Kiedy latem 1968 roku grupa aktywistek protestowała w Atlantic City przeciwko wyborom Miss America, sprawa wydawała się jasna. Konkurs jawił się jako instytucja przemocowa (i to na wielu poziomach) - seksistowska (bo uprzedmiotawiał kobiety), rasistowska, homofobiczna (bo na tytuł "najpiękniejszej" mogły liczyć tylko białe, heteroseksualne kobiety) i kapitalistyczna (bo stanowił darmową reklamę dla sponsorów) - stąd walka z nim zjednoczyła wiele różnych odłamów ruchu feministycznego. To wtedy pojawiło się hasło, że "kanony urody terroryzują kobiety", któremu towarzyszyła zachęta do odrzucenia represyjnych wzorców. Na pokazach mody, konkursach stylizacji i wizażu feministki demaskowały pułapki urodystycznej polityki, która frustrowała kobiety, ale za to nakręcała rynek.
Dla wielu Amerykanek owa "feministyczna krucjata" okazała się jednak obraźliwa: uznały ją za paternalistyczną, wymierzoną nie tyle w system, ile w same kobiety. Pojawił się (silny do dzisiaj) lęk przed feminizmem jako ruchem brzydkich kobiet, które odreagowują własne frustracje na mężczyznach i innych kobietach. (Post)feministki odpowiedziały zmianą strategii, w dyskusji o urodzie przesuwając punkt ciężkości z wymiaru przemocowego na przyjemnościowy. W latach 80. dbałość o wygląd zaczęto postrzegać przez pryzmat indywidualnego wyboru, ekspresji "ja", troski o siebie, ale też, pod wpływem głosów kobiet Czarnych, Azjatek, Latynosek itd., podjęto wysiłek rewizji białych, zachodnich kanonów piękna. Piękno, podobnie jak płeć, rasę, klasę itd., przyjęło się definiować jako kategorię historycznie zmienną, zależną od wielu czynników: geograficznych, ekonomicznych, kulturowych itd.
W 1991 roku publikacja książki "The Beauty Myth" Naomi Wolf pchnęła debatę o pięknie na nowe tory. Podając szokująco wysokie liczby, np. operacji plastycznych, którym rocznie poddają się Amerykanki, ale też ponoszonych przez nie wydatków na zabiegi pielęgnacyjne, Wolf zdemaskowała mit dbałości o urodę jako przejaw ekspresji "ja". W jej ujęciu pogoń za modną, idealnie szczupłą sylwetką, nieskazitelną cerą, pięknymi włosami itd. to efekt manipulacji, której kobiety (i mężczyźni) poddawane są przez specjalistów od reklamy i marketingu wielkich światowych korporacji zarabiających na "handlu pięknem" i/ lub zdrowym życiem. Opakowane w papkę sloganów o wyjątkowości, przyjemności i indywidualnym wyborze wzorce piękna są towarem, zakup którego gwarantuje kobietom permanentną frustrację i puste konto.
Echa tej wielowątkowej i wielokierunkowej dyskusji o pięknie pobrzmiewają dziś w kulturze popularnej. Żywi się ona feministycznymi treściami, wpuszczając je jednak w tryby rozrywkowej machiny, która nie tylko nie narusza status quo, ale wręcz je umacnia. Feminizm funkcjonuje tu jako perspektywa, która, choć obowiązkowa, nie prowokuje do zmiany, a jeśli już, to do naskórkowej: psychologicznej, indywidualnej.
Taka refleksja nieuchronnie nasuwa się odbiorcom, a właściwie odbiorczyniom, amerykańskiego show "Cena piękna", emitowanego latem bieżącego roku na kanale MTV Polska. Ten autorski program Jessiki Simpson - piosenkarki i aktorki, jednej z ulubienic amerykańskiego młodego pokolenia - podejmując wysiłek zmierzenia się z obowiązującymi ideałami piękna, dość sprawnie operuje feministycznymi hasłami walki z urodyzmem, by ostatecznie sprzedać je widzom w formie kojącej papki - plasterka na znękane ego.
W odróżnieniu od programów w rodzaju "Chcę być piękna" czy "Łabędziem być...", które oferują uczestniczkom możliwość pełnej cielesnej metamorfozy (operacje plastyczne, zmiany wizerunku), stymulując ich "pogoń za pięknem", "Cena piękna" zdaje się mieć bardziej krytyczny stosunek do kanonów urody. Wstępne deklaracje brzmią obiecująco: gospodyni programu wyjaśnia, że do jego realizacji skłoniły ją własne doświadczenia pokrywające się z doświadczeniami milionów Amerykanek niezadowolonych ze swojego wyglądu i łatwo ulegających terrorowi piękna. Simpson konstatuje z goryczą, że zachodnia kultura szczególnie brutalnie obchodzi się z kobietami, które postrzegane są przez pryzmat ciała i od dzieciństwa poddawane dyscyplinującym praktykom. Pragnąc przekonać się, jak inne kultury definiują piękno, aktorka udaje się w podróż, która ma jej pomóc uwolnić się od represyjnych zachodnich kanonów kobiecej urody. Razem z przyjaciółmi odwiedza kolejno: Tajlandię, Japonię, Indie, Maroko, Francję, Brazylię i Ugandę, gdzie poznaje lokalne zabiegi pielęgnacyjne, ale też rozmawia z kobietami na temat obowiązujących w różnych kulturach standardów piękna.
Na pierwszy rzut oka Simpson ma "feministyczne ABC" w małym palcu. Program zdaje sprawę z terroru urody, któremu poddawane są kobiety. Mało tego: po lekcji feminizmu Czarnego, latynoskiego, azjatyckiego, czy szerzej: feminimów krajów tzw. Trzeciego Świata, dostrzega hegemoniczność białych zachodnich kanonów piękna. Bierze także pod lupę inne czynniki, które wpływają na formowanie się standardów piękna, jak też regulują sposoby naszej dbałości o urodę (np. zróżnicowanie pod względem miejsca zamieszkania: duże/ małe miasto, wieś). Im jednak uważniej śledzimy przekaz "Ceny piękna", tym większą zyskujemy pewność, że przyswojenie haseł feminizmu odbyło się tu na absolutnie podstawowym poziomie: takim, który nigdy nie zagrozi obowiązującemu porządkowi.
Podróż Jessiki Simpson i jej przyjaciół przez niezachodnie kultury biegnie śladem rytuałów piękna, którym kobiety poddają się, by dobrze wyjść za mąż i/ lub znaleźć lepiej płatną pracę. Na przykład w Ugandzie przyszła panna młoda spędza kilka tygodni w "chacie tuczenia", gdyż bujne kształty definiują tutejszy wzorzec kobiecej urody. W Tajlandii ideałem jest z kolei nieskazitelnie biała skóra, o uzyskanie i utrzymanie której kobiety walczą za pomocą kremów i innych (często inwazyjnych) środków chemicznych. Natomiast Brazylijki, w pogoni za jędrnym, młodym ciałem, nie cofną się przed operacjami plastycznymi. W Indiach kanon piękna ustanawia kultura Bollywood, a w Japonii - gejsz.
Poznając definicje niezachodniego piękna i technik pielęgnacyjnych, gospodarze amerykańskiego show przeciwstawiają je wzorcom zachodnim, które funkcjonują tu jako stały punkt odniesienia. W odróżnieniu od nich – postrzeganych jako "sztuczne" (społecznie konstruowane) i przemocą narzucone kobietom - "orientalne" standardy urody jawią się jako naturalne, pełne prostoty i "specyficzne" dla lokalnych kultur. Powodowani "szacunkiem dla kulturowej odmienności", gospodarze "Ceny piękna" wpadają w zachwyt nad tradycyjnymi rytuałami i zabiegami pielęgnacyjnymi, które często prowadzą do okaleczenia poddających się im kobiet (np. na skutek stosowania kremów wybielających jedna z bohaterek reportażu o Tajlandii nabawiła się poważnej choroby skóry). To, co w kulturze zachodniej zostałoby uznane za represyjne, tu przedstawiane jest jako spontaniczne, cenne i ważne dla przetrwania starych kultur (jak w przypadku japońskiej kultury gejsz czy tajskiego plemienia Kajan, które kultywuje zwyczaj nakładania kobietom metalowych obręczy na szyję, uznawanych tu za symbol piękna) - wizytówka ich "orientalnego" kolorytu i jedna z ważniejszych atrakcji turystycznych dla zamożnych białych.
