Odżywa przeświadczenie, że możliwy jest powrót IV Rzeczpospolitej. Wizji państwa, będącego odpowiedzią na wykluczenie i frustracje ekonomiczne części społeczeństwa. Dodajmy - złą odpowiedzią, która nie ma na celu rozwiązania tychże problemów, a jedynie ustanowienie nowych elit rządzących. Jednakże taki powrót nie wydaje się już możliwy. Z paru względów. Nie tylko wewnątrzpartyjnych, ale także społecznych i metapolitycznych. Te warunki odnoszą się też do możliwości powstania koalicji partyjnej PO-SLD, to one determinują całą sytuację, a nie - jak się sądzi - szczególna sympatia, czy zbliżenie ideowe obu ugrupowań.
Zawieszenie PiS
Jarosław Kaczyński dostał już swoją szansę. Zdobył władzę po piętnastu latach w opozycji. W międzyczasie bywał nawet poza parlamentem, ale mimo to w 2005 roku doprowadził do podwójnego zwycięstwa swojego stronnictwa. Dwa lata rządów Prawa i Sprawiedliwości wyglądały z dzisiejszej perspektywy groteskowo, bo z jednej strony głoszono buńczuczne hasła oczyszczenia państwa z wszelkich "brudów" korupcji i układów, zaś z drugiej władzą się bawiono, wciąż przetasowując skład rządu, włącznie ze zmianą marionetkowego premiera, jak i dwukrotnym wyrzuceniem Andrzeja Leppera. Po dwóch latach permanentnej destabilizacji w 2007 roku zabawkę, czyli rząd, oddano, a przy Jarosławie Kaczyńskim pozostał tylko podstawowy trzon jego elektoratu. Za słaby, jeśli chodzi o powrót do władzy. Za silny, żeby pozbawić PiS miejsca głównej partii opozycyjnej.
Dwuletnie rządy Prawa i Sprawiedliwości ze względu na swoją dynamikę i kontrowersyjność skazały na zapomnienie przyczyny uzyskania przez nich władzy w państwie. Co się takiego zmieniło w czasie tej piętnastoletniej aktywności politycznej braci Kaczyńskich? Stało się to w trakcie żałoby po śmierci Jana Pawła II. Bardzo często szczera żałoba Polaków została przedstawiona w debacie publicznej, jako doświadczenie graniczne w społeczeństwie, po którym wszystko się zmieni. Zmienią się Polacy - mówiono. PiS w trakcie wyborów dodało - zmieni się polskie państwo. Zaszczepiono środkami masowego przekazu katolicki język moralnej odnowy, a ten zaadaptowali na rzecz polityki Kaczyńscy. Odnowa, sanacja, zerwanie z III RP, to były nośne hasła jesiennej, zwycięskiej kampanii.
Podobny schemat można dostrzec w czasie przedterminowych wyborów prezydenckich w 2010 roku. Ponownie śmierć, tym razem elity politycznej kraju i prezydenta Rzeczpospolitej, miała być tym społecznym doświadczeniem granicznym. Zmienił się Jarosław Kaczyński, miała zmienić się Polska, a Polacy pojednać. Brat zmarłego prezydenta o włos przegrał w drugiej turze, uzyskując niecałe 47% głosów.
Należy stwierdzić, że Prawo i Sprawiedliwość sięgało (bądź było najbliżej sięgnięcia) po władzę na fali wielkich społecznych uniesień w związku z dramatami narodowymi i nadzieją, że być może tak straszne doświadczenie będzie, mimo wszystko, wspólne i spajające. Idea romantyczna nagłego, wielkiego zerwania i przemiany tak mocno zakorzeniona w kulturze narodowej Polaków ponownie poległa w starciu z rzeczywistością. Jarosław Kaczyński wkrótce po wyborach zarządził czystki w partii, wyrzucając z niej najczęściej polityków związanych z jego bratem. Tych, którzy najczęściej prezentowali wizję prospołeczną, czy też "Polski solidarnej". Przyjęty został agresywny i radykalny kierunek polityki, który nie pozwolił na odżycie debaty politycznej na normalnych warunkach. Prezes PiS narzucił podział na prawdziwych patriotów i zdrajców. Dyskursywnie próbował pozbawić swoich oponentów legitymizacji społecznej, narodowej, jednakże to samego siebie uplasował na pozycji antypaństwowego polityka, a nie jego reformatora, jakby zapewne chciał.
