1.
Wyobraźmy sobie taki scenariusz political fiction: początek lat 70., agent Wietkongu dostaje się w wyniku długo wyczekiwanego zbiegu okoliczności na jakieś spotkanie z udziałem Henry’ego Kissingera i zabija amerykańskiego doradcę ds. bezpieczeństwa. Polityczni zleceniodawcy egzekutora tłumaczą światowej opinii publicznej, że Kissinger wydał rozkazy nalotów dywanowych na Hanoi, w których zginęły setki tysięcy cywilów. Zdecydowano się na drastyczny krok likwidacji wroga, gdyż, po pierwsze, Kissinger to "generał na wojnie", a generałów na wojnie się zabija (o ile się nie poddadzą); po drugie, nie było szans zatrzymania go i przeprowadzenia procesu o zbrodnie wojenne - wszak USA to supermocarstwo, które nigdy by na to nie pozwoliło; po trzecie, Kissinger nadal śmiertelnie zagrażał ich krajowi.
Pomijając to, że taki zamach byłby aktem samobójstwa ze strony zleceniodawców - mówimy o political fiction - cały "cywilizowany świat" potępiłby zabójstwo kontrowersyjnego, acz wielkiego męża stanu. Powiedziano by: zbrodnia to zbrodnia, żadnych usprawiedliwień! Potraktowano by to jako ostateczny dowód na śmiertelny charakter niebezpieczeństwa, jakie stanowi zdziczały azjatycki komunizm, który nie cofa się przed zbrodnią, a zachodnich pacyfistów i krytyków amerykańskiego rządu uznano by za kawiorowych pięknoduchów i popijających latte obrońców terrorystów, komunistów, morderców.
Wyobraźmy sobie podobny scenariusz w bliższym nam czasie, w którym ofiarą zamach upada prezydent Bush lub któryś z jego jastrzębi, a egzekutorem jest, powiedzmy, funkcjonariusz służb kraju lub członek organizacji mających na ustach imię Boga. W uzasadnieniu egzekucji na stronach internetowych przeczytalibyśmy o tysiącach irackich cywili, którzy zginęli w wyniku amerykańskiej inwazji - cywili, którzy jako żywo nie mieli nic wspólnego z zamachami 11 września; dalej - o śmiertelnym zagrożeniu, jakie stanowi dla wielu społeczeństw Bliskiego Wschodu, czy szerzej - dla cywilizacji islamu ów dowódca wrogiej armii, "ten potwór", którego przecież nie sposób było pojmać i osądzić.
Reakcje "cywilizowanego świata" - jak wyżej.
2.
Egzekucja na przywódcy, a może tylko symbolu al-Kaidy, która zorganizowała zamachy 11 września w USA - przypomnijmy, że zginęły 3 tysiące cywilów - spotyka się z szeroką aprobatą ludzi polityki i mediów, zawodowych komentatorów i ekspertów od "wojny z terroryzmem", także w Polsce.
Znany filozof cieszy się, że zabicie bin Ladena "to była bardzo dobra decyzja" i wyraża uznanie dla Amerykanów za to, że "nie bawili się w sentymenty". Ceniony obrońca praw człowieka mówi o akcie samoobrony, o prawach wojny, które pozwalają na zabijanie generałów wrogich armii w walce. Doświadczeni dziennikarze zachwalają przewagi zabicia bin Ladena nad "pięknoduchowską" pobłażliwością, szydzą z idei praw człowieka dla wrogów praw człowieka, rozwijają moralne uzasadnienia ostrych środków, w tym tortur, w wojnie z terrorystami. Gorliwy obrońca wiary katolickiej obwieszcza z dumą: "A ja się cieszę ze śmierci Osamy". Czasem można odnieść wrażenie, że przysłuchujemy się licytacji, kto nazwie ben Ladena dosadniejszym słowem: morderca, potwór... A może jeszcze mocniejsze są porównania do Hitlera i Stalina - historycznych uosobień Zła?
