Jednocześnie, w świecie po neoliberalnym ukąszeniu, język Abramowskiego może momentami razić. Choć oczywiście wychodzi on z zupełnie innych przesłanek niż obecni piewcy niewidzialnej ręki rynku, to jednak jego przywiązanie do idei "państwa minimum", po stu latach, odbiera się co najmniej z pewną ambiwalencją. Straszenie wytworzeniem "człowieka niesamodzielnego", który będzie biernie czekał, aż jego problemy załatwi państwo, w kontekście chociażby danych, mówiących o poziomie uzwiązkowienia czy uczestnictwa w organizacjach pozarządowych w Szwecji, niepokojąco współgrają z wypowiedziami rozmaitych demonterów różnych, mniej lub bardziej udanych, wersji państwa dobrobytu. Z tyłu głowy zapalać się może lampka alarmowa, podpowiadająca, że wielkim propagatorem "wielkiego społeczeństwa" jest aktualny brytyjski premier, David Cameron, tnący wydatki socjalne, licząc na to, że różne formy organizacji pozarządowych zajmą się - najlepiej za pomocą wolontariatu - palącymi problemami społecznymi, będącymi skutkiem rosnącego rozwarstwienia. Cięcia i komercjalizacja objąć ma też między innymi publiczną służbę zdrowia - NHS - która miała niebagatelny wpływ na poprawę wskaźników zdrowotnych mieszkanek i mieszkańców Wysp Brytyjskich po II Wojnie Światowej. Dodajmy do tego nadwiślańską dyskusję o tym, jak pozbywające się odpowiedzialności władze publiczne delegują swe obowiązki (najczęściej bez odpowiednich środków) rodzimym NGO, grzęznącym w biurokratycznych obostrzeniach, by móc zadać pytanie - czy Abramowskiego warto jeszcze czytać?
Moja odpowiedź brzmi - jak najbardziej. Z Abramowskim jest trochę jak z Marksem, i tak jak tego ostatniego wyklina się z powodu wynaturzeń systemu, zapoczątkowanego w sowieckiej Rosji (które, jeśli na serio traktować przewidywania niemieckiego filozofa, wydają się nieodzownym efektem rozpoczęcia się rewolucji robotniczej w państwie, które trudno było uznać za centrum światowej, kapitalistycznej industrializacji), tak polskiego socjalistę skreśla się za wady dzisiejszego, polskiego społeczeństwa obywatelskiego, nie dostrzegając, że z jego wizją nie ma ono wiele wspólnego. Pamiętajmy, że jeszcze w okresie międzywojennym, kiedy to lewicowe postawy w Polsce, choć popularne, dalekie były od politycznej dominacji, spółdzielczość była olbrzymim ruchem społecznym, istotnie wpływającym na życie osób biorących w niej udział. Liczące po kilkaset tysięcy osób centrale kooperatystyczne, sieci sklepów, a nawet całe osiedla mieszkaniowe, jak te na warszawskim Żoliborzu, stanowiły całkiem spory wyłom w krajowych stosunkach ekonomicznych. Dla mniejszości narodowych, takich jak ukraińska czy żydowska, stawały się one wygodną formą walki o zachowanie własnej tożsamości. Dziś spółdzielczość powoli, ale wraca do łask, także u ludzi młodych, czego przykładem mogą być Warszawska Kooperatywa Spożywcza czy anarchistyczny hostel Emma, sporo mówi się też na temat wykorzystywania spółdzielni socjalnych jako metody walki ze społecznym wykluczeniem. Oby takich światełek w tunelu pojawiało się więcej.
Jak zatem widzimy, idee spółdzielcze mogą inspirować także i dziś. Z tego też względu nie warto patrzeć się na twórczość Edwarda Abramowskiego wyłącznie przez pryzmat szukania konkretnych recept na dzisiejszą sytuację. Trudno, przy tak niskim poziomie społecznego zaufania, wyobrazić sobie "związek przyjaźni" mieszkanek i mieszkańców zamkniętego osiedla, płacących składki na opłacenie własnego szpitala czy chociażby przychodni, kiedy spora część z nich cieszy się prywatnym ubezpieczeniem medycznym. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja, gdy przejdziemy do małych, lokalnych społeczności, w gminach których zapanowała niechlubna moda na zamykanie szkół. Ich przejęcie przez rodziców i utrzymywanie przy życiu zdaje się doskonale wpisywać w nurt abramowszczyzny. Również wspomniane przed chwilą spółdzielnie spożywców, pojawiające się w kolejnych miastach Polski, czy też spółdzielnie socjalne, dodają otuchy. W świecie, w którym logika rynku dominuje także w instytucjach państwowych, kooperatyzm może ratować w przestrzeni publicznej enklawy tego, co wspólne.
Największą siłą spółdzielczości pozostaje - mimo upływu lat - jej etos. Współpraca zamiast rywalizacji to motyw, który po latach wraca tak w politycznych programach, jak i pomysłach na odnowienie publicznych instytucji. Wiele mówi się zatem o większym nacisku na pracę grupową w szkołach, angażowaniu lokalnych organizacji w działanie domów kultury czy szpitali. To wszystko tendencje jak najbardziej słuszne i warte wspierania. Jeśli jednak czegoś nam trzeba, to większej ilości ducha spółdzielczości także w działalności publicznej, szczególnie organizacji pozarządowych. Większe poczucie sprawczości ich szeregowych członkiń i członków, a także działania wymykające się poszukiwaniu kolejnych grantów mogą tu bardzo pomóc. Jednocześnie jednak nie należy lekceważyć możliwości, jakie może dawać kooperacja na niwie ekonomicznej. Raczej mało prawdopodobne, by czekał nas wysyp spółdzielczych fabryk butów, ale już rozwój dajmy na to spółdzielni rolnictwa organicznego z jednej strony, a zespołów tłumaczeniowych czy informatycznych z drugiej - jak najbardziej. By tak jednak się stało, potrzeba przede wszystkim poczucia, że możliwe jest zaufanie drugiemu człowiekowi, a także przekonania, że chęć działania na rzecz wspólnego dobra nie musi kończyć się na wyborze lokalnych produktów w sklepie i podpisaniu się pod internetowymi petycjami w słusznych sprawach. Lektura Abramowskiego, z jego olbrzymią wiarą w drugiego człowieka, z pewnością może pomóc w wykrzesaniu z siebie wiary w to, że wolność można zdobyć w inny sposób, niż poprzez gonitwę w wyścigu szczurów.
Edward Abramowski: "Braterstwo, solidarność, współdziałanie: pisma spółdzielcze i stowarzyszeniowe". Wybór i opracowanie Remigiusz Okraska. Stowarzyszenie "Obywatele Obywatelom", Łódź 2009, stron 277.
Bartłomiej Kozek
Recenzja ukazała się w blogu Autora "Zielona Warszawa" (www.zielonawarszawa.blogspot.com).