Umiarkowany wzrost podatku od dochodów może być korzystny i dla polskiej gospodarki, i dla ogółu obywateli
W tym roku pod Grunwaldem Janusz Korwin-Mikke oznajmił, że gdyby w XV w. w Polsce rycerze płacili tak wysokie podatki, jakie są dziś, przegralibyśmy tę bitwę. Mogłoby to więc oznaczać, iż ubiegłotygodniowe oświadczenie głównego doradcy premiera, Michała Boniego, że nie jest wykluczone podniesienie podatków, zapowiada lawinę klęsk dla Rzeczypospolitej. Na szczęście zwykle bywa odwrotnie i tak jakoś się składa, że kraje o wysokich podatkach - choćby Holandia czy Szwecja, gdzie poziom opodatkowania wyższych dochodów przekracza 50% - są bezpieczniejsze i zamożniejsze od tych, w których podatki są niskie, by wymienić np. Bułgarię (10%) i Rumunię (16%). Oczywiście te dwa państwa nie tylko z powodu niskiego podatku liniowego odstają cywilizacyjnie i materialnie od unijnej czołówki. Tendencja jest jednak oczywista i niezaprzeczalna - w Europie, w krajach, gdzie jest większy dobrobyt i lepsze zabezpieczenie socjalne, wyższe są też podatki.
A i w dawnej Polsce największe problemy kraju wynikały nie z tego, że podatki były za wysokie, lecz z tego, że skarb był pusty, bo sejmy i sejmiki nie zgadzały się na ich nakładanie. Brakowało więc kasy na wojsko czy umacnianie twierdz. - Ówcześni Polacy byli mniej obciążeni podatkami niż obecnie. Płacono dziesięcinę na rzecz Kościoła, władca ściągał następne 10%. Oznaczałoby to średnio ciężary zbliżone do dzisiejszych, zwłaszcza że poddani mieli też inne, niefinansowe obowiązki wobec władzy. Było jednak i wiele przywilejów. Rycerze płacili podatki tylko z ziemi użytkowanej przez chłopów, korzystali z różnych zwolnień. Wtedy podatek był kwestią umowy z władzą, a nie powszechnym obowiązkiem jak dziś - wyjaśnia dr Michał Targowski, historyk finansów.
Oczywiście poddani najchętniej umawiali się z władzą, że chcą płacić jak najmniej. Wyrazem tego był np. przywilej koszycki z 1374 r., zmniejszający podatki z 12 do 2 groszy z łanu. Poddani byli zadowoleni. Dziś jednak historycy uważają, że od tak radykalnej obniżki zaczął się niebezpieczny proceder, który z czasem doprowadził do pustego skarbca państwa.
Boni postraszył
Obecna zapowiedź Michała Boniego o ewentualnych podwyżkach została spowodowana właśnie pustkami w kasie Rzeczypospolitej. Tegoroczny deficyt budżetowy (zapisany w ustawie) osiągnie rekordowy poziom 52 mld zł. Rok temu wynosił 24 mld, w 2007 r. zaś zaledwie 16 mld, najmniej w tym dziesięcioleciu!
Na pozór szef doradców premiera nie powiedział nic nadzwyczajnego. Żaden rząd nie wykluczy przecież ewentualnego podniesienia podatków, co nie znaczy, że musi to nastąpić. Takie słowa nie padają jednak przypadkiem, zwłaszcza w roku wyborczym i na rok przed wyborami. Wydaje się więc, że tuż po przyszłorocznych wyborach parlamentarnych, jeżeli PO je wygra, należy oczekiwać propozycji zmierzających do podniesienia podatku od dochodów osobistych, VAT, składki rentowej oraz zmniejszenia niektórych zasiłków.
Jak dotychczas premier Tusk był konsekwentny w kwestiach podatkowych. Rok temu w lipcu oświadczył, "ze stuprocentową pewnością", iż w 2010 r. podwyżki podatków nie będzie.