Za dyskursywnym wykluczeniem poszło samo-wykluczenie praktyczne. Kaczyński nie bierze udziału w posiedzeniach Rady Bezpieczeństwa Narodowego, bo nie akceptuje demokratycznego wyboru prezydenta Bronisława Komorowskiego. Brak uczestnictwa pozbawił go możliwości przedstawienia własnej wizji na dane kwestie, jak np. obronności kraju, a więc doszło do swoistego seppuku politycznego. Dziś PiS znajduje się w zawieszeniu, bo z jednej strony jest liderem opozycji, a z drugiej sam się tego próbuje pozbawić, bojkotując instytucje państwa. Z tego względu koalicja między PiS a SLD, jak i między PiS a PO, wydaje się niemożliwa nie tylko w sensie ideowo-politycznym, ale też systemowym. Wejście w taki sojusz przez polityków byłoby automatycznym wykluczeniem i utratą wiarygodności wśród wyborców.
Pozytywizm hegemona
Donald Tusk twierdzi, że nie ma z kim przegrać. To stwierdzenie ma coraz mniejsze oparcie w rzeczywistości, bo premier może przegrać z samym sobą. PO dostało zadyszki w momencie redefinicji własnego programu i kierunku polityki. Rozwiązanie kwestii OFE, będącym dotychczas podstawą zbudowanego nad Wisłą neoliberalnego systemu, spotkało się z szeroką krytyką Leszka Balcerowicza i jego popleczników. Debata odbyła się między rządem, a ludźmi z trzeciego sektora, którzy sami niegdyś władzę stanowili. Opozycja parlamentarna albo się nie potrafiła włączyć (SLD), albo na własne życzenie się wyłączyła poprzez swoją irracjonalną "politykę trumien" (PiS).
Pomimo zarzutów byłego prezesa NBP o to, że Platforma restauruje socjalizm, należy podkreślić, że partia Tuska wcale nie dryfuje na lewo. PO, przeprowadzając reformę systemu emerytalnego, oddaliło się od wolnorynkowego doktrynerstwa na rzecz bardziej prospołecznych form liberalizmu gospodarczego. Prezentuje pragmatyzm w stylu europejskim, a nie neoliberalizm ubrany w szaty pragmatyzmu (choć nie we wszystkich sprawach). Modernizacji uległa także wizja państwa - Donald Tusk nie chce wprowadzać idei szeryfa, który trzymałby swoich obywateli na smyczy i wręcz nieracjonalnie karał za ich występki. Tak się stało w przypadku liberalizacji prawa w kwestii posiadania niewielkiej ilości narkotyków na własny użytek. Mały krok w słuszną stronę.
Polityka drobnych kroków charakteryzuje nowy kierunek platformerskiego rządu. Nie istnieje coś takiego, jak demokratyczna rewolucja lansowana przez Prawo i Sprawiedliwość, toteż odwołanie się do pozytywistycznej pracy u podstaw, budowania z drobnych elementów zmodernizowanego państwa wydaje się sprawiedliwe względem obywateli. Infantylną politykę miłości zastąpiła wizja chadecka na miarę europejską. Między zdaniami głosi to premier Tusk w swoim artykule do "Gazety": "Dziś wiem, że sama wolna konkurencja nie zapewni ładu społecznego i sprawiedliwości" i dodaje, że pragnie inwestować w kapitał kulturalny społeczeństw, ponieważ to jest wyznacznikiem prawdziwego unowocześnienia kraju.
Z drugiej strony takim wyznacznikiem nie jest reforma nauki i szkolnictwa wyższego, która stanowi wstęp do wprowadzenia polskich uczelni do tzw. systemu bolońskiego, będącego sprzecznym z tym, co rząd deklaratywnie chciałby zrobić. Analogicznie jest w służbie zdrowia, reformowanej także metodą drobnych kroków. Niestety w złym kierunku - urynkowienia.
Blokada SLD
Swoiste zawieszenie PiS-u na tym drugim miejscu w polskiej polityce jest poważną blokadą dla Sojuszu Lewicy Demokratycznej, słabnąca Platforma Obywatelska - szansą. Aktualnie partia Grzegorza Napieralskiego nie może się odnaleźć, co nie tylko wynika z niekonsekwencji programowej, ale także z braku głosu w debacie publicznej, zdominowanej przez dwie frakcje prawicy i bipolarnej wojny między nimi. "Głos" zawsze należy do silniejszego i to jest podstawowy problem dzisiejszej lewicy. Nawet jeśli będzie prezentować spójny program socjaldemokratyczny, to nie przebije się przez wojnę dwóch gigantów. Mimo wszystko, należy szczerze przyznać, że SLD całościowej wizji prospołecznej nie reprezentuje.
Zmiany nastąpiły - i to na lepsze - w formie. Napieralski i jego ekipa budują obraz nowego SLD. W wyborach prezydenckich szef Sojuszu chciał być trybunem młodych, zaciągnąć ich do wyborów, dając nadzieje na nową jakość w polskiej polityce. Częściowo udało mu się odmłodzić elektorat swojej partii. Sięgnął po młodzież i studentów z małych miast, z peryferii, czyli tych, przed którymi współczesny kulturowy kapitalizm prezentuje wielkie szanse rozwojowe, a daje relatywnie mniejsze owoce tego rozwoju, niż ich rówieśnikom z dużych miast.
Należy pamiętać, że rozbudzone nadzieje, to także odpowiedzialność za nie. Zwłaszcza jeśli dotyczy to wchodzącego do debaty publicznej pokolenia, które wychowywało się w atmosferze zawodu systemem stworzonym po transformacji ustrojowej. Jest nadzwyczaj delikatne, łatwo je do polityki zniechęcić.
Rozbudzone nadzieje mogę przerodzić się we frustrację społeczną, jeśli podmioty polityczne nie będą starały się realizować swoich założeń. Nie można pozwolić, by kolejna generacja Polaków przegrała z własnymi marzeniami - to nie tylko skończy się źle dla nich, ale też dla państwa i demokratycznego systemu. Gdy nowe pokolenie nie będzie chciało współuczestniczyć w systemie, to w polskiej polityce nastanie jeszcze głębszy marazm. Cele, jakie trzeba będzie sobie założyć, nigdy nie zostaną nakreślone, nie mówiąc o ich realizacji.
Nie można pozwolić na pogłębienie alienacji państwa na tle społeczeństwa. O ile opakowanie Sojuszu jest znowu ponętne i to także dla wyborcy o progresywnych poglądach, to w warstwie programowej istnieje szereg niedociągnięć. Jak należy rozumieć hasła Grzegorza Napieralskiego z 2010 roku, że powrotu do neoliberalizmu pod rządami SLD nie będzie, jak na głównego stratega partii wyrósł Leszek Miller, a podczas debaty o Otwartych Funduszach Emerytalnych opozycji, określającej siebie lewicową, było bliżej do Leszka Balcerowicza, niż stanowiska rządu?
Dziś Sojusz Lewicy Demokratycznej wysyła sprzeczne sygnały. Z jednej strony chce być prawdziwym liderem środowisk socjaldemokratycznych, nie tylko opierając się przy tym na dofinansowaniach budżetowych, a z drugiej oczekuje, że przejmując niektóre hasła programowe Platformy przejmie także jej elektorat. Kierownictwo SLD balansuje na krawędzi, jakby nie rozumiejąc prawidła przepływu głosów na ich partie. Polacy nie potrzebują liberalnej PO bądź jej mniejszych klonów - na partię Donalda Tuska zagłosowali, ponieważ chcieli stabilizacji, jednakże coraz więcej osób zauważa, że względny spokój na scenie politycznej nie przekłada się na stabilizację w życiu społeczno-ekonomicznym, który bezpośrednio dotyka jednostkowych realiów. Stąd szansa i zarazem przestroga - SLD zwyżkuje, ale musi zrealizować palące kwestie społeczne, jak życie poniżej poziomu minimum socjalnego oraz brak szans rozwojowych. Stać powinno się to szybko, bowiem każdy kolejny rok pogrąża pokolenie, które niedawno okrzyknięto "straconym".
Sojusz?
System jest zabetonowany i zablokowany przez budżetowe dotacje, które faworyzują silniejszego. Z drugiej strony brak alternatywy wobec takiego stanu rzeczy - gdyby nie finansowanie, to polityka znalazłaby się na pasku biznesu. Czy można uzyskać coś z tego, co jest nam dane?
SLD, które odzyskało wiarygodność wśród wyborców, jest wymieniane coraz częściej, jako koalicjant Platformy po następnych wyborach. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, wydaje się, że taki sojusz między Platformą a Sojuszem jest zdeterminowany przez czynniki społeczno-polityczne. Może być on także pożądany, jeżeli Donald Tusk serio traktuje swoje postanowienia budowania lepszych szans rozwojowych społeczeństwa, a Grzegorz Napieralski naprawdę czuje odpowiedzialność za swój młody i małomiasteczkowy elektorat. Dziś wyłącznie martwi się ich losem na łamach dużych gazet i innych mediów, nie prezentując niczego, co poprawiłoby ich status życiowy.
Sojusz Lewicy Demokratycznej nie może uzyskać głosu w debacie publicznej. Dziś jest bardziej niewidoczny, niż ludowcy, których zdanie jest wyraźne tylko dlatego, że powstaje w kontrze do działań Platformy Obywatelskiej, a przy tym ta kontra ma istotny wpływ na działanie rządu. To powinno być drogą dla Sojuszu. Droga do uczestnictwa w debacie publicznej, która w konsekwencji może zaprowadzić Napieralskiego do stanowiska premiera np. w 2015, paradoksalnie biegnie przez koalicje z centroprawicową partią Tuska za rok. Oczywiście uda się to tylko wtedy, gdy SLD będzie chciało reprezentować w tym współrządzeniu program stricte socjaldemokratyczny. Będzie chciało zweryfikować postępowanie Platformy w kwestiach służby zdrowia i szkolnictwa wyższego, a pochwali dekonstrukcję systemu emerytalnego opartego na przestarzałych dogmatach.
Projekt koalicji PO-SLD powinien być oparty na zasadzie współpracy zantagonizowanej, w której obie partie ideowo dookreślają się, a jest to jedynie możliwe tylko w wyniku demokratycznego sporu między nimi. Dziś poważny truciciel dyskursu politycznego w postaci Jarosława Kaczyńskiego i PiS to uniemożliwia. Jego romantycznej wizji przemiany państwa i radykalnego zerwania ze "złem" należy przeciwstawić pozytywistyczną linię modernizacji, zbliżania Polski do Europy. W tym zadanie SLD, jako partii mówiącej o wyrównywaniu szans, jest szczególne. Należy dążyć do tego, by tę bliskość z Europą odczuli pojedynczy ludzie, a zwłaszcza nowe pokolenie. Należałoby w takiej koalicji podjąć temat umów na zlecenie (tzw. śmieciowe umowy), które stanowią prawdziwą zmorę dla dzisiejszych dwudziestolatków. Poprawić sytuację materialną pariasów, a zarazem motoru napędowego uczelni, czyli doktorantów. Ogólnie rzecz biorąc, zawalczyć o nowy model redystrybucji społecznej. Jeśli koalicja parlamentarna powstałaby wyłącznie na bazie podziału na stołki, nie próbując rozwiązać społeczno-kulturowych problemów, to obie partie skompromitują się, a najbardziej relatywnie słabsze SLD.
Wejście koalicji dla partii Napieralskiego, to błahostka w porównaniu z tym, jak powinna się zachować przez następne cztery lata - tylko współpraca zantagonizowana ma szanse na ostateczne podźwignięcie Sojuszu. Poddanie się woli dominującej siły politycznej oznaczać będzie najprawdopodobniej upadek SLD, a jej lidera czeka droga Andrzeja Leppera - od przewodniczącego zwyżkującej organizacji do byłego wicepremiera na marginesie politycznym.
By nie przegapić szans, trzeba podejmować wyzwania. Platforma potrzebuje pomocy w rządzeniu, nowe kierownictwo SLD doświadczenia w sprawowaniu władzy, Polacy zaś normalnego politycznego sporu dotyczącego ich problemów, a nie walki na śmierć i życie, którą lansuje Jarosław Kaczyński. Stąd koalicja parlamentarna PO-SLD przy wsparciu prezydenta Bronisława Komorowskiego jest zasadna. Nie można jednak oczekiwać po niej cudów. W ramach takiej koalicji spór powinien toczyć się o to, co budować: bloki mieszkalne czy biznesowe wieżowce. Niemożliwe jest zbudowanie szklanych domów, przynajmniej na razie.
Bartosz Ślosarski