Adam Ciołkosz
Czytając książkę Ani Loomby pt. "Kolonializm/Postkolonializm" (Poznań, 2011), której recenzja niedługo powinna pojawić się na Nowych Peryferiach, natrafiłem na fragment dotyczący nacjonalizmów. Autorka omawia tam dzieło Benedicta Andersona "Wspólnoty wyobrażone" traktujące o powstawaniu nowoczesnej koncepcji narodu. Anderson przedstawia proces wyłaniania się narodów ze struktur feudalnych. Głównym katalizatorem tych zmian był oczywiście rozwój kapitalizmu. Burżuazja uznając feudalne hierarchie za przeszkodę dla wolnego przepływu i akumulacji kapitału zaczęła wypracowywać nowy rodzaj wspólnoty "która przecina linie podziałów klasowych, religijnych i innych w ramach bardziej ograniczonych geograficznie jednostek".i Głównym narzędziem służącym do wytworzenia takiej wspólnoty było "kapitalistyczne drukarstwo". Loomba za Andersonem stwierdza: "Gazety, powieści i inne formy komunikacji stały się kanałami tworzenia wspólnoty kultury, interesów i kategorii pojęciowych w obrębie narodu".ii Różnego rodzaju przekazy medialne działały na rzecz powstania nowoczesnych narodów nie tylko za pomocą zawartych w nich treści mających na celu wzmacnianie narodowej solidarności, ale również dzięki wypracowaniu wspólnego języka, który w wielu miejscach stał się podstawą świadomości narodowej i wyparł gwary regionalne.
Wszystko to oczywiście są rzeczy dobrze znane i trudno te odkrycia przypisywać bezpośrednio Andersenowi. Przypomnijmy sobie scenę z "Konopielki", gdy urzędnik państwowy przybywa na podlaską wieś i pyta chłopów, jakiej są narodowości. Gdy dowiaduje się, że mieszkańcy Taplar nie są ani Polakami, ani Niemcami, ani nawet Francuzami dopytuje w końcu: "To kto wy?", w odpowiedzi słyszy: "Ja tutejszy". Nie piszę więc o Andersonie, aby wyważać dawno otwarte drzwi. Ostatnio jednak dość często słyszę argumenty, które kwestionują ideę państwa narodowego. Argumenty te opierają się najczęściej na spostrzeżeniach podobnych do opisanych powyżej, zgodnie z którymi naród jest bytem przygodnym wytworzonym na potrzeby burżuazji. Chciałbym w tym tekście zasiać wątpliwość, co do konkulzywności tego typu strategii argumentacyjnych.
Najpierw zaznaczę, iż uważam za oczywiste, że odkrycia dotyczące genealogii koncepcji nowoczesnego narodu są wyjątkowo skuteczne w zwalczaniu różnego rodzaju niemądrych nacjonalizmów i szowinizmów, które traktują narodowość jako rzecz naturalną, daną człowiekowi od Boga. Nacjonalizmy takie najczęściej prowadziły do powstania hierarchii narodów, podług których ludzie z jednej grupy etnicznej są gorsi od członków innych grup. Hierarchie takie nie miały oczywiście funkcji opisowej, ich celem było wzmocnienie poczucia solidarności danej grupy poprzez jak najbardziej wyraźne odróżnienie jej członków od Innych. Rezultaty takich hierarchicznych teorii narodów był straszliwe, a ich najpotworniejszym symbolem jest Auschwitz. Dlatego też warto wkładać wysiłek w walkę z nacjonalizmem, a teorie podobne do Andersona mogą być tu użyteczne.
Jednakże dość często można zauważyć, że argumentacja przeciwko nacjonalizmom zamienia się w walkę z ideą narodu w ogóle. Wszelkie formy patriotyzmu przedstawiane są niemal jako nazizm. Państwo narodowe to w zasadzie faszystowsko-burżuazyjny aparat ucisku etc etc. Różnym formom organizacji społecznej w ramach narodu przeciwstawiane są organizacje międzynarodowe (obecne lub takie, które dopiero mają zaistnieć), które będą potrafiły stawić czoła wyzyskowi i dzięki którym na świecie zapanuje pokój.
