Andrzej Głośniak: Czy "Kultura Charity" może zmienić świat?
[2011-06-08 07:47:21]
Natrafiłem również na artykuł w "Twoim Stylu", nr 12/2010, autorstwa Zuzanny O’Brien, pt. "Czas wielkich serc", który zainspirował mnie do wzięcia udziału w konkursie Lewicy.pl i napisania tego tekstu. Na pierwszy rzut oka był to "lekki" artykuł na świąteczny sezon, pobudził mnie on jednak do głębszej refleksji. Opisuje on nową modę w Wielkiej Brytanii na dawanie "charytatywnych prezentów". Polega to na tym, że pięcioletni chłopiec otrzymuje pod choinkę pluszowego tygryska z logo pewnej ekologicznej fundacji. Ale prawdziwym prezentem jest to, że "został "właścicielem" prawdziwego tygrysa bengalskiego, który dzięki pieniądzom wpłacanym przez rodzinę na konto WWF będzie mógł bezpieczniej żyć na wolności".* Również dorośli cieszą się z "Prezentów Dobrej Woli". Jak pisze autorka, pewna 39-letnia terapeutka z Anglii była zachwycona, gdy mąż pod choinkę kupił jej osła. Osioł ten miał trafić do pewnej rodziny w Afryce. Można też komuś podarować rower dla nauczyciela czy pielęgniarki w Afryce, kurs podnoszący kwalifikacje dla rolnika w Azji, ławki czy komputery dla szkół w krajach Trzeciego Świata, albo piętrowe łóżko dla wielodzietnej rodziny w Indiach.* Cóż, pomysł wydaje się na pewno szlachetny, chociaż mieliśmy z siostrą pewne wątpliwości, co do "odbioru" tych prezentów przez obdarowanych. Ale dlaczego podszedłem do tego artykułu tak poważnie, że przytaczam go tutaj? Otóż te ciekawostki o nowych trendach wśród chyba nieco "wyższych" sfer w Wielkiej Brytanii, mają związek z tym co obserwuję od kilku lat i próbuję wyrobić sobie zdanie na ten temat. Jest to zjawisko, które nazwałem w tytule "Kulturą Charity". Zdarzyło się bowiem tak, że podobnie jak wielu rodaków, od kilku lat mieszkam w kraju, gdzie odległość mierzy się w milach, w sądach wciąż przysięga się na Biblię, a pewien lord, doradca rządu, stwierdził, iż pracodawcy powinni mieć możliwość zwalniania pracowników z dnia na dzień, gdyż pomogłoby to w walce z bezrobociem. W Wielkiej Brytanii roi się od organizacji i akcji charytatywnych. Wolontariusze często zbierają datki na szczytne cele na ulicach miast czy u wejść do supermarketów. Nie brakuje też charytatywnych imprez i osobistych przedsięwzięć. Z pewnym zdziwieniem spotkałem się w pracy z faktem, że ktoś nagle postanowił ogolić sobie głowę dla "charity" i zbiera datki na ten cel. Innym razem grupa kolegów pojawiła się w pracy z dziwnymi bródkami i wąsami, co jak się okazało również było charytatywnym przedsięwzięciem. Cóż, mieszkam w tym kraju tylko 6 lat, dlatego chyba bardziej normalne wydało mi się gdy ktoś ogłosił, że zamierza wziąć udział w wyścigu rowerowym z Londynu do Paryża i szuka sponsorów na ten cel. Ja sam od kilku lat biorę udział w podobnej "zabawie", gdy w moim miejscu pracy corocznie, w czerwcu organizowany jest charytatywny rajd rowerowy. Być może robię to trochę z oportunizmu (aby być takim jak oni), ale też nie mam nic przeciwko temu. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy wziąłem w nim udział, z dumą oglądałem zdjęcie w lokalnej gazecie, gdzie w tłumie cyklistów dało się wyszukać moją twarz. Aby oficjalnie wziąć udział należy wpłacić kilka funtów, które pójdą na odpowiednio wybrany cel, pracownicy mają prawo zgłaszać swoje propozycje. Dostaje się wtedy oficjalny numerek, który należy przymocować do swojego roweru. Impreza jest całkiem przyjemna, bo zwykle w czerwcu nawet tu bywa ładna pogoda (zła pogoda też nie jest żadną przeszkodą, jak pamiętam któregoś roku zaczęło się ulewą, która przeszła w grad, ale nikt nie wymiękał), start ma miejsce zawsze o 12 w piątek, tak więc uczestnicy nie muszą już od