Arabskie rewolucje oznaczają tąpnięcie globalnej równowagi sił.
Przez dziesięciolecia, czy raczej stulecia, Arabowie słyszeli od Europejczyków i Amerykanów, że ich społeczeństwa są bezczynne i wsteczne. Lord Cromer, autor pseudohistorycznego dzieła "Nowoczesny Egipt" z roku 1908, pisał, że postęp Egipcjan został "uwięziony" przez sam fakt bycia przez nich muzułmanami, a ich umysły są tak "obce" mieszkańcom Zachodu, jak "umysły mieszkańców Saturna". Jedyną nadzieją na dostosowanie arabskich umysłów do praw tego świata miało być poddanie ich zachodniej edukacji, nadzorowi oraz władzy "do czasu, aż będą mogli sami stać na nogach", jak głosił mandat Ligi Narodów. Nie ma różnicy między deklarowanym przez Napoleona braterstwem z Egipcjanami, a zapewnieniami o przyjaźni z Irakijczykami Georga W. Busha dwa wieki później - komunikat oraz sposób jego dostarczenia są identyczne.
Od czasów Abda al-Rahmana al-Dżabartiego, kronikarza francuskiej inwazji na Egipt, który rozłożył na części składowe napoleońskie przesłanie do Egipcjan, mieszkańcy Bliskiego Wschodu widzieli za zasłoną deklaracji altruizmu i oddania nagi interes. Jedyny, jaki zajmuje imperialną politykę. Hipokryzja Zachodu nie powstrzymała jednak milionów Arabów od uznania za własne ideały wolności, postępu i demokracji, które tenże Zachód obiecywał, i walki o nie. Nawet gdy polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych stała się tak agresywna, jak po 11. września, a Chiny zdobyły potencjał stania się nowym gospodarczym hegemonem, dla Arabów wciąż tygiel kultur i demokracja, nieskończony niemal potencjał do odnowy i wzrostu, pozostają punktem odniesienia w myśleniu o przyszłości.
Zamiana miejsc
Coś się jednak zmieniło. Nastąpiło historyczne tąpnięcie, którego konsekwencje trudno dziś sobie wyobrazić, nie mówiąc już o ich ocenie. W przeciągu miesiąca intelektualny, polityczny i ideologiczny środek ciężkości świata przesunął się z dalekiego Zachodu (Ameryki) i dalekiego Wschodu (Chin) do Środka - Egiptu, kolebki cywilizacji, oraz innych młodych społeczeństw Północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Stojąc pośród setek tysięcy Egipcjan walczących o swoje przeznaczenie na placu Tahrir pomyślałem, że nasi przywódcy stali się - jeśli nie faraonami - to przynajmniej mamelukami dbającymi więcej o władzę i pieniądze niż o rozwój swoich krajów w nowym stuleciu. Podobnie Chiny, które promują model państwowego i autorytarnego kapitalizmu pozbawionego obywatelskich wolności, przestały był interesującą alternatywą dla ludzi ryzykujących życiem dla demokracji na ulicach stolic arabskich i Teheranu.
Tunezyjczycy i młodzi z regionu, którzy wszczęli walkę o rewolucyjną zmianę - zarówno polityczną, jak i ekonomiczną - bez ostrzeżenia wyrwali cugle historii z rąk Chin i Stanów. Okazało się, że to nie wielkie potęgi zasklepione w starych systemach i w starych ideach, lecz aktywiści z Tahrir stanowią dla świata wzór do naśladowania. Z perspektywy wszystkich "placów niepodległości" arabskiego świata Stany są ideologicznie bezczynne, a nawet wsteczne, pełne irracjonalnie zachowujących się ludzi, są rządzone przez elity, które nie potrafią pojąć zmian, które dla reszty świata są już oczywiste.
Fundamenty zapadają się?
Na początku stycznia Hillary Clinton ostrzegła arabskich przywódców, by "zreformowali" swoje reżimy, nim "zapadną się one w piasku". Choć nie wydaje się, by o to akurat jej chodziło, jej słowa odnoszą się w równym stopniu do sytuacji w Tunisie, Trypolisie, Kairze czy Sanie, co do tej, jaka panuje obecnie w Waszyngtonie. Amerykanie jednak - zarówno zwykli ludzie, jak i ich przywódcy - zbyt zajęci są rozmontowywaniem społecznych, politycznych i ekonomicznych podstaw swojej minionej wielkości, by zauważyć jak bardzo stali się podobni do stereotypowego społeczeństwa Orientu. Takiego, w którym wspiera się dyktatorów, bądź narzuca kolonialne rządy.
Znany działacz związkowy z Kairu, Kamal Abbas, nagrał wideo, w którym mówi do mieszkańców Stanów: "My i ludzie całego świata jesteśmy po waszej stronie i w pełni wspieramy was". Jasne, że Amerykanie potrzebują teraz każdej pomocy. "Chcę, żebyście pamiętali, że żadna władza nie może przeciwstawić się woli ludzi, którzy wierzą w swoje prawa. Takich, którzy krzyczą głośno i donośnie, którzy walczą z wyzyskiem". Czy te słowa nie powinny przypadkiem zostać wypowiedziane przez północnoamerykańskiego prezydenta?
Również w Maroku aktywiści nakręcili film, w którym wyjaśniają, dlaczego przygotowują się do "dnia gniewu". Wśród wyjaśnień słyszymy: "chcę wolnego i sprawiedliwego Maroka dla wszystkich obywateli", "chcę, by Marokańczycy byli równi", by oświata i opieka zdrowotna "była dostępna dla wszystkich, nie tylko bogatych", by "prawa pracy były respektowane, a wyzysk skończony", by "rozliczyć tych, którzy zrujnowali nasz kraj". Potraficie sobie wyobrazić Amerykanów organizujących "dzień gniewu" i podnoszących te żądania?