Oczywiście takie poglądy w ogólnodostępnych mediach się nie pojawiają. Jest to raczej domena radykalnych grupek usytuowanych gdzieś na obrzeżach życia publicznego. Należy jednak zauważyć, że wielkie korporacje medialne również mają swój udział w deprecjonowaniu państwa narodowego. Tam jednak odbywa się to znacznie subtelniej i na różne sposoby, które naszkicuję w dalszej części tekstu. Teraz wróćmy do strategii argumentacyjnej lewicowych przeciwników państwa narodowego. Najczęściej opiera się ona na dwóch przesłankach, które zawierają się w opisanych wyżej poglądach Andersona. A zatem:
1. Naród jest bytem przygodnym.
2. Naród został stworzony na potrzeby burżuazji mającej na celu zwiększenie wyzysku pracowników.
Oba zdania są - jak się zdaje prawdziwe - powstaje jednak pytanie, czy rzeczywiście mogą one służyć jako argumenty przeciwko państwu narodowemu i idei narodu w ogóle. Uważam, że nie. Fakt, że jakaś instytucja jest przygodna - co w tym kontekście znaczy: nienaturalna - w zasadzie w ogóle niczego nie implikuje, bo nie ma żadnej instytucji, o której można by powiedzieć, że jest człowiekowi naturalnie dana (ew.: każda instytucja jest tak samo naturalna - co na jedno wychodzi). To człowiek wytwarza sobie środowisko społeczne, w którym żyje. Dlatego, argument, że koncepcja narodu jest relatywnie nowa może tylko działać przeciw tym, którzy wierzą, że narody pochodzą wprost od Pana Boga. Nie deprecjonuje jednak w żaden sposób idei narodu w ogóle. Jeżeli uznamy, że w ramach państw narodowych dość łatwo można ułożyć stosunki międzyludzkie w miarę sprawiedliwie, to nie powinno nas interesować, czy narody powstały XV, w XVII, czy w XIX wieku - fakt taki nie ma żadnego znaczenie dla wartości idei narodowych.
Podobnie jest z pochodzeniem pojęcia narodu. Nawet jeśli uznamy, że jest to wymysł chciwej burżuazji, to nie ma to większego znaczenia, o ile okaże się, że państwo narodowe jest w stanie zapewnić swoim obywatelom godny byt. A przecież takie państwa jak Szwecja, Finlandia, Niemcy, czy Francja zapewniają swoim mieszkańcom godziwy poziom życia. Co więcej - zapewniają przeciętnemu obywatelowi taki poziom, o którym robotnik z końca XIX wieku nie mógł nawet marzyć. A zatem z samą ideą narodu nie jest chyba tak źle.
Dochodzimy teraz do - moim zdaniem - najciekawszej kwestii. Otóż, jeśli używamy argumentu, zgodnie z którym państwo narodowe jest rezultatem hegemonicznej działalności klasy panującej w XIX wieku, czyli burżuazji, to dlaczego brakuje nam podejrzliwości odnośnie tendencji internacjonalistycznych panujący w głównych środkach przekazu? Dlaczego nie pytamy o źródło takich idei, jak kosmopolityzm, międzynarodowe organizacje, zanik państw narodowych i tym podobne? Dlaczego uznając ideologiczną siłę dziewiętnastowiecznej burżuazji kompletnie ignorujemy możliwość, iż poglądy internacjonalne są wynikiem ideologii promowanej przez obecną klasę panującą?
Przyjrzyjmy się temu, co dzieje się w polskich mediach, takich jak "Gazeta Wyborcza", czy TVN. Czasem pokaże się kosmopolitycznego menadżera władającego biegle siedmioma językami, który najwięcej czasu spędza w samolocie, jako ideał współczesnego człowieka. Innym razem będzie się wychwalać Unię Europejską jako organizację niosącą cywilizację do "gorszych" regionów kontynentu. Jeszcze kiedy indziej opisze się państwa narodowe w kategoriach egoizmu i przeciwstawi się je większym podmiotom międzynarodowym, gdzie wszelkie stanowiska podejmowane są za pomocą długich i owocnych dyskusji. Moim zdaniem w taki właśnie sposób wmawia się ludziom, że państwo jest reliktem dawnych czasów i że teraz należy oddać się pod panowanie większych struktur, które to nie kierują się szowinizmem, lecz zimną racjonalnością. Zauważmy, że już dawno zakwestionowano racjonalność nawet tak potężnych państw jak Wielka Brytania, Francja, czy Stany Zjednoczone i stwierdzono, że rozum kryje się w siedzibach wielkich organizacji międzynarodowych i korporacji - wszystko to powinno skłaniać do większej podejrzliwości odnośnie idei internacjonalizmu i zmierzchu państwa narodowego.
Znam oczywiście argument, według którego skoro rynek stał się globalny, to tylko globalny podmiot polityczny i globalne media są w stanie go kontrolować. Problem jest jednak taki, że na chwilę obecną marzenia o demokratycznym "światowym rządzie" są niczym więcej jak rojeniami.