Tymczasem prawdziwy dylemat moralny i polityczne wątpliwości nie koncentrują się wcale wokół pytania, czy bin Laden był dobry czy zły; ani tego, czy zamach na WTC mógł mieć polityczne uzasadnienie; nie chodzi też o złożone przyczyny dzisiejszego terroryzmu, wśród których polityka USA na Bliskim Wschodzie - nie od wczoraj, lecz od dziesięcioleci - ma znaczący udział. Można mieć jak najgorsze zdanie o zbrodniach i wstecznych poglądach bin Ladena, uważać masowy mord na cywilach - czy to popełniony przez państwo, czy konspiracyjną siatkę terrorystyczną - za czyn odrażający i zarazem nie aprobować odwetu na ściganym bojowniku-terroryście, nie ulegać szantażowi emocjonalnemu, który próbuje ośmieszać lub stawiać poza rozumem i moralnością krytykę i krytyków decyzji o unicestwieniu osaczonego wroga.
Centralnym pytaniem nie jest, kim był bin Laden ani czym jest terroryzm, lecz kim jesteśmy my i w jakim świecie chcemy żyć.
Nawet jeśli jest w całej sprawie jakieś miejsce na wątpliwości - jak postąpić z intelektualnym autorem (?), współautorem (?) zamachu - i załóżmy, że wszyscy mniej lub bardziej w tej sprawie błądzimy, to fakt, że tak wielu wybiera błądzenie po stronie zemsty, a nie sprawiedliwości, po stronie rozwiązania bezwzględnego i nieodwracalnego, a nie respektującego te wszystkie idee i wartości, w które ponoć na Zachodzie wierzymy, jest istotną informacją o tym, co się z nami dzieje. Bliska jednomyślności akceptacja zastrzelenia lidera Al-Kaidy w jego domu-kryjówce jest po prostu, jak sądzę, kolejnym krokiem procesu, który zachodzi od 11 września 2001 r. w społeczeństwach Zachodu (a może tylko w jego elitach politycznych i medialnych?), także Polsce. Żeby mu się przyjrzeć, trzeba na moment cofnąć się w czasie.
3.
Najpierw w ramach pościgu za bin Ladenem był najazd na Afganistan. W odruchu solidarności z zaatakowaną 11 września Ameryką dość powszechnie przyjęto, że Amerykanie mają prawo zastosować nadzwyczajne środki. W centrum debat międzynarodowych znalazł się problem legitymacji. Im dłużej jednak Amerykanie walczyli w Afganistanie, tym mniej jasne stawało się, co tam robią i w imię czego. Nadal szukali głównego zamachowca? Uczyli Afgańczyków, jak żyć? Coraz rzadziej padały pytania: co my-oni właściwie tam robimy-robią? Nadzwyczajny i chwilowy środek stał się normą.
W samej Ameryce po 11 września nastał czas ograniczania niektórych praw obywatelskich: podsłuchy telefoniczne, rewizje w domach i biurach ludzi wytypowanych według niejasnych kryteriów, zaglądanie obywatelom do kart zdrowia, zatrzymania na podstawie pochodzenia lub wyznania... Po wszystkim, co dziś wiemy o metodach stosowanych w "wojnie z terroryzmem", każdy z tych nadzwyczajnych środków wydaje się błahostką - choć w państwie demokratycznym wcale nią nie jest. Bo potem padły dużo trwalsze, jak się kiedyś wydawało, bardziej nienaruszalne granice.
Utworzono obóz w bazie wojskowej w Guantanamo, dokąd wysyłano domniemanych terrorystów. Setki zatrzymanych przetrzymywano przez kilka lat w nieludzkich warunkach, torturowano, a potem zazwyczaj okazywało się, że nie ma ich o co oskarżyć i większość - po tym, jak już zniszczono im kawał życia - zwolniono. Przypomnijmy, że wśród dręczonych byli starcy i nieletni. Choć polityka ta spotykała się z krytyką w samych Stanach, nie pojawił się żaden masowy ruch społeczny, który próbowałby wymóc na władzach odstąpienie od łamania praw człowieka. Było milczące przyzwolenie na nadzwyczajne prawa "wojny z terroryzmem". Padła kolejna wewnętrzna granica.
