Zmierzch fantastów
Truizmem wydaje się być stwierdzenie, że z roku na rok zmiany na świecie zachodzą w sposób bardziej dynamiczny i chyba coraz trudniej jest wyznaczyć punkty węzłowe współczesnych, niejednorodnych procesów politycznych, społecznych i gospodarczych. Nawet demonizowana przez anarchizujące środowiska globalizacja okazuje się - jak podkreślają niektórzy antropologowie - bardzo heterogeniczna w swej istocie, gdyż lokalne odrębności są pożądanym towarem, który można sprzedać turystom. Warto jednak pokusić się o krótki przegląd najistotniejszych wydarzeń minionej dekady i spróbować na tej podstawie znaleźć receptę na coraz to większą marginalizację lewicy.
Utracone przestrzenie?
Dla mnie naocznym świadectwem upływu dziesięciu lat są przykłady dwóch bliskich mi miast - Poznania i Bydgoszczy. W sercu stolicy Wielkopolski jeszcze przed dekadą majaczyły zabudowania starego browaru. Teraz na ich miejscu znajduje się jedno z najbardziej oryginalnych w Polsce centrów handlowych. Podobnie w Bydgoszczy: Focus Park stanął tam, gdzie kilka lat temu znajdowały się budynki zakładów mięsnych. Komercjalizacja kolejnych przestrzeni - nie tylko tych mierzonych w metrach kwadratowych - staje się faktem.
Innym znakiem upływu dekady jest znaczne upowszechnienie się Internetu, który wprawdzie wciąż nie stał się najbardziej dominującym medium w polskiej debacie publicznej (gdyby tak było, władzę w Polsce sprawowałoby ultraprawicowe środowisko Janusza Korwina-Mikke), ale z pewnością jest istotny jako wciąż względnie niezależne źródło informacji. Przyszłość pokaże, czy sieć wirtualna nadal będzie oazą wolności słowa. Ostatnie wydarzenia wokół WikiLeaks skłaniają jednak raczej do przekonania, że kolejne dzisięć lat może upłynąć pod znakiem bardziej lub mniej subtelnego ograniczania swobód Internautów przez niewidzialną rękę rynku. Obojętnie, czy stanie się to za sprawą systemu koncesjonowania domen, czy przez wprowadzenie specjalnego podatku, czy też przez ścisły monitoring ruchu w sieci, na który obywatele chętnie się zgodzą, jeśli tylko otoczy się go frazesami o iście mesjanistycznej walce z islamskim terroryzmem.
Od wojen do kryzysu... lewicy?
Nie byłoby to bynajmniej pierwsze wykorzystanie tego rodzaju retoryki przez klasę polityczną. Ramą otwierającą pierwszą dekadę trzeciego tysiąclecia jest bowiem, w moim przekonaniu, atak na WTC i rozpoczęcie wojny w Afganistanie. Niewiele później, w poszukiwaniu mitycznej broni masowego rażenia, siły koalicyjne pod wodzą USA zaniosły wolność i demokrację do Iraku. Podejrzenie o posiadanie broni chemicznej i biologicznej przez Saddama Husajna okazało się być tak samo prawdziwe, jak oskarżenie Talibów o zniszczenie pary najwyższych wieżowców na Manchatanie za pomocą dwóch Boeingów 767. By ukazać grube nici, którymi zszyto tę historię dość wspomnieć, że 28 lipca 1945 roku bombowiec B-25 (sic!) uderzył w Empire State Building. Budynek stoi do dzisiaj - w przeciwieństwie do WTC7, który jako pierwszy w historii wieżowiec o stalowej konstrukcji zawalił się z powodu... pożaru!
Tak czy inaczej oba oskarżenia dały pretekst do rozpoczęcia działań zbrojnych. Dziecku (z nieprawego łoża!) obu tych awantur wojennych na wschodzie dano na imię kryzys. Kryzys ten unaocznił wszelkie słabości neoliberalnego kapitalizmu i stał się przyczynkiem do rozpoczęcia szerokiej debaty na temat kształtu systemu gospodarczego, który byłby w stanie zapewnić stabilny rozwój w skali globalnej. Zdaje się on także być zwieńczeniem mijającej właśnie dekady.