tego czasu być w pracy! Do tego mniej więcej w połowie drogi jest postój, gdzie można posilić się kawałkiem ciasta przygotowanego przez miłe panie, będące częścią całego projektu i wypić herbatę albo lemoniadę. Ale to jeszcze nie wszystko, po zakończeniu trasy na zmęczonych uczestników czekają darmowe hamburgery, hot-dogi, grillowane żeberka oraz, żeby nie utwierdzać nikogo w przekonaniu jak niezdrowa jest brytyjska kuchnia, również sałatki. Pewien Walijczyk, znany z tego, że jest "oszczędny" wyliczył, że jeśli zje odpowiednią ilość hamburgerów, to pieniądze wpłacone na charity całkowicie się zwrócą. Mnie w ostatnim rajdzie zwróciły się nawet z nawiązką, ponieważ po drodze zajechaliśmy do pubu, gdzie mój przełożony postawił mi piwo! I jak tu nie brać udziału w takiej imprezie? Ale poważnie mówiąc, zbiórka co roku przynosi pokaźną sumę. Podobnie jak inna impreza, organizowana przez organizację wspierającą leczenie zapalenia opon mózgowych, czyli pieszy Rajd Pięciu Dolin, którego trasa liczy ponad 30 km i przebiega po dość pofałdowanym terenie. Ma on miejsce w niedzielę pod koniec Września i nie ma tu "darmowego jedzenia", dlatego jest nieco większym poświęceniem, gdy w poniedziałek trzeba przyjść do pracy z zakwasami w nogach. Ale również ochoczo wziąłem w nim udział, za namową kolegów z firmy. "Kultura Charity" dotarła też do Polski. Pamiętam, gdy jako dziecko chodziłem do kościoła (i wciąż zdarza mi się chodzić, chociaż, o ironio, na skutek moich poglądów niektórzy nazywają mnie komunistą), słyszałem wtedy często jak ksiądz mówił, iż należy dawać jałmużnę. Miał to być jakoby jeden z warunków otrzymania zbawienia. Ponieważ nie bardzo wiedziałem co to znaczy, zapytałem mamy. Wyjaśniła mi, że oznacza to dawanie datków dla biednych. Zmartwiło mnie to bardzo, bo dookoła nie widziałem "biednych", którym można by było dać "jałmużnę". Następnie przysłuchiwałem się opowieściom dziadków o tym, jak kiedyś przed wojną na wsi, gdy nie było emerytur, starsi ojcowie rodzin, przekazując gospodarstwo swoim dzieciom, "wymawiali sobie" ile ziemniaków, mąki czy innych produktów należało im się w ciągu roku. Ponieważ jednak w tamtych realiach, ludzie nieraz musieli stawać przed wyborem czy żywić swoje dzieci, czy swoich starych ojców, często jedynym wyjściem dla tych ostatnich było iść pod kościół. Ludzie po wyjściu z mszy mogli więc dawać jakiś grosz lub kawałek chleba tym biedakom w zamian za odmówienie modlitwy w ich intencji. Tak więc potrzebujący mogli jakoś przetrwać, a darczyńcy mogli sobie zaskarbić zasługę w Niebie. Jak się wkrótce okazało, nie musiałem tak długo czekać na powrót tych czasów. Dziś znowu mamy możliwość wykazać się wielkim sercem pod kościołami i nie tylko. Nie musimy nawet ruszać się z domu. Często odwiedzają nas domokrążcy zbierający datki na zbożny cel, co do prawdziwości którego miewamy czasem wątpliwości. Ale mamy też WOŚP i Jurka Owsiaka. Być może z tego co dotąd napisałem przebija pewna ironia w stosunku do tej "charytatywnej kultury" i ktoś mógłby przypuszczać, że będę się czepiał pana Jerzego. Nic podobnego. Moim zdaniem każdy kto chce coś powiedzieć lub napisać na jego temat powinien najpierw się dobrze zastanowić. Powinien spróbować określić pozycję, w jakiej się znajduje względem Jurka, w kwestii tego, co zrobił dla innych. Zwłaszcza od tego powinni zacząć ci, którzy próbują zadawać pytania typu: "Ile z tego Owsiak bierze dla siebie?" albo "Czy ktoś widział rozliczenie WOŚP?" Ja nie jestem aż tak dociekliwy. Mnie natomiast interesuje tutaj inna kwestia. Ta, do której zmierzam od początku, od przytoczenia ciekawostki z "Twojego Stylu". Jest to kwestia bardziej polityczna, światopoglądowa. Otóż zadaję sobie