O ile wszyscy słyszeli o setkach przetrzymywanych bezprawnie w Guantanamo, o tyle inne ofiary "wojny z terroryzmem" nie miały nawet tego szczęścia czy przywileju, by świat dowiedział się o ich cierpieniu. Mam na myśli setki, jeśli nie tysiące pakistańskich i afgańskich więźniów - dorosłych i dzieci - zatrzymywanych i torturowanych przez służby bezpieczeństwa sojuszników USA, z udziałem (?), z przyzwoleniem (?) Amerykanów. Stosowano techniki tortur takie jak podtapianie, rażenie prądem i gotowanie ludzi w wodzie (były przypadki ugotowania na śmierć, o których donosił kongresowi USA ambasador Wielkiej Brytanii w Uzbekistanie). Torturowano dzieci w obecności rodziców.
Przysłuchiwałem się parę lat temu na jednym z amerykańskich uniwersytetów opowieściom byłej komendantki więzienia Abu Ghraib w Iraku, gen. Janis Karpinsky, która opowiadała o zamykaniu tam ludzi z ulicy, jak popadnie, i przetrzymywaniu ich miesiącami w ciemnościach, w głodzie i smrodzie. Wspominała 11-letniego chłopca, który łkał w celi i błagał, żeby mu pozwolono zobaczyć mamę. Potem dowiedzieliśmy się o torturach i upokarzaniu podejrzanych o terroryzm w tym więzieniu...
Do opinii publicznej na Zachodzie docierało wiele informacji takich jak ta o pewnym majorze irackiej armii, który szukał zaginionego syna i zgłosił się do władz USA w Bagdadzie. Poddano go torturom i zamknięto w śpiworze, w którym się udusił. Informacje te w coraz mniejszym stopniu wywoływały szok w naszej części świata, aż wreszcie przestały zdumiewać. Nadużycia i okrucieństwa stały się naturalnym "prawem wojny", "aktem samoobrony". Coś niepokojącego zaczęło się dziać z naszą - jeśli można tak rzec - zachodnią wrażliwością i mentalnością. W Polsce najgorliwsi z gorliwych katolików wyrażają radość z powodu zabójstwa bin Ladena.
Dziś wiemy także o ludziach podejrzanych o związki z terrorystami i uprowadzonych przez amerykańskie służby, wywożonych do krajów Bliskiego Wschodu, tam torturowanych - "bo to przecież norma w tych krajach" - a następnie zwalnianych po miesiącach mąk z braku dowodów. Wiemy, że tajne więzienia Amerykanie mieli w Europie Wschodniej, najprawdopodobniej w Polsce, gdzie zatrzymanych torturowano. I co? I nic. Radiowy komentator może powiedzieć bez wstydu, że jeśli torturowanie kogoś pomogło wpaść na trop ben Ladena, to on jest za. Może kogoś to na chwilę oburzy, lecz zaraz ktoś inny stanie w obronie takiej uprawnionej przecież opinii. Ot, pogląd jak pogląd - mamy wojnę, czyż wielu z nas nie myśli podobnie? Skoro na czas "wojny z terroryzmem" Ameryka, ta wzorowa w mniemaniu wielu demokracja, zawiesiła jednostronnie uznanie konwencji genewskich mówiących o humanitarnym traktowaniu jeńców wojennych, to pewnie jej przywódcy wiedzieli, co robią - padały w Polsce nieraz i takie zniewalające argumenty.
A wraz z nimi padały w "wojnie z terroryzmem" kolejne uświęcone granice. Osobisty lekarz prezydenta Busha seniora, dr Burton J. Lee III, z przerażeniem odkrył w pewnym momencie,że torturom w Iraku, Afganistanie i Guantanamo towarzyszyli wojskowi lekarze, łamiąc wszelkie zasady etyczne zawodu. Dokładnie jak w Chile za dyktatury Pinocheta. Przyzwolenie na okrucieństwa przyszło z góry - od prezydenta, prokuratora generalnego, departamentu obrony i rządowych prawników, uzasadniających konieczność stosowania tortur. 11 września według autorów "wojny z terroryzmem" unieważnił stare paradygmaty myślenia o prawach człowieka, prawach w czasie wojny, a nawet w czasie pokoju.