W przedstawionym w styczniu tego roku przez premiera planie reformy finansów publicznych była zaś mowa o obniżce deficytu budżetowego z 7% do 3% produktu krajowego brutto, premier zapowiedział też ograniczanie przywilejów emerytalnych dla służb mundurowych (po 2012 r.), wprowadzenie kas fiskalnych dla prawników i lekarzy (co już postanowiono), podniesienie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn. Nie wspomniał jednak o podnoszeniu podatków. Teraz wszakże pospolitość skrzeczy (zwłaszcza ta finansowa), a w dodatku istnieją wymogi ustawowe, nakazujące do końca lipca 2010 r. uchwalenie przez Radę Ministrów wieloletniego planu finansowego państwa. Trzeba było zająć się więc i fiskusem.
Czemu akurat VAT?
30 lipca Rada Ministrów wstępnie przyjęła wspomniany plan (ma go zatwierdzić ostatecznie we wtorek, 3 sierpnia), ustalając, że podatek VAT zostanie podniesiony o 1 punkt procentowy, co dodatkowo da budżetowi ok. 5 mld zł rocznie. Było to zgodne z wcześniejszą o dzień naradą władz PO, kiedy to zdecydowano, że nie będzie podwyżki podatków od dochodów osobistych i od przedsiębiorstw, nie wzrośnie składka rentowa, wyższy VAT zaś nie powinien objąć żywności.
Socjotechnicznie wszystko to zostało rozegrane bardzo dobrze. Najpierw świadomie nieprecyzyjna i wieloznaczna wypowiedź ważnego doradcy, potem niepewność, jakie będą jej skutki i czym te słowa grożą, wreszcie uspokajające ustalenia ważnego gremium i ostateczna decyzja, mogąca wywołać westchnienie ulgi, że to tylko tyle - i że obecna władza zrobiła wszystko, co możliwe, by nie wyjmować ludziom pieniędzy z portfeli. - Nie jesteśmy z premierem Pawlakiem od tego, żeby ludzi bolało - powiedział premier, wskazując, że wybrano rozwiązanie najłagodniejsze. Nie znaczy to jednak, że podwyżka VAT, nawet o 1 punkt procentowy, jest rzeczywiście rozwiązaniem dobrym.
- Wyższy VAT oznacza uszczuplenie dochodów obywateli. Nie należało tego robić. Polacy są biedni, 60% ludzi nie ma żadnych oszczędności, po podwyżce VAT mogą więc zmniejszyć zakupy. Gdy spadnie konsumpcja ogromnej większości Polaków, zmniejszy się też produkcja, gorsza będzie koniunktura - mówi ekonomista prof. Jerzy Żyrzyński.
Mniejsza produkcja i sprzedaż oznaczają zaś mniejsze... dochody z tytułu VAT. Nadzieje na zwiększone wpływy budżetowe mogą więc okazać się nierealne. Poseł SLD Marek Wikiński nie bez racji twierdzi, że lepszym rozwiązaniem byłby np. podatek od dóbr luksusowych, podobny do obowiązującego na Węgrzech. Podwyżka VAT tylko pozornie jest bowiem rozwiązaniem sprawiedliwym dla wszystkich. Wzrost tego podatku, nawet o 1%, dotyka wprawdzie każdego konsumenta, ale relatywnie w większym stopniu obciąża ludzi uboższych - zwłaszcza że powoduje wzrost cen artykułów, na zakupy których ludzie biedniejsi wydają znacznie większą część swych dochodów niż zamożni. Poza tym podwyżka VAT nie rozwiązuje problemów finansowych kraju i nie stanowi lekarstwa na ponaddwukrotny wzrost deficytu budżetowego w latach 2009-2010.
Trudny przyszły rok
Recesja niestety jeszcze się nie skończyła. Coraz wyraniej widać, że choć Polska kroczy przez kryzysowe morze, nie zanurzając się zbytnio, to marsz ten trwa długo, a do wyjścia na suchy brzeg jeszcze bardzo daleko. Prof. Grzegorz Kołodko wskazuje, że wciąż niskie jest wykorzystanie mocy produkcyjnych, co stanowi ewidentny przejaw kryzysu - 73% w porównaniu z 79% przed rokiem. Cały czas utrzymuje się wysokie bezrobocie, wynoszące obecnie 11,6% (rok temu - 10,6%). Rośnie dług publiczny, który w tym roku może osiągnąć 54% PKB. W wyniku samego zadłużenia państwa (niezależnie od kredytów branych przez ludzi i firmy) na każdego Polaka przypada do zwrotu ok. 20 tys. zł, plus koszt obsługi długu publicznego wynoszący prawie 1000 zł na osobę.
