Ktoś może powiedzieć, że książka to tylko książka. I pewnie jest w tym trochę racji, choć przyznam, że dla mnie książki były zazwyczaj "aż książkami" i może stąd to moje przygnębienie i późniejsza irytacja. Przeczytałam bowiem coś, co zdaje się przeczyć ponad 200-letniej walce o równouprawnienie kobiet, przynajmniej w Europie. Coś, co ten ogromny wysiłek i ogrom pracy intelektualnej, społecznej, artystycznej i politycznej wrzuca do kosza i mówi dobitnie: i tak wam się nie uda! Wasze działania to klęska, i tak ktoś was może dopaść na ulicy i zgwałcić. I tak większość kobiet to seksualne zabawki, którymi można zabawiać się do woli, podług fantazji mniej lub bardziej sadystycznych. Zdolne jesteście tylko do odtwórczej pracy nie dorównującej wagą i geniuszem twórczej pracy mężczyzn. Ubabrane w chore relacje damsko-męskie, jako istoty bardziej emocjonalne i słabsze fizycznie, nie macie szans na uwolnienie się z pułapki patriarchatu.
Znane? Osobiście pachnie mi to, (czy też raczej śmierdzi), jakimś odgrzewanym esencjalizmem na opak. Nie wiem, czy jest to zdanie samego Steinara Bragi, autora "Kobiet", powieści niedawno wydanej przez "Krytykę Polityczną". Pewne jest, że takie myślenie w niej dominuje.
Steinar, dla swej, dość pobieżnej diagnozy społeczeństwa Islandii (niektóre wątki poboczne są zaledwie naszkicowane), wykorzystuje bazę starą jak świat - strach. Kobiecy strach. Bo ciężko nie wpaść w paranoję, gdy się czyta o kobiecie uwięzionej we własnym mieszkaniu, przez nie wiadomo jakich ludzi i w jakim celu, poddawanej notorycznej inwigilacji rodem z Orwella (choć ta nie była tak doskonała!), być może seksualnie eksploatowanej, zaszczutej i upokarzanej, a to wszystko w oparach środków nasennych i narkotyków, o których nawet nigdy nie słyszałam.
Ofiara nie ma szans. Kobieta nie ma szans. Tej historii towarzyszą też mniejsze, poboczne. Dowiadujemy się, że główna bohaterka zajmuje się sztuką, ma problem z alkoholem, jej córeczka zmarła w łóżeczku z niewiadomych przyczyn, a chłopak, który podświadomie oskarża ją o śmierć dziewczynki (mimo, że Eva na czas ciąży i karmienia zachowała się wzorowo), właśnie ją rzucił, po kilku latach kłótni i stawiania na swoim. Evie życie się "przydarza", ona sama nie jest w stanie nad nim zapanować. Za to doskonale panują nad nią jej oprawcy, mężczyźni. Autor niejasno sugeruje tu zdegradowaną moralnie elitę finansową kraju wespół z artystą-pomyleńcem, w którego usta wkłada przywoływane przeze mnie wcześniej, słowa deprecjonujące kobiety na wieki wieków.
Mężczyźni nienawidzą kobiet za to, że nie mogą się bez nich obyć. Nie mogą bez kobiet rozładować najsilniejszego ze swych popędów. To też jakoś znajome. A gwałt jest naturalną konsekwencją pozycji kobiet. Cóż, trudno przejść wobec takich słów obojętnie, mimo, że to czysta prowokacja.
Zatrzymując się jeszcze na moment przy wspomnianym artyście, którego znamy w zasadzie z zamieszczonego w książce wywiadu i z estymy, jaką darzy go główna bohaterka (w zasadzie masochistycznej, zważywszy na jego poglądy), należy się zastanowić, czy cała ta okrutna pułapka zastawiona na Evę, nie jest jego wyczynem, jego kreacją, jego najnowszym dziełem sztuki. Ciężko to stwierdzić - książka przy końcu pisana jest w jakiejś malignie, lub chce sprawiać wrażenie "niedopowiedzianej". Mi przychodzą do głowy dwa możliwe jej zakończenia, ale zostawiam je czytelnikowi/czytelniczce. Przez moment przemknęło mi przez myśl porównanie go do artysty Santiago Sierry. Ale ono chyba nie jest trafne. Ten, wykorzystując w swych pracach m.in narkomanów, czy bezrobotnych - płacił ludziom za czynności (nieraz upokarzające). A to oznacza, że pytał ich o zgodę udziału w projekcie (inna sprawa, że wykorzystując ludzi z marginesu ustalał ich cenę. Wspominam o nim przez wzgląd na kontrowersje, jakie wywołuje swymi pracami). Evy nikt nie zapytał. Evę ktoś postanowił zniszczyć. Pobawić się nią. Pomiętosić w ręku kukiełkę, podbudowując to mizoginicznymi hasłami rodem z XVIII wieku m.in. o braku kobiet geniuszek. I był to mężczyzna - wcielający się w rolę demiurga, kreującego ich zachowania i sytuacje.