To nie koniec listy: przypomnijmy, że Amerykanie spreparowali*, naciągnęli* (*niepotrzebne skreślić) informacje mające świadczyć o tym, że Irak miał broń masowego rażenia. Jej posiadanie, jaki domniemane związki irackiego reżimu z Al-Kaidą, których przekonująco nie wykazano, miały uzasadnić inwazję.
Choć liczba zabitych cywilów w wojnie irackiej, będącej częścią "wojny z terroryzmem", budzi nieraz kontrowersje, to nawet najostrożniejsze szacunki są zatrważające.„Szanowany magazyn medyczny "Lancet" donosił - napisał były prezydent USA Jimmy Carter w książce "Our Endangered Values" - że siły sprzymierzone (zwłaszcza lotnictwo) zabiły 100 tysięcy irackich cywilów. Szacunki pochodzące z oficjalnych tylko amerykańskich źródeł mówią o około 24 tysiącach i dotyczą jedynie tych [ofiar], o których wspominano w zachodnich mediach. Rzeczywista liczba znajduje się gdzieś między tymi dwiema". Carter pisał o tym w 2005 roku; jakiś czas później "Lancet" donosił o 600 tysiącach zabitych, zaliczając do ofiar wojny wszystkich zmarłych zarówno w walkach, zamachach, jak i w wyniku rozpadu struktur państwa, przestępczości, chorób, braku wody, żywności i lekarstw.
Akty moralnego oburzenia tych, który się cieszą z egzekucji na "tym potworze" bin Ladenie, z powodu śmierci tysięcy Irakijczyków nie są powszechnie znane. Nazwanie prezydenta przodującej demokracji "potworem" czy "zbrodniarzem" jest po prostu nie do pomyślenia.
4.
W polskich dyskusjach po egzekucji bin Ladena wrócił temat tortur, którego chyba nie przerobiliśmy w dostatecznym stopniu, gdy wybuchł skandal wokół torturowania więźniów w irackim Abu Ghraib. Temat ten przywoływali sami zwolennicy egzekucji na bin Ladenie. Najpewniej uznali, że jedno z drugim ma związek. Sądzę, że uznali słusznie: poglądy w obu sprawach mówią nam o znikających granicach moralnych czasu "wojny z terroryzmem".
Zwolennicy drastycznych metod w tej wojnie przywołują dylemat roztrząsany na seminariach akademickich z etyki grubo przed 11 września. Jeśli wiesz, że ktoś podłożył bombę w jednej ze stu szkół w mieście, i pojmałeś podejrzanego, i masz - powiedzmy - kilka godzin, żeby się dowiedzieć, gdzie ta bomba jest, to czy masz prawo uciec się do tortur, żeby ocalić życie wielu ludzi? Wiadomo, jak czytać ten dylemat w kontekście "wojny z terroryzmem": bomba może być "brudną" atomówką, mogą zginąć setki czy tysiące ludzi wielkiej metropolii.
Potrafię sobie wyobrazić, że funkcjonariusze służb bezpieczeństwa przekraczają granice prawa, etyki i posługują się w takiej sytuacji torturami ze świadomością, że za takie nadużycie będą pociągnięci do odpowiedzialności. Niedopuszczalne jest, by ktokolwiek i kiedykolwiek dekretował nadużycie w wyjątkowej sytuacji jako uświęconą zasadę. Ludzie posługujący się torturami zawsze muszą stanąć przed sądami jeśli sąd uzna, że uratowali w ten sposób ludzkie istnienia, może ich w drodze wyjątku uniewinnić. Nie ma przykazania "nie zabijaj, ale...", "nie zabijaj, chyba że..." - piszę to jako niewierzący, traktujący przykazania jako dziedzictwo kultury i etyczny nakaz - choć wiemy, że są sytuacje, w których ludzie zabijają w samoobronie i mogą być uniewinnieni. To odstępstwo od reguły, nie reguła. Przykazaniem naszych czasów winno być "nie torturuj" - bez żadnych "ale", bez żadnych "chyba że" - a jeśli zdarzy się, że ktoś odwoła się do okrucieństwa, musi za to odpowiedzieć; i tylko w zupełnie wyjątkowych przypadkach można odstąpić od kary.
