Uciszyć awanturujących się sąsiadów można naprawdę wieloma sposobami. Piszę to z perspektywy mieszkańca Łazarza, gdzie pewne problemy są na porządku dziennym. "Wrzucenie" ich do kontenera nie jest rozwiązaniem z dwóch przynajmniej powodów. Po pierwsze nikt ich nie zmusi, aby tam mieszkali i szybko mogą pojawić się jako problem w innym, lub nawet w tym samym miejscu. Tomasz Sadowski, jako długoletni praktyk, precyzuje jakie jest inne i bardziej skuteczne rozwiązanie problemu, na które oczywiście trzeba znaleźć pieniądze w budżecie miasta. W tym roku władze lokalne pragną wybudować osiedle kontenerowe, ale nie przeznaczyły żadnych środków na, jak to nazywał szef Barki, "społeczną rehabilitację" przesiedlonych. Po drugie samo przesiedlenie niczego w ich życiu nie zmieni. Mężczyźni, o których się najczęściej wspomina przy tej okazji, pod wpływem testosteronu i alkoholu będą nadal maltretować swoje dotychczasowe lub nowe żony czy konkubiny, i ich dzieci, których napływu do kontenerowych lokali metodami administracyjnymi się nie powstrzyma. Tym razem jednak krzyki i wrzaski nie będą spędzały snu z powiek szacownych poznaniaków, nawołujących na forach do "socjalnego linczu". A z kolei ich telefony nie będą niepokoić dyrektora Pucka, który nigdy nie ukrywał, że przyniesie mu to długo oczekiwaną ulgę. Sam powtarzał, że faktycznie alokacja problemu, nie jest jego rozwiązaniem. W istocie, bo chodzi tu o zupełnie coś innego.
Trzeba wyraźnie powiedzieć, iż tego typu umotywowanie projektu jest próbą wprowadzenia opinii publicznej w błąd. To celowa strategia władz i administracji. Widzimy to na przykładzie Bydgoszczy, gdzie postawiono osiedle kontenerowe. Pierwotnie władze twierdziły, że kontenery na obrzeżach miasta są przeznaczone dla specyficznej grupy lokatorów. W artykule pod znamiennym tytułem: "Wandale do baraków" lokalna "Gazeta Wyborcza" (z dn. 29 listopada 2007 r.), jak rozumiem pod wpływem sugestii władz, pisała: "Kontenery na obrzeżach miasta szykuje ratusz lokatorom bloku socjalnego przy ul. Szpitalnej, którzy zdemolowali swój dom. Odesłanie do baraków grozi też chuliganom z innych miejskich budynków". Kiedy pomysł został przez opinię publiczną zaakceptowany, okazało się (i też tak o tym pisano), że jest to po prostu tani sposób na rozwiązania problemu niedoboru mieszkań socjalnych. Ta sama gazeta w dn. 19 kwietnia 2009 r., czyli niespełna półtora roku później, pisała o tym projekcie inaczej: "Niewielkie osiedle na skraju Siernieczka, tuż przy torach kolejowych, składa się z kilku nowych baraków. Znajdują się w nich jedno - i dwupokojowe mieszkania socjalne. W każdym - łazienka z prysznicem i umywalką, kaloryfery, aneks kuchenny. Za miesiąc zamieszka tu 16 rodzin z wyrokami eksmisyjnymi". Władze Bydgoszczy tym razem deklarowały, iż dołożą wszelkich starań, poprzez dobór lokatorów, aby kontenerowe lokale nie zostały zdewastowane. Osiedle to zbadała i opisała działaczka anarchistyczna z Poznania - Katarzyna Czarnota. Okazało się, że w gnijących kontenerach nie nadających się do życia, mieszkają głównie kobiety samotnie wychowujące dzieci, czy osoby starsze. To jest zasadnicza oś obecnego sporu, który wychodzi poza demagogie o "patologii", a pytanie brzmi: kto w Poznaniu i na jakiej podstawie zagwarantuje, że w bliższej lub dalszej przyszłości w kontenerach nie zamieszkają kobiety z dziećmi? Mnie słowo honoru Jarosława Pucka, szefa ZKZL i orędownika pomysłu postawienia kontenerów, nie wystarczy, bo jutro - z różnych przyczyn - może on już swojego stanowiska nie piastować.
Pojawia się też inna kwestia - bez względu na to, jakich lokatorów chcemy umieścić w kontenerach, ich postawienie byłoby zgodą na nowy standard budownictwa socjalnego. Pod pozorami zatem walki z "patologią" szuka się i testuje próg akceptacji społecznej dla innych sposobów wywiązania się władz lokalnych z ustawowego obowiązku dotyczącego zapewnienia potrzebującym dachu nad głową. A jest to taki sam obowiązek jak zapewnienie warunków dla kształcenia dzieci, utrzymanie dróg czy parków, finansowania służby zdrowia. Ci, którzy na forach krzyczą, iż nie chcą, aby za ich pieniądze utrzymywać czy łożyć na "patologię", muszą sobie zdawać sprawę, że są nie tylko podatkami, ale - w większym lub mniejszym stopniu - także beneficjentami życia we wspólnocie jakim jest miasto. Ponoszą nie tylko koszty, ale też przede wszystkim czerpią korzyści. Musimy zatem odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chcemy, aby w naszej wspólnocie kontenerowe getta stały się normą?
Pomysł postawienia kontenerowych osiedli nie pojawił się dlatego, żeby uporać się z pewnymi jednostkowymi problemami. Jest on konsekwencją krótkowzrocznej polityki w zakresie mieszkalnictwa prowadzonej przez władze miasta Poznania od kilkunastu lat, która doprowadziła do nawarstwienia się szeregu problemów. Od połowy lat 90. w Poznaniu wybudowano ok. 650 mieszkań komunalnych, kiedy ich zasoby skurczyły się o 10,5 tys. (wiemy to ze statystyk GUS). W efekcie utrudniło to prowadzenie efektywnej polityki lokalowej, zgodnej z europejskimi standardami i wymogami polskiego prawa. W konsekwencji na przykład dziś blisko 2000 rodzin z wyrokami eksmisyjnymi oczekuje na przydział mieszkania socjalnego. Miasto każdego roku będzie z tego tytułu płacić wielomilionowe odszkodowania właścicielom prywatnych kamienic, przy jednocześnie narastającym kryzysie miejskich finansów publicznych. Presja, aby kontenery stanowiły rozwiązanie problemu w ogóle, a nie tylko w przypadku pewnego typu jednostkowych problemów, będzie ogromna. I jak już zaakceptujemy w naszym miejskim krajobrazie pierwsze kontenerowe getta, powstaną następne.
Dziś, cytując słowa dyrektora ZKZL prasa upewnia nas, że w kontenerach znajdą się "trudni lokatorzy", ale czy za kilkanaście miesięcy, jak to było w przypadku Bydgoszczy, nie dowiemy się, że to po prostu rodziny "z wyrokami eksmisyjnymi", którym w inny sposób miasto nie potrafiło zagwarantować dachu nad głową? Budowa kontenerowych gett to społeczny, polityczny i moralny skandal!
Jarosław Urbański
Tekst został opublikowany w "Gazecie Wyborczej Poznań" w dn. 19 lutego 2011 r.