"Walczcie i nie ustępujcie (...) Ludzie którzy powstają i żądają swoich praw zawsze odnoszą zwycięstwo", przypomina mieszkańcom Stanów Abbas. Czyżby zapomnieli?
Z góry do dołu
Problem zaczyna się na samej górze i kończy na samym dole. Kampania prezydencka Obamy, jak pamiętamy, opierała się na haśle "Yes, we can!". Lecz czy to ulegając Benjaminowi Netanjahu w kwestii osadnictwa na terenach okupowanych, czy Republikanom, którzy wytoczyli robotnikom Wisconsin świętą wojnę, prezydent nie dał po sobie poznać, że umie dochować wierności zasadom, z których zrodziła się północnoamerykańska demokracja i polityka zagraniczna. Mieszkańcy Stanów są winni w równym stopniu. Wygląda na to, że ci, którzy pozbawieni zostali opieki zdrowotnej, bezpieczeństwa pracy i płacy, mają zamiar odebrać te przywileje także garstce uzwiązkowionych pracowników. Zamiast, rzecz jasna, zabrać się do ciężkiej pracy odzyskiwania ich. Górny 1 procent północnoamerykańskiego społeczeństwa, który posiada więcej niż dolna połowa w sumie, nawet nie śniła o tak korzystnym rozwoju wypadków. Osiągnęli oto stan, którego Ben Ali, Mubarak i podobni im kleptokraci mogli im pozazdrościć - najbiedniejsze 20 procent społeczeństw Tunezji czy Egiptu dzieli względnie większą część dochodu narodowego niż ich amerykańscy odpowiednicy.
Sytuacja jest tak beznadziejna, że znany piosenkarz zadzwonił do mnie, bym poprosił organizatorów protestów na Tahrir o słowo wsparcia dla związkowców z Wisconsin. Hasło "Madison to nowe Tahrir" ma małe szanse na urzeczywistnienie, choć kairczycy poświęcili ułamek swojej rewolucji zamawiając pizzę dla współkombatantów z Wisconsin.
Siła młodzieży, siła robotników
W Egipcie wciąż trwają strajki mające na celu wywalczenie od junty uwolnienia więźniów politycznych i zawieszenia stanu wyjątkowego. To właśnie wysiłek robotników, bardziej niż kogokolwiek innego, sprawił, że rewolucja przetrwała moment, w którym wydawało się, że Mubarak zostanie. Amerykanie zapomnieli natomiast, że "złote lata" 50. i 60. były takimi tylko dlatego z powodu związków zawodowych, które miały siłę pilnować, by majątek narodowy pozostawał w rękach klasy średniej bądź był przeznaczany na rozbudowę służącej wszystkim infrastruktury.
Młodzież świata arabskiego, uważana dotychczas za "bombę demograficzną", która wybuchnie religijnym fanatyzmem i islamofaszyzmem, okazała się "demograficznym darem", prowokując wybuch sił witalnych i wyobraźni, o których brak posądzano Arabów od pokoleń. Odłączyła się od systemu, by stworzyć wirtualne i realne przestrzenie, w których ludzie z całego społeczeństwa mogą łączyć się w walce o demokrację. W tym samym czasie północnoamerykańskie dzieciaki pozostają przykute do iPodów, iPhonów i portali społecznościowych tak bardzo, że stopień ich odpolitycznienia jest dokładnie odwrotnie proporcjonalny do stopnia upolitycznienia ich rówieśników zza Atlantyku.
Większość młodych Zachodu skupiła się tak bardzo na trosce o ekonomiczne potrzeby, że zatraciła zdolność myślenia i działania kolektywnego. Dostosowują się do sytuacji jak gotowane żywcem żaby - podwyżka czesnego tu, obniżka płac tam - desperacko próbując stać się wartościowymi w społeczeństwie, które coraz mniej ich potrzebuje.
Ibn Chaldun będzie miał rację?
Mrzonki, iż Obama poprze prawdziwie demokratyczną transformację Bliskiego Wschodu rozwiewają się, skoro nie potrafi on nawet zadbać o prawa obywatelskie, ekonomiczne i społeczne obywateli własnego państwa. Stany Zjednoczone stają się nie tylko coraz bardziej "nie na miejscu" w globalnej polityce, ale - jak piszą komentatorzy na temat pozycji USA w regionie - przypominają okręt zbliżający się do góry lodowej, w czasie gdy załoga i pasażerowie kłócą się o krzesła na pokładzie.
Na szczęście pojawiła się iskra inspiracji, choć jej źródło musi wydawać się nieprawdopodobnym dla "Zachodniego" umysłu. Pytanie brzmi zatem: Czy Stany przeżyją własny Tahrir? Czy też - jak pisał Ibn Chaldun - wkroczyły już na drogę bez powrotu? Drogę, którą podążają wszystkie cywilizacje, gdy zatracą poczucie misji i więzi solidarności, które niegdyś pozwoliły im stać się wielkimi.
Za wcześnie, by wieszczyć. Wygląda jednak na to, że Stany Zjednoczone na zawsze straciły kontrolę nad biegiem dziejów.
Mark LeVine
tłumaczenie: Piotr Płucienniczak
Artykuł ukazał się na stronie internetowej stacji Al-Dżazira (english.aljazeera.net). Dziękujemy wydawcy za zgodę na przedruk polskojęzycznej wersji tekstu.