I tutaj wypada z przykrością skonstatować, że część radykalnej lewicy chyba nigdy niczego się nie nauczy. Marksiści od początku wystąpienia turbulencji gospodarczych z dumą stwierdzali, iż - dzięki metodzie badawczej, zwanej "materializmem dialektycznym" - byli w stanie z kilkuletnim wyprzedzeniem przewidzieć kryzys gospodarczy. Pytanie co z tego wynika, skoro w dłuższej perspektywie ich analizy zawiodły na całej linii, bo recesja, zamiast - jak przykazał Marks - dać asumpt do masowych protestów robotniczych, zdaje się pobudzać nastroje antyimigranckie i nacjonalistyczne. Nastroje te pochłaniają nie tylko resztki gnijącego truchła marksistowskiej ortodoksji, ale także socjaldemokracji, i to nawet w jej najbardziej klasycznych bastionach. Znamienne, że w nawet Szwecji aż 20 mandatów w parlamencie zdobyła skrajnie prawicowa i antyimigrancka partia Szwedzcy Demokraci (Sverigedemokraterna).
Chávez to nie wszystko
Obszarem, na którym lewica u progu XXI wieku miała najwięcej do powiedzenia bez wątpienia była Ameryka Łacińska. Jednak i w tym przypadku nie należy popadać w hurraoptymizm. Jeśli bowiem jedynymi sukcesem ruchów socjalistycznych jest próba budowy socjalizmu w Wenezueli w oparciu o zyski ze sprzedaży ropy naftowej, to jest z radykalną lewicą jest naprawdę źle.
Rzecz jasna godne poparcia jest przesterowanie zysków, osiąganych ze sprzedaży surowców naturalnych, z prywatnej kieszeni na walkę z biedą. Z drugiej jednak strony działalność Hugo Cháveza budzi momentami zdziwienie czy wątpliwości. Jeśli nadal będzie on dążył do coraz to większej centralizacji państwa, zamiast stawiania na demokrację bezpośrednią, to projekt rewolucji boliwariańskiej może pewnego dnia skończyć tak, jak castrowska Kuba. Nikomu normalnemu nie jest potrzebny kolejny "socjalizm" oparty na kulcie jednostki. O ile oczywiście Chávez będzie się nadal utrzymywał przy władzy, bo jego działalność coraz częściej zaczyna dotyczyć kupowania broni od takich "partnerów", jak Rosja czy Białoruś - a wszystko to w oparciu o antyimperialistyczną retorykę i pogróżki wobec USA. Jeszcze kilka lat takiej polityki, a w Wenezueli władzę przejmie (przyjmując wariant optymistyczny) partia socjaldemokratyczna, która będzie kontynuować umiarkowane, prosocjalne reformy bez rozdętej, antykapitalistycznej retoryki, wielogodzinnych wystapień jej lidera w telewizji, czy też posunięć tak absurdalnych, jak stworzenie własnej strefy czasowej.
Realne problemy czy nierealne fantazje?
Przyszłość będzie należeć do lewicy tylko wtedy, kiedy będzie ona w stanie wykoncypować spójny i zrozumiały dla przeciętnego Kowalskiego program gospodarczy, który pomoże zwalczyć podstawowe problemy współczesności: masową biedę, degradację środowiska naturalnego, globalne ocieplenie, dyktaturę międzynarodowych korporacji oraz szereg innych plag. Lud prawdopodobnie nie ruszy na barykady walcząc o związki partnerskie czy solidaryzując się z okupowaną strefą Gazy. Za to podniesienie podatku VAT, czy też jakiekolwiek inne neoliberalne pomysły, i arogancja coraz to bardziej oligarchizującej się władzy mogą pewnego dnia wyprowadzić większą część społeczeństwa z równowagi; jak ma to miejsce w Grecji. Czy lewica będzie wówczas w stanie przedstawić jej sensowną alternatywę?
Nie chcę jednak powielać tutaj częstego na radykalnej lewicy przekonania, że im gorzej tym lepiej. Przeciwnie - lewica powinna przedstawiać korzystne dla ludu projekty zmian i konsekwentnie je popierać. Należy, w dobie postpolityki, wyrzucić już na śmietnik historii przekonanie o uniwersalistycznej misji dziejowej zbawienia całego świata. Projekt bolszewicki - piramidalny w swym rozmachu i klęsce - dowiódł absolutnej błędności tego poglądu. Jeśli w ciągu najbliższej dekady lewica nie chce dać się jeszcze bardziej zepchnąć na polityczny margines, to musi zejść na ziemię i zająć się sprawami istotnymi tu i teraz. Czas fantastów dobiega końca.
Autor zdaje sobie sprawę z dużej oględności powyższych słów. Podsumowanie dekady to raczej temat na sporą książkę, niż tekst publicystyczny. W moim przekonaniu istotniejsze od szczegółowego przeglądu wszystskich istotnych faktów jest wyciągnięcie z nich wniosków na przyszłość. Jednak w swym malkontenctwie nie popadam w pyszałkowatość i zachęcam do krytyki. Lewica zbyt wiele już straciła z powodu zaniechania merytorycznej dyskusji, a ruch myśli to wartość sama w sobie.