Sądzę, że bezpieczniejszy jest świat, w którym funkcjonariusze tajnych służb przekonani w konkretnej chwili, że są na właściwym tropie, naruszą uświęcone reguły i np. zapobiegną zamachowi, apotem wytłumaczą się z nadużycia - iż świat, w którym panuje ryczałtowe przyzwolenie na łamanie praw ludzkich, okrucieństwa, zbrodnie, jakie wprowadziła do praktyki służb specjalnych ideologia i wytyczne "wojny z terroryzmem". Historia uczy, że służby specjalne, armie, urzędy wyposażone w specjalne prawa niemal zawsze ich nadużywają,zamieniają intencje, z jakimi im je przyznawano, w karykaturę. Zbrodnie i okrucieństwa "wojny z terroryzmem" to tylko jeszcze jedno potwierdzenie prawidła.
Odnoszę wrażenie, że "wojna z terroryzmem" wytworzyła nową - opierającą się na strachu i znieczuleniu - mentalność części opinii publicznej w krajach Zachodu, wedle której "nasze" zbrodnie to "uboczne straty", zaś zbrodnie "ich" to "niewybaczalne okrucieństwo"; wedle której - jak powiedział pewien amerykański krytyk - podkładanie bomb to terroryzm, natomiast ich zrzucanie z samolotów już nie.
5.
W takim kontekście po 10 latach poszukiwań dochodzi do wytropienia i unicestwienia bin Ladena. Pisząc o tej egzekucji, trudno nie odczuwać presji pseudomoralnego szantażu, o którym wspomniałem. To znaczy: zanim napisze się cokolwiek krytycznego o decyzji zabicia bin Ladena, roztropnie jest zaznaczyć, że nie był on idolem piszącego, a zamach 11 września to potworna zbrodnia. Taki jest kontekst tej dyskusji: ludzie znieczuleni na zło wyrządzane przez "naszych" z łatwością mogą zasugerować, że krytycy są być może obrońcami terrorystów, a w najlepszym razie "kawiorowymi" naiwniakami. Obrońcy metod wojny, w której zabito wielokrotnie więcej cywilów niż w WTC z niczego tłumaczyć się nie muszą - ich stanowisko jest oczywiste, zrozumiałe, rzec by można, naturalne. Powinienem skreślić zastrzeżenia o swoim negatywnym stosunku do bin Ladena, ale z konformizmu je tutaj pozostawiam.
Już samo zmienianie przez Amerykanów wersji zdarzeń powinno zaalarmować krytycznych niejako z powołania komentatorów i analityków. Najpierw dowiedzieliśmy się, że w domu bin Ladena doszło do wymiany ognia; krótko potem - że bin Laden użył kobiety jako żywej tarczy; a wreszcie - że bin Laden był nieuzbrojony. Teraz pojawiają się "podwersje" i spekulacje: a może miał guzik, którym mógł wysadzić budynek? Obraz komplikują zeznania nastoletniej córki zamordowanego: najpierw bin Laden został pojmany, a dopiero potem zastrzelony. Jeszcze niejedną wersję i interpretację zapewne usłyszymy, lecz już teraz kolejne wersje trącą "ściemnianiem" i ciśnie się pytanie: co administracja Obamy ma do ukrycia? Dlaczego nie powiedziano od razu, jak było? A jeśli kolejne wersje zdarzeń są sprzeczne z faktycznym ich przebiegiem, to dlaczego ich nie sprostowano i nie podano jednej wersji - według rządu USA - prawdziwej?
