rzecz jasna wątpliwych, często zaś wręcz wątpliwe pozostaje, czy kraj uznawany za niekapitalistyczny jest nim w istocie - tak jest zresztą również w wypadku Białorusi. Jednakże za przeświadczeniem, że jedyną właściwą dla niej drogą pozostaje reprodukcja kapitalizmu neoliberalnego, oraz zawsze towarzyszącą temu przeświadczeniu mentorską arogancją, kryje się ślepa uliczka - nie lepsza niż kontynuacja polityki ekipy Łukaszenki.
Roszczenie do wybierania "właściwej drogi" za Białorusinów czy którykolwiek inny naród - nawet gdy odkłada się kij i bierze w rękę marchewkę - musi prowadzić na bardzo groźne manowce. Zapatrzenie w "doskonałość" Zachodu, parcie na oślep do prostej reprodukcji wypracowanego tam modelu państwa i społeczeństwa oraz próby narzucania go za wszelką cenę tym - niezwykle różnorodnym - krajom, które w kręgach Białego Domu zwykło się określać mianem "failed states", może w ostatecznym rozrachunku prowadzić tylko do kolejnych wielkich paroksyzmów nienawiści i przemocy między narodami, jakie od tysiącleci periodycznie nawiedzają ludzkość.
Tekst ukazał się na stronie Portalu Spraw Zagranicznych (www.psz.pl).