pytanie, jaki jest stosunek polityków, zwłaszcza polityków lewicy do wszechobecnych akcji charytatywnych? Jaki powinien być? Za każdym razem, gdy na początku kolejnego roku słyszymy o rekordowych zbiórkach WOŚP, liczonych w milionach złotych, zastanawiam się nad jednym: Czy kolejni ministrowie zdrowia, kolejni premierzy rządów, liderzy partii politycznych zasiadających w parlamencie, czy też kolejni Prezydenci RP nie czują odrobiny wstydu i ambicji? I nawet jeżeli te miliony zebrane przez Owsiaka to nie jest aż tak dużo w stosunku do budżetu Ministerstwa Zdrowia, to nie o to chodzi. Chodzi o symbol. Czy minister zdrowia lub premier rządu pomyślał kiedyś: "Chciałbym zrobić tak, żeby Owsiak nie był potrzebny", albo "Powinienem tak zrobić"? Oczywiście nawet gdyby świat był dużo lepszy od tego, w którym żyjemy, Owsiak byłby zawsze potrzebny. Dlatego raczej szybko nie nadejdą czasy, w których Wielka Orkiestra przestałaby grać. Można się jednak zastanawiać nad fenomenem, który tworzy Jurek wraz z milionami Polaków wrzucającymi złotówki do puszek z serduszkiem. Czyż nie tym powinno być państwo: wspólnym wysiłkiem społeczeństwa, koordynowanym przez lidera, do którego większość ma pełne zaufanie? Zwróćmy uwagę na to, że lider WOŚP nie został wybrany w demokratycznych wyborach, a jednak ufają mu miliony Polaków. Natomiast o tych, których wybieramy w powszechnym głosowaniu, nie mówimy inaczej jak "złodzieje" i "łobuzy"? Dlaczego prawie połowa Polaków nie chodzi na wybory, bo z założenia nie ma zaufania do żadnego z kandydatów? Czy na tym polega demokracja? Wracając na wyspy, niektórzy traktują działalność charytatywną jako osobiste PR. Informacje o tym wpisują sobie na CV, co ma ich stawiać w dobrym świetle jako że są oni osobami z inicjatywą. Niemałą rolę w wyznaczaniu tego trendu odgrywają też gwiazdy, które adoptują dzieci z Afryki lub Azji. Czasem jadąc samochodem, chociaż nie jestem żadnym koneserem, włączam radio Classic FM. Oprócz muzyki poważnej można usłyszeć tam reklamy, które wyraźne nie są skierowane do mnie, na przykład reklamy samochodów marki Mercedes czy Audi. Można też usłyszeć zachęty do działalności charytatywnej polegającej na sponsorowaniu dziecka w jakimś biednym kraju i zapewnieniu mu edukacji. I podobnie, pani O’Brien pisze w "Twoim Stylu", że pewna 37-letnia księgowa z Oxfordu, obdarowała każdego że swoich zaproszonych na święta gości wiadomością, że "został sponsorem edukacji jednej dziewczynki w Afganistanie".* Tak samo, pewna fundacja sprzedająca kartki świąteczne, stworzyła kolekcję kartek ze zdjęciami wykonanymi przez dzieci ze slamsów Indii i Peru. Dochód ze sprzedaży tych kartek ma być przeznaczony na posłanie tych dzieci do szkoły. Być może jestem zgorzkniałym pesymistą, który zawsze widzi szklankę w połowie pustą, ale w takich przypadkach zawsze nasuwa mi się pytanie: ile dzieci w tych biednych krajach nie będzie miało tyle szczęścia aby "załapać się" na tę pomoc? Jak wygląda ilość tej pomocy w stosunku do potrzeb? I znowu pojawia się pytanie, jaki powinien być stosunek dzisiejszej lewicy do działalności charytatywnej? Czyż każdemu człowiekowi o socjalistycznych poglądach nie przyjdzie do głowy, że to wszystko za mało? Jeżeli spróbujemy spojrzeć na historię lewicy, wstecz, aż do jej początków na przełomie XVIII i XIX wieku, bez wątpienia zauważymy jej związki z działalnością dobroczynną. Zawsze jednak esencją "lewicowości" było dążenie do zmiany świata na lepszy w jego podstawowej, instytucjonalnej formie. Dziś, zwłaszcza opierając się na niektórych przykładach z Wielkiej Brytanii, trudno oprzeć się wrażeniu, że działalność charytatywna stała się do pewnego stopnia swego rodzaju snobizmem, propagowanym