Z mediami sprawa ma się inaczej, gdyż już teraz można utrzymywać, że niektóre z nich stały się globalne. Należy się jednak zastanowić, kto jest czytelnikiem gazet czytanych na całym świecie. Górnik z Doniecka raczej nie czyta "The Wall Street Journal", pracownica w kenijskiej plantacji herbaty również nie sięga po "The Economist". Nie, odbiorcami mediów o światowym zasięgu są menadżerowie wielkich korporacji, biznesmeni, czy politycy. To oni tworzą coś, co można nazwać światową opinią publiczną. Trudno sobie wyobrazić, że nagle do tej grupy zostaną włączeni ludzie, którzy tracą na procesach globalizacyjnych. Barier jest wiele. Przede wszystkim można tu mówić o języku. Innym kłopotem jest fakt, że wielkie koncerny medialne raczej nie będą zainteresowane w tworzeniu ogólnoświatowych gazet, czy telewizji, które będą potrafiły bronić tzw. "zwykłych ludzi" przed wyzyskiem, którego przyczyną jest globalizacja.
Klasa kosmopolitów została już wykształcona i naiwnością byłoby przypuszczać, że nagle zacznie ona poszerzać swoje szeregi o ludzi ze społecznych dołów. W ciekawym tekście pt. "The rhetoric of cosmopolitanism in the global corporation" Robert Halsall wskazuje, w jaki sposób korporacje urabiają pojęcie "kosmopolityzmu", wytwarzając klasę mobilnych menadżerów wyzutych z przywiązania do własnej kultury, zdolnych zaadaptować się w każdych warunkach, aby skuteczniej realizować polecenia płynące z centrum. Halsall dostrzega również, że kosmopolityczny dyskurs bardzo często opiera się na antagonizowaniu "lokalsów" z kosmopolitami. Przedstawia się zatem tych pierwszych jako irracjonalnych i emocjonalnych, w przeciwieństwie do drugich, którzy dzięki wyzbyciu się nierozumnego przywiązania do miejsca, czy narodu stali się awangardą ludzkości. Wniosek jaki wypływa z tekstu Halsalla jest taki, że wielki międzynarodowe firmy zawłaszczyły oświeceniową ideę kosmopolityzmu i używają ją do swoich niezbyt humanistycznych celów.
Podobieństwo tego rodzaju zabiegów do wspomnianego na początku tekstu "kapitalistycznego drukarstwa", które pomogło w budowie narodów jest znaczne. Tak jak w XIX wieku standaryzowano języki niszcząc gwary regionalne, ażeby wzmocnić poczucie solidarności wewnątrz państwa, tak teraz język angielski wypiera mniej ekspansywne języki narodowe. Wtedy kreowano różne pojęcia, które pomagały w wytwarzaniu przekonań o wielkiej wartości danego narodu - obecnie produkuje się koncepty, które sprawiają, że ci, którzy należą do klasy kosmopolitów, czują się lepszymi od całej reszty. Różnica jest taka, że dyskurs narodowy nie miał tak silnie zaznaczonego charakteru klasowego. Mogłeś być biednym robotnikiem, ale nie przeszkadzało to, byś był dobrym Anglikiem. Obecnie, bycie obywatelem świata, oznacza przynależność do klasy wyższej. Trudno wyobrazić sobie ubogiego mieszkańca chińskiej wsi, który z sukcesem aspiruje do statusu kosmopolity.
Oczywiście można by tutaj spróbować rozdzielić zły, korporacyjny kosmopolityzm od dobrego, socjalistycznego internacjonalizmu. Problem jest jednak taki, że o ile ów pierwszy model jest nie tylko możliwy do zrealizowania, co po prostu już od jakiegoś czasu bardzo sprawnie funkcjonuje, to co do drugiego modelu nikt nie ma pewności, czy rzeczywiście może on wyjść poza sferę czysto teoretycznych rozważań. Znaczy to, że dalsza globalizacja będzie działać tylko i wyłącznie na korzyść wielkiego kapitału, a "społeczność międzynarodowa" jeszcze długo nie będzie w stanie reagować.
Niestety, ale uniwersalistyczne idee realizują się nie poprzez ogólnoświatową solidarność, lecz za pośrednictwem puszek coca-coli trzymanych przez japońskiego nastolatka, czarną kobietę z przemieści Johannesburga i angielskiego bankowca z City.
Dziękuję Agacie Młodawskiej za zapoznanie mnie z tekstem Halsalla.
Przypisy:
i. "Kolonializm/Postkolonializm", s. 196.
ii. ibid.
Filip Białek
Tekst ukazał się na stronie internetowej Nowe Peryferie (www.nowe-peryferie.pl).