Co znamienne, rozpływając się w zachwycie nad pewnymi wycinkami rzeczywistości podglądanych kultur i akcentując to, co w nich barwne, różnorodne, zabawne, odprężające, gospodarze "Ceny piękna" spuszczają szczelną zasłonę milczenia na te obrazki, które nie należą do przyjemnych, rozrywkowych czy relaksacyjnych. Poświęcając wiele czasu nauce tańca Bollywood, ani słowem nie wspomną zatem o praktykowanych w Indiach zabójstwach dziewczynek i dorosłych kobiet, które wniosły mężowi zbyt mały posag. W Brazylii tańczą sambę, ale nie zapuszczają się w dzielnice nędzy. Niezbyt interesują ich warunki życia spotykanych tu kobiet, wywierające przecież ogromny wpływ na sposób zajmowania się ciałem. Wbrew tytułowi show nie pytają o ceny towarów i usług kosmetycznych, przyjmując najwyraźniej, że są one dostępne dla wszystkich kobiet niczym "dobro naturalne", z którego czerpać mogą pełnymi garściami. Jedyne koszty troski o urodę, które zdają się ich ciekawić, to koszty emocjonalne, jak frustracja wywołana niemożnością dorównania ideałom piękna czy brakiem reakcji męskiej części populacji (przy założeniu, że kobieca dbałość o wygląd ma sens wtedy, gdy nagrodą jest zachwycony męski wzrok).
Sedno "Ceny piękna" tkwi bowiem w odkrywaniu i analizowaniu emocji towarzyszących dbałości o urodę, a przesłanie programu sprowadza się do nakazu szukania "wewnętrznego piękna". Okazuje się, że piękno to nie żmudne zabiegi pielęgnacyjne, czasochłonna troska o wygląd. Piękno to wewnętrzny spokój, wiara w siebie, świadomość własnej wartości itd. Te wszystkie "przykazania", od lat serwowane kobietom przez terapeutów, autorów poradników, gospodarzy popularnych talk-show, powracają ubrane w egzotyczny kostium, który przydaje im autentyczności. Nie przypadkiem "Cena piękna" kończy się tam, gdzie się zaczęła: w jednej ze szkół w Los Angeles, której uczennice mają okazję wysłuchać relacji Simpson z jej podróży po świecie i wysączyć psychologiczną, indywidualistyczną esencję jej opowieści.
Na zaproszenie gospodyni programu przylatują do USA wszystkie bohaterki reportaży, które w zamian za możliwość posmakowania zachodniego świata dzielą się z Amerykankami sekretem "orientalnego" piękna. Ostatni odcinek to także moment spełniania życzeń. Płacąc za zabiegi pielęgnacyjne i operacje plastyczne doświadczonych przez życie kobiet ze Wschodu - małej Hinduski z rozszczepionym podniebieniem i poparzonej przez słońce Tajki - Simpson odsłania twarz zachodniej "dobrej wróżki". Amerykańska dobroczynność, nakierowana na poprawę życia jednostek, nie zaś na likwidację systemowych źródeł problemów, objawia się tu w pełnej krasie. Gospodyni "Ceny piękna" zapewnia, że to, co najpiękniejsze, to nasze dobro, wrażliwość, współczucie dla cudzego cierpienia.
Kłopot w tym, że dobro, którym obdarowujemy innych, szczególnie zaś "egzotycznych" Innych, nie jest bezinteresowne. Udzielając pomocy kilku pokrzywdzonym, zyskujemy samozadowolenie i święty spokój. To znany mechanizm psychologiczny. Dobro nie zastępuje przy tym piękna, ale dopełnia je, stąd zajęci szukaniem "piękna wewnętrznego", nie rezygnujemy z troski o wygląd zewnętrzny. W ten sposób nie tylko nie odrzucamy represyjnych wzorców urody, ale coraz mocniej je uwewnętrzniamy, co niewątpliwie utrudnia walkę z nimi. W tym też układzie "egzotyczny" Inny staje się lekarstwem na nasze zachodnie neurozy - przewodnikiem/ przewodniczką po krainie "duchowego piękna", podczas gdy jego/ jej realne problemy schodzą na bok. Projektując na obce kultury nasze tęsknoty za "autentycznym" pięknem, z którym kontakt utraciliśmy, zapominamy bowiem, że w wielu zakątkach świata piękno (szczególnie kobiecego ciała) wciąż jest towarem wymienianym na lepsze życie - stawką w grze o godną egzystencję. Warto mieć to na uwadze podczas kolejnego szacowania ceny piękna.
"Cena piękna" ("The Price of Beauty"), USA, 2010, sezon 1 (8 odcinków), wyst. Jessica Simpson, CaCee Cobb, Ken Pavés.
Agnieszka Mrozik
Tekst ukazał się w najnowszym numerze kwartalnika feministycznego "Zadra" (nr 3-4, 2010).