wśród wyższych sfer. I znowu nie chcę dyskredytować tych, którzy cokolwiek robią aby pomóc potrzebującym. Jedynym problemem pozostaje fakt, że skala potrzeb jest niepomiernie większa niż pomoc, którą można dostarczyć na tych zasadach. Czy zmartwieniem współczesnej lewicy nie powinien być fakt, że szeroko dostępne możliwości wspierania dobroczynnych celów zawłaszczają ludzką wrażliwość, która wciąż przecież w nas jest? Jeżeli ktoś jest wrażliwy na ludzką krzywdę i czuje potrzebę czynienia dobra, wystarczy, że przeznaczy niewielką część swojego stanu posiadania na biednych, a będzie miał on czyste sumienie, lub jeżeli ściśle wyznaje wiarę chrześcijańską, będzie przekonany, że przybliżył się do zbawienia. A jeśli pojawi się ta dręcząca myśl, że to tylko kropla w morzu potrzeb, zawsze można powiedzieć, że inni też mogą dać, a bogatsi mogą dać więcej. Czy propagowanie dobroczynności wobec biednych w krajach Trzeciego Świata, jak i wobec biednych w samych krajach rozwiniętych, nie odwraca uwagi ludzi od źródła problemu? Czy ludzie wrzucający pieniądze do puszek wolontariuszy zadają sobie pytanie dlaczego tak jest? Dlaczego taki jest świat.? Czy ja mogę coś zrobić aby go zmienić oprócz tego, że jestem szczodry? Czy jedynym pocieszeniem dla tego świata pozostają słowa z religijnej księgi że "ostatni będą pierwszymi"? Dla ludzi o prawdziwie lewicowych poglądach niepokojąca musi wydawać się wizja takiego stanu rzeczy, w którym bezwzględny kapitalizm znalazł bezpieczne dla siebie ujście dla ludzkiej wrażliwości - "charity", dobroczynność. Ta sytuacja kieruje dobre skłonności ludzi na bezpieczny tor, tor pogodzenia się z obecną rzeczywistością, daleki od rewolucyjnych dążeń. Jeżeli ktoś martwi się losem biednych, niech im pomoże. Nasuwa się tu skojarzenie z ekonomiczną "teorią skapywania", która jest uparcie powtarzana przez zwolenników neoliberalizmu i obecnego porządku w zachodnim świecie, także w naszym kraju (choć może nie zawsze pod tą nazwą). Mówi ona, że jeśli bogaci będą jeszcze bogatsi oraz gdy ułatwi się im zarabianie pieniędzy, wtedy bogactwo będzie w niewidoczny sposób "skapywać" na resztę społeczeństwa. Wniosek z tego taki, że państwo powinno przede wszystkim pomagać biznesowi, bo przyczynia się on do polepszania dobrobytu wszystkich. Jak bowiem pisze brytyjski niezależny dziennikarz Francis Wheen w swojej książce "Jak brednie podbiły świat", była konserwatywna premier, Margaret Thatcher, która również była wielką zwolenniczką Teorii Skapywania, otwarcie stwierdziła, że ceni sobie wartości wiktoriańskie. Wyrażało się to w tym, że: "Podobnie jak Reagan, pani Thatcher często wyrażała opinię, że większość państwowych programów opieki społecznej jest niepotrzebna. Jeśli w kraju jest wystarczająco dużo milionerów, wystarczy ich przyrodzona dobroczynność oraz talent do rozpowszechniania bogactwa". Nawet te dziedziny działalności państwa, które cieszyły się powszechną niemal aprobatą, jak oświata publiczna i państwowa służba zdrowia (National Health Service, NHS), Thatcher uważała za okropieństwa w quasi-sowieckim stylu. "Kiedy ludziom dobrze się powodziło, wspaniałe rzeczy robili społecznie" - powiedziała kiedyś, wyrażając po raz kolejny nostalgię za wiktoriańską Anglią. "Tak wiele szkół, które dzisiaj zastępujemy, było szkołami społecznymi, tyle szpitali, a nawet niektóre więzienia i ratusze działały dzięki właściwej nam, Brytyjczykom, szczodrobliwości".