Po takiej dawce mizoginizmu jestem gotowa zabić.
Bragi wywołuje nienawiść. Nie do kobiet. Do mężczyzn. A powieść równie dobrze mogłaby nosić tytuł "Mężczyźni". Bo czyż, i tu zacytuję za K. Marksem (mimo że niektórym może się to wydać górnolotne): "stosunek mężczyzny do kobiety nie jest najbardziej naturalnym stosunkiem człowieka do człowieka? Czy więc nie wskazuje w jakim stopniu naturalne zachowanie mężczyzny stało się ludzkie? W jakim stopniu człowieczeństwo stało się jego naturalną postawą, w jakim stopniu jego ludzka natura stała się jego drugą naturą?"
Bragi poprzez relacje i związki mężczyzn z główną bohaterką, ukazuje ich agresję w stosunku do kobiet, również na tle seksualnym, chęć dominacji i dyktowania warunków życia nie tylko sobie, ale i partnerce, oraz brak zaangażowania w życie rodzinne.
Nie wiem, czy obrana przez autora metoda obudzenia sumień jest dobra. Podejrzewam, że nie jest on antyfeministą. Podejrzewam, że jest po prostu mocno krytyczny, lub też chce przypomnieć, że w wielu środowiskach mimo wysokich pozycji społecznych zajmowanych przez kobiety relacje władzy nie wyglądają tak dobrze jakbyśmy sobie tego życzyły.
I chyba to jest najmocniejszą stroną tej powieści. Nie polityka, czy też polityczna poprawność, ale przypomnienie o milionach jednostkowych sytuacji, gdzie życie staje się pułapką, a wiele ze zdobyczy feminizmu zawodzi, nawet w kraju tak prorównościowym jak Islandia (co akurat wiem, nie tylko z opisu na okładce książki).
Ale czy można tym samym przekreślić wszystko co feminizm dla kobiet uczynił i co kobiety (i też niektórzy mężczyźni) uczyniły dla feminizmu w jednym, tak ostrym, obrazie? Czy w życiu każdej kobiety dochodzi do sytuacji pułapki i uwięzienia? Poczucia słabości i daremności swego istnienia? I czy wszyscy mężczyźni to oprawcy?
Chyba za wcześnie na houellebecqowskie popłuczyny po feminizmie. Mężczyźni wielokrotnie zwiastowali jego koniec (czy też fiasko), tymczasem odnoszę wrażenie, że to jego wciąż nowy i nowy początek, bo cokolwiek nam - kobietom zarzuca w swej książce autor, nie może on nie przyznać, że w tych kwestiach uczyniono już gigantyczny krok naprzód.
Bragi w słowach artysty zwraca uwagę kobietom nie tylko na uzależnienie emocjonalne od partnera i chwiejność konstrukcji psychicznej, ale również to, że nie wydały na świat geniuszek. Jednak nie należy zapominać, że wraz z rozwojem myśli feministycznej, i zmianom społecznym jakie feminizm wywołał, odsetek kobiet znanych, twórczych, naukowczyń, artystek, społeczniczek i polityczek gwałtownie wzrósł. Feminizm dał kobietom możliwość rozwoju i przyniósł wiele przykładów ich geniuszu i nietuzinkowości. Mogłabym tu przywołać co najmniej kilkaset nazwisk. Teoria o braku geniuszek już dawno legła w gruzach. Jeśli ktoś nie chce uznać tego faktu, to znaczy, że nie ma najmniejszego pojęcia o dokonaniach kobiet w wielu dziedzinach w ciągu ostatnich 200 lat.
W zasadzie książka ta jest w jakiś sposób antyludzka. I nie chodzi już w niej tylko o kobiety i ich pozycję, ani o mężczyzn, oraz przemoc jaką stosują wobec kobiet, ale o degradację, która dotyczy obu płci, z macek której nie udało się umknąć, i nic nie wskazuje na to, by ktoś znalazł na to receptę (przynajmniej według autora).
Nie chcę demonizować. "Kobiety" nie są z całą pewnością objawieniem na rynku wydawniczym. Zostawiają jednak człowieka z beznadziejnie pustymi rękami i głową pełną wyrzutów nie wiadomo do kogo. Do kobiet? Mężczyzn? Systemu? Matki Natury lub Boga, który jest mężczyzną?
Ja ich nie chcę. Wolę Kuczoka. I to jak pisze o miłości. Prawda że nudy? :)
Steinar Bragi: "Kobiety". Przeł. Jacek Godek. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010. 280 stron.
Marzena Gębala
Recenzja ukazała się na stronie internetowej Feminoteki (www.feminoteka.pl).
Marzena Gębala - absolwentka Uniwersytetu Śląskiego, Instytutu Sztuki w Cieszynie, członkini Krytyki Politycznej na Śląsku, malarka i początkująca wierszokletka.