Wokół polskiego wydania "Wielkiej transformacji"
Ekonomistom głównego nurtu, nawet tym całkiem lewicowym, trudno jest uwzględniać w badaniach istnienie społeczeństwa. "Wielka transformacja" Karla Polanyi’ego już blisko 70 lat temu pokazała, dlaczego jest to czynnik kluczowy dla zrozumienia porażek wolnego rynku. Świeżość myśli tego wnikliwego obserwatora życia społecznego i gospodarczego została ostatnio dobitnie ukazana przez spektakularny upadek idei tzw. konsensu waszyngtońskiego. Czytając Polanyi’ego można bezradnie spytać - czemu znowu się w to wpakowaliśmy?
Argumentacja autora nabiera siły dzięki wyjściu od samej istoty funkcjonowania mechanizmu rynkowego. "Czysta" gospodarka rynkowa, najogólniej rzecz biorąc, jest systemem samoregulujących się rynków, w których działalność podmiotów opiera się na zasadzie wymiany. W jej ramach najważniejszym nośnikiem informacji, a zarazem głównym regulatorem zjawisk ekonomicznych są ceny dóbr i usług. Żeby jednak system samodzielnie dążył do równowagi, musi spełnić szereg założeń. Najważniejszym z nich jest brak "luk w systemie", czyli istnienie rynków na wszystkie towary. Wedle Polanyi’ego towar z definicji jest czymś, co wyprodukowano w celu sprzedaży. Przemysł oparty na zasadach samoregulujących się rynków wymaga, aby towarami były wszystkie środki produkcji, w tym praca, pieniądz oraz ziemia. I tu według autora pojawia się problem, bowiem żaden z tych czynników nie został wytworzony na sprzedaż.
Praca jest związana z czasem, którym dysponuje każdy człowiek, a więc wiąże się z organizacją całego jego życia, nie jest więc czymś, co "powstaje" z myślą o wymianie. Nie można jej też przechowywać albo gromadzić. Ukształtowanie się rynku pracy wymaga więc podporządkowania stylu życia całego społeczeństwa systemowi gospodarki rynkowej. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku ziemi, przez Polanyi’ego utożsamianej z przyrodą, której człowiek przecież nie wytwarza. Z kolei pieniądz byłby nośnikiem wartości, który jako taki nie jest produkowany na sprzedaż - ma jedynie służyć przy sprzedaży. Mimo to przez wiele lat usiłowano przekształcić te czynniki produkcji w tzw. "towary fikcyjne", by stworzyć w pełni samoregulujący się, wolny rynek. Teza, jaką stawia Polanyi, jest przytłaczająca: operacja ta, jak się okazało, nie tylko sprowadziła społeczeństwo na skraj zagłady, ale stanowiła zagrożenie dla samego systemu produkcji. Sama istota samoregulującego się systemu rynkowego jest bowiem sprzeczna z ludzką naturą.
Centralne planowanie wolnego rynku
Jednym z najczęściej powtarzanych mitów na temat kapitalizmu jest fakt, że powstaje on wtedy, gdy pozwolimy przedsiębiorcom i nabywcom działać, eliminując sztuczne bariery dla wymiany i akumulacji kapitału. Istotą wolnego rynku byłaby wrodzona skłonność ludzi do wymiany czy, jak to ujął Polanyi, "zajęć przynoszących zyski". W rzeczywistości jest ona stosunkowo świeżym wynalazkiem ludzkości, a jako powszechna zasada działalności gospodarczej ukształtowała się dopiero w XIX wieku, czyli już po tym, jak Adam Smith uczynił z niej podstawowy, rzekomo empiryczny aksjomat ekonomii. Co więcej, państwo bardzo często musiało zastosować przymus, by skłonić ludzi do typu swobodnej działalności, jaką dziś uznaje się za coś normalnego.
Do pierwszych zaskakujących wniosków prowadzi Polanyi’ego prześledzenie historii handlu w Europie. Zgodnie z podejściem klasycznym, pojedyncze akty wymiany stopniowo rozszerzały się, tworząc najpierw rynki lokalne, następnie rynki wewnętrzne, a na koniec rynki międzynarodowe. W rzeczywistości proces ten nie polegał na naturalnej ekspansji rynków - rynki lokalne i międzynarodowe rozwijały się równolegle, ale w ścisłej izolacji od siebie. Wynikało to z licznych zwyczajowych ograniczeń obejmujących nie tylko wymianę lokalną, ale i handel między miastami, dla których nie liczyła się przynależność do danego organizmu państwowego. Przykładowo, Hanza odmawiała handlu z miastami niemieckimi znajdującymi się w głębi lądu, co nie miało nic wspólnego z motywacją ekonomiczną. Dopiero w czasach merkantylizmu państwa przystąpiły do przymusowej eliminacji tych barier w ramach konsolidacji monarchii absolutnych, co doprowadziło do narodzin rynków wewnętrznych. Oczywiście do stworzenia wolnego rynku było jeszcze daleko.
O wiele bardziej zdecydowane kroki podjęto w XIX wieku, okresie "prawdziwego kapitalizmu". Mieliśmy wtedy do czynienia z zakrojoną na szeroką skalę państwową akcją w celu przymusowego wdrożenia zasad leseferyzmu. Jako najlepszy przykład Polanyi podaje Anglię, kolebkę rewolucji przemysłowej. Jak pisze, "W latach 30. i 40. nie tylko nastąpiła eksplozja ustawodawstwa uchylającego restrykcyjne przepisy, ale także doszło do ogromnego zwiększenia administracyjnych funkcji państwa, które wyposażono w centralny aparat biurokratyczny zdolny do wypełnienia zadań postawionych przez zwolenników liberalizmu". Wprowadzenie instytucji wolnorynkowych rozszerzyło zakres kontroli państwowej na niespotykaną wcześniej skalę!
Społeczeństwo się broni
Nie jest jednak tak, że polityka rządów jednoznacznie zmierzała w stronę liberalizacji. Już sam zakres interwencji świadczy o tym, że instytucja samoregulującego się systemu rynkowego była czymś skrajnie nienaturalnym. Jednak o szkodliwości jego wdrażania w czystej formie świadczy szereg reakcji społeczeństwa, które z lepszym lub gorszym skutkiem broniło się przed zmianami. Wywoływało to kolejne działania państwa, które wydawały się sprzeczne z projektem wolnorynkowym. Opisując ten paradoks, Polanyi stworzył ideę "dwukierunkowego ruchu".
Jednym z najbardziej wstrząsających przykładów "ruchu w drugą stronę" stanowi system zasiłków w Anglii, wprowadzony w 1795 r. decyzją