** Czy więc akcje dobroczynne w stylu "Prezenty Dobrej Woli", chociaż dają moralną satysfakcję, nie odwracają uwagi od przyczyn zła tego świata? Czy nie stają na drodze do wykształcenia się u ludzi głębszej, lewicowej, intelektualnej wrażliwości, chociaż oczywiście takiego założenia nie mają? Jeżeli nie możesz zmienić tego świata, to podziel się tym o masz. Czy nie jest tak, że na każdego bogatego musi przypadać stu, tysiąc czy milion biednych? Czy nie ma tu sprzeczności, że gdyby ten bogaty chciał pomóc im wszystkim w zauważalnym stopniu to musiałby przestać być bogaty? A jeżeli przeznacza na pomoc niewielki procent swojego bogactwa, to będzie to tylko kropla w morzu? Czy podobna sprzeczność nie występuje w przypadku kolejnej bohaterki artykułu "Czas wielkich serc", 46-letniej lekarki z Manchesteru? Otóż wykupiła on charytatywne prezenty dla trójki swoich dorosłych dzieci w organizacji zajmującej się rozbrajaniem min, po tym jak syn jej najlepszej przyjaciółki zginął od przydrożnej miny w Afganistanie.* Czy oprócz tych chwalebnych działań, istnieje tutaj miejsce na zastanawianie się dlaczego wojna w Afganistanie się toczy? Dlaczego giną w niej brytyjscy i amerykańscy (także polscy) żołnierze jak i nieporównywalnie większa liczba Afgańczyków? Czy warto się tu zastanowić, co każdy z nas może zrobić aby powstrzymać to zło? Czy kilkadziesiąt funtów wpłacone na rzecz likwidacji min pozwoli mieć całkowicie czyste sumienie? Wśród "antywojennych" prezentów popularnych w Wielkiej Brytanii znajduje się też "Pacyfistyczny Kałasznikow". Mianowicie, za pośrednictwem pewnej fundacji można kupić w Sierra Leone stary karabin, który następnie jest przetopiony i przerobiony na narzędzia rolnicze.Taki prezent zrobiła pewna policjantka z Manchesteru dla swojego męża, również policjanta, który lubi odstresować się w ogrodzie.* Oczywiście wszystko to piękne i szlachetne - Pismo Święte znowu jakże aktualne - przekujcie miecze na lemiesze. Czy jednak zmniejszy to ilość wojen i ich ofiar w dzisiejszym świecie - jakoś trudno mieć do tego przekonanie. Spróbujmy wreszcie odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule. Przypuszczalnie sensowną odpowiedzią mogłoby być stwierdzenie, że tak, bez wątpienia, do pewnego stopnia działania dobroczyńców czynią ten świat lepszym. Gdybyśmy jednak mieli do wyboru tylko proste odpowiedzi, "tak" lub "nie", którą z nich należałoby wybrać? Gdybyśmy odpowiedzieli "nie" byłoby to niesprawiedliwe wobec tych, którzy nieraz całe swoje życie poświęcają, aby nieść pomoc innym. Z drugiej strony spróbujmy sobie wyobrazić, jak odpowiedzieliby na nie ci znani z historii, którym czasami udawało się, bardziej radykalnymi metodami, ten świat zmienić. Przypisy: * Zuzanna O’Brien, "Czas wielkich serc", "Twój Styl" nr 12/2010. ** Francis Wheen, "Jak brednie podbiły świat", "Rewolucja wudu", Onet.pl Czytelnia, http://czytelnia.onet.pl/0,1251117,8,do_czytania.html Tekst otrzymał II miejsce w konkursie na artykuł organizowanym przez portal Lewica.pl. |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
23 listopada:
1831 - Szwajcarski pastor Alexandre Vinet w swym artykule na łamach "Le Semeur" użył terminu "socialisme".
1883 - Urodził się José Clemente Orozco, meksykański malarz, autor murali i litograf.
1906 - Grupa stanowiąca mniejszość na IX zjeździe PPS utworzyła PPS Frakcję Rewolucyjną.
1918 - Dekret o 8-godzinnym dniu pracy i 46-godzinnym tygodniu pracy.
1924 - Urodził się Aleksander Małachowski, działacz Unii Pracy. W latach 1993-97 wicemarszałek Sejmu RP, 1997-2003 prezes PCK.
1930 - II tura wyborów parlamentarnych w sanacyjnej Polsce. Mimo unieważnienia 11 list Centrolewu uzyskał on 17% poparcia.
1937 - Urodził się Karol Modzelewski, historyk, lewicowy działacz polityczny.
1995 - Benjamin Mkapa z lewicowej Partii Rewolucji (CCM) został prezydentem Tanzanii.
2002 - Zmarł John Rawls, amerykański filozof polityczny, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli XX wieku.
?