Jeśli zadłużenie przekroczy tzw. drugi próg ostrożnościowy, przewidziany w ustawie o finansach publicznych, wynoszący 55% PKB - co może nastąpić np. w wyniku osłabienia złotego - nie będzie już możliwe udzielanie gwarancji rządowych. Oznacza to trudniejszy dostęp do kredytu i ograniczenie możliwości finansowania wzrostu produkcji. Prof. Kołodko już w połowie maja twierdził więc, że konieczna będzie podwyżka podatków.
Warto przypomnieć, że przyjęta przez rząd Jarosława Kaczyńskiego, a obowiązująca od początku ubiegłego roku, obniżka progów podatkowych z 19%, 30% i 40% do 18% i 32% spowodowała w 2009 r. spadek dochodów budżetowych o ok. 7 mld zł. Było to naturalnie do przewidzenia i wielu specjalistów ostrzegało przed zubożeniem budżetu. Nie brakowało jednak ekonomistów i dziennikarzy opowiadających bajki, że ten spadek zostanie nadrobiony wychodzeniem ludzi z szarej strefy, większą produktywnością, wyższą ściągalnością zobowiązań finansowych. Oczywiście nic nie zostało nadrobione.
Ponad 2 mld zł rocznie traci ZUS w wyniku obniżki stawki rentowej z 13% do 10% w 2007 r., co daje asumpt do łatwych zarzutów, że nasze emerytury są zagrożone, bo ZUS jest zakładem niewydolnym i budżet musi go wspierać. Musi, skoro prawo zmniejszyło ZUS dopływ pieniędzy z tytułu składek.
PiS-owska obniżka progów rozszerzyła z ok. 90% do prawie 98% krąg Polaków płacących najniższy, 18-procentowy PIT. Był to jednak przede wszystkim ukłon wobec ludzi zamożnych, zarabiających powyżej 85,5 tys. zł rocznie, którzy wcześniej płacili podatek 40-procentowy, od ubiegłego roku zaś płacą 32%; oraz wobec tych, którzy zarabiają od 44,5 do 85,5 tys. rocznie, bo dotychczas mieli stawkę 30%, a teraz 18%. Oznaczało to praktyczną realizację ówczesnych idei Platformy Obywatelskiej, do niedawna pragnącej wprowadzenia podatku liniowego. Mogą nam zazdrościć zamożni Duńczycy, którzy płacą aż 59% od swych dochodów. W tym roku skończy się jedynie na podwyżce VAT, ale po wyborach w 2011 r. stawki podatkowe zapewne zaczną marsz w górę. Pracodawcy już oznajmili, że ewentualne "podniesienie podatków oznacza zaciągnięcie hamulca ręcznego dla rozwoju gospodarczego", wzrost składki rentowej zaś utrudni tworzenie miejsc pracy. Przedsiębiorcy RP (dawna KPP) nie wyjaśnili wprawdzie, jak będzie funkcjonować mechanizm hamujący rozwój i zwiększający bezrobocie. Sprecyzowali natomiast, co należy zrobić w celu naprawy finansów państwa. Konieczne jest ich zdaniem zmniejszenie dotacji państwa do emerytur. Dzięki temu emerytury spadną, ludzie będą musieli pracować, żeby związać koniec z końcem, i zgodzą się na niższe pensje. Skorzystają na tym przedsiębiorcy, a więc Polska.
Świat zwiększa podatki
Czy rzeczywiście powinniśmy bać się podwyżki podatków? Stronnicze czy pozbawione stosownej wiedzy media alarmują, jak "Rzeczpospolita", że przywrócenie trzeciej stawki PIT "będzie totalną porażką dla przyszłości naszej gospodarki".
W rzeczywistości jednak przywrócenie trzeciej stawki PIT dla dobrze zarabiających nie wywoła żadnych negatywnych skutków gospodarczych. Spowoduje natomiast wzrost wpływów budżetowych. - Najzamożniejszych podatników, podlegających do 2009 r. trzeciej, 49-procentowej stawce, jest zaledwie 1,5%, ale pochodziło od nich prawie 30% wpływów z tytułu PIT. Ci, którzy zarabiają np. ponad 50 tys. zł miesięcznie, powinni więc płacić na cele publiczne - a temu służą podatki - więcej niż obecne 32% - twierdzi prof. Jerzy Żyrzyński, podkreślając, że ludzie biedniejsi płacą podatki, zmniejszając swój popyt i możliwości konsumpcyjne, co wpływa na zmniejszenie sprzedaży i produkcji. Zamożniejsi przeznaczają na to zaś część oszczędności, podatek nie ogranicza ich siły nabywczej - a więc nie ma negatywnego wpływu na rozwój gospodarczy.
Prof. Żyrzyński wskazuje, że chcąc realizować cele społeczne i zobowiązania państwa, można zastosować dwa rozwiązania: zwiększać albo podatki, albo deficyt.
Teoretycznie jest jeszcze trzecie, zachwalane przez środowisko monetarystów - zmniejszanie wydatków budżetowych. W praktyce jest to jednak wyjście najtrudniejsze, z którego w Polsce - z bardzo wielu powodów - nie udało się, i nie uda w przyszłości, skorzystać. Liczby są jednoznaczne - tzw. sztywne wydatki budżetu (dotacje dla samorządów terytorialnych, renty i emerytury, zdrowie, obronność, wymiar sprawiedliwości), stanowiące ok. 75% wszystkich wydatków budżetowych, stale rosną i z pewnością rosnąć będą.
Przypomnijmy, że nasza gospodarka najszybciej rozwijała się w latach 1995-1997, gdy istniał trzeci próg podatkowy wynoszący 45%, podatek CIT zaś wynosił 40%, a nie 19%, jak obecnie. Wtedy tempo wzrostu wynosiło 7%, 6% i 6,8%.
Dziś wiele państw wprowadza lub planuje podwyżkę podatków, rozumiejąc, że to droga do zwiększenia wpływów budżetowych i do realizacji celów służących dobrobytowi obywateli. W Wielkiej Brytanii już od kwietnia 2010 r. obowiązuje nowa, 50-procentowa stawka PIT od dochodów przekraczających 150 tys. funtów rocznie. We Francji zwiększa się podatek od tzw. premii gotówkowych. W Szwecji zastosowano podatek od działalności bankowej, poprawiający bezpieczeństwo finansowe. Takich przykładów jest więcej. Także w USA od przyszłego roku zaczną obowiązywać wyższe podatki dla lepiej zarabiających. Dwie dotychczasowe najwyższe stawki, wynoszące obecnie 33% i 35%, zostają podniesione odpowiednio do 35% i 40%. W niedalekiej przeszłości dobrze się to sprawdziło - wzrost podatków za prezydentury Clintona nie ograniczył tempa rozwoju gospodarczego, a zwiększył wpływy do budżetu. Niestety, jego nieudolny następca Bush odwrócił tę korzystną tendencję, wprowadzając kraj w rozliczne kłopoty, co odczuł cały świat z Polską włącznie. - Już dziś w USA najbogatsi płacą wyższą stawkę PIT niż u nas, większy niż w Polsce jest też tam podatek od przedsiębiorstw - wskazuje prof. Wojciech Bieńkowski, znawca gospodarki amerykańskiej.
Wniosek jest zatem oczywisty, znany, sprawdzony i stosowany w świecie nie od dziś. W Polsce należy zmniejszać podatki dla najuboższych, podnosić zaś dla najbogatszych. Będzie to z pożytkiem i dla rozwoju gospodarczego, i dla budżetu, i dla dobrobytu społeczeństwa.
Andrzej Dryszel
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".