To niejedyne pytania. Dlaczego na proces zasłużyli przywódcy III Rzeszy, ludzie tacy, jak Miloszević i Karadżić, a bin Laden nie? Argumentem obrońców egzekucji bin Ladena jest to, że tamci nie byli już groźni, przegrali swoje wojny, a bin Laden nadal wojnę prowadził. Argument ten jest racjonalny, lecz brak mu siły zniewalającej: znawcy mówią, że organizacją od dawna nie kierował; aktywność Al-Kaidy zmalała, ruchy wolnościowe w Afryce Północnej i na Półwyspie Arabskim ukazały, że wpływy islamskich radykałów na społeczeństwa, do których adresują swoje przesłanie, są mniejsze, niż się do niedawna wydawało.
Przyjmijmy jednak tę rację za uzasadnioną i godną namysłu. Wciąż nie odpowiada nam na pytanie: dlaczego wybrano wariant egzekucji? Nie pytam teraz o prawo do zabicia generała wrogiej armii w czasie wojny - przyjmijmy na chwilę, że takowe ma tutaj zastosowanie. Chodzi o to, że zabicie bin Ladena nie było żadnym obligiem i chciałoby się poznać prawdziwe powody tego, dlaczego prezydent Obama nie zdecydował się na inne rozstrzygnięcie: pojmanie i wytoczenie procesu.
Pojawiają się rozmaite hipotezy, które nie wykluczają się nawzajem. Pierwsza z nich to słabnąca pozycja Obamy i chęć poprawienia wizerunku na rok przed wyborami. Należałoby wówczas powiedzieć, że zadecydowała pragmatyka polityczna, nie mówmy jednak, że dokonał się akt sprawiedliwości. Dokonał się odwet za 11 września, a jeśli była w nim jakaś sprawiedliwość, to z pewnością jedynie ta starotestamentowa.
W drugiej hipotezie mowa o zamachach i ewentualnych zakładnikach, których by uprowadzono i chciano wymienić za bin Ladena. Jakaś racja w tym argumencie jest. Ale przecież zamachy odwetowe grożą z podobną siłą także po zabójstwie bin Ladena - pierwszego dokonali już talibowie w Pakistanie. A zakładnicy? Czy brano ich na wymianę za inne prominentne postacie Al-Kaidy? A jeśli były i takie przypadki, to czy ktoś się tym w Ameryce przejmował?
Trzecia hipoteza: bin Laden mógł opowiedzieć niewygodne historie dla Amerykanów - o współpracy z nimi w latach 80., o związkach amerykańskich przywódców z Saudyjczykami, o tym, jak wygląda faktycznie sojusz USA i Pakistanu; o wielu rzeczach, które nawet nie przychodzą do głowy, bo nie możemy mieć o nich pojęcia. Jeśli nawet wiele z przytoczonych tu spraw jest znanych, to przy okazji procesu dowiedziałaby się o tym o wiele szersza publiczność. Środki przekazu byłyby pełne opowieści o Amerykanach walczących teraz z tym samym terrorystą, z którym współpracowali przed laty, wiedząc, kim jest (przepraszam, wtedy był bojownikiem walczącym z Imperium Zła). To by mogło zrujnować wiarygodność i prestiż USA. Prawdopodobnie dlatego administracja Obamy nie była ciekawa, co takiego bin Laden mógłby opowiedzieć; wygodniej było zamknąć mu usta raz na zawsze.
Czwarta hipoteza: bin Laden mógł uczynić z procesu trybunę głoszenia swoich idei. Możliwe, ale przecież gdyby proces toczył się przed sądem wojskowym - gdyby uznano go za wrogiego bojownika - nie miałby takiej szansy. Mogłoby jednak okazać się, że jest terrorystą, czyli z prawnego punktu widzenia po prostu przestępcą, któremu należy się normalny proces karny.
I tu przechodzimy do hipotezy piątej: skomplikowany proces. Zabijając bin Ladena, Ameryka pokazała prócz skuteczności sił specjalnych swoją słabość. Jak gdyby przyznała, że na drodze legalnej nie byłaby w stanie wygrać z "tym potworem", albo co najmniej że straty uboczne byłyby dla niej zbyt wysokie. Czy zresztą na drodze procesowej udałoby się na pewno dowieść, że bin Laden kierował zamachami z 11 września? W procesie karnym w demokratycznym państwie samo przyznanie się do winy nie wystarcza - czy i ta granica wkrótce padnie? Czytając niektóre komentarze w Polsce, mam, niestety, wrażenie, że już padła (znany publicysta drwi: "Najlepsi amerykańscy adwokaci szybko by wyjaśnili, że fakt, iż wiele razy przyznał się do kierowania zbrodniami, dowodem nie jest...").
W ofensywnym tonie niektórych obrońców decyzji o zabiciu bin Ladena daje się wyczuć obawę przed niewiadomą procesu; pośpiech i stanowczość osądu sugerują - paradoksalnie - niepewność racji, słabość argumentów, jakie je wspierają.
6.
"Jeśli można oficjalnie zabić bin Ladena bez sądu, przy aprobacie świata - pisze Ewa Siedlecka w "Gazecie Wyborczej" - to mamy nowy standard. I to z pewnością nie tylko w stosunku do niego. Na ten standard mogą się teraz powołać władze Federacji Rosyjskiej, jeśliby znowu zechciał do Polski przyjechać dowódca w wojnach czeczeńskich i emigracyjny dyplomata Ahmed Zakajew. Zamiast - bezowocnego - żądania ekstradycji mogą po prostu zrobić desant na hotel, w którym się zatrzyma, i zastrzelić go «w samoobronie». Bo przecież od lat twierdzą, że to on stoi za zamachami terrorystycznymi, np. w Teatrze na Dubrowce w Moskwie. Także władze Chin mogłyby «zlikwidować» przywódcę Tybetańczyków Dalajlamę, ponieważ od lat twierdzą, że to on stoi za wszelkimi rozruchami niepodległościowymi w Tybecie. Argument, że terroryzm muzułmański jest zagrożeniem globalnym,podczas gdy w przypadku Zakajewa czy Dalajlamy chodzi o partykularne interesy poszczególnych państw, dotyczy skali, a nie zasady".
Nic dodać, nic ująć. Może tylko tyle, że po zabiciu ben Ladena świat nie wydaje się wcale bardziej bezpieczny.
Gdy kilka lat temu w Ameryce toczyła się zażarta dyskusja o (nie)dopuszczalności tortur w "wojnie z terroryzmem", głos zabrał w pewnym momencie weteran z Wietnamu, człowiek, którego w tamtej wojnie partyzanci Wietkongu poddali torturom. "Nadużycia popełniane na więźniach wyrządzają krzywdę amerykańskiej sprawie w wojnie z terrorem; zagrażają członkom służb USA, którzy mogą być schwytani przez wroga; są obrazą wartości, jakim hołdowały pokolenia Amerykanów. Wróg, z którym walczymy, nie ma szacunku dla ludzkiego życia ani praw ludzkich. Nie zasługuje na naszą sympatię. Ale tu nie chodzi o to, kim są oni. Chodzi oto, kim jesteśmy my". To powiedział ówczesny kandydat republikanów na prezydenta John McCain, który notabene pogratulował teraz Obamie egzekucji na bin Ladenie.
Należy zgodzić się z wypowiedzią McCaina z kampanii - "chodzi o to, kim jesteśmy my" - i rozwinąć tę myśl: "wojna z terroryzmem" przesunęła w niepokojący sposób granice moralne wewnątrz naszego świata. Być może nawet jest znacznie gorzej: nie tylko je przesunęła, lecz unieważniła granice wszelkie. Idee jeszcze nie tak dawno nie do pomyślenia są dzisiaj do wypowiedzenia - publicznie, głośno i niemal z dumą - a także do przeprowadzenia.
Gdyby przyjąć czarno-biały obraz konfliktu z islamskim dżihadem, jaki malują obrońcy "wojny z terroryzmem" - a historia pokazuje, że taki z pewnością on nie jest - oraz logikę ich rozumowania, można by rzec, że ta wojna zamieniła wielu z "nas" w "nich". I być może to właśnie jest jednym z największych zwycięstw terrorystów, którzy wbili samoloty w wieże WTC. Egzekucja na bin Ladenie i jej szeroka akceptacja są tylko kolejnymi tego przykładami.
Artur Domosławski
Tekst ukazał się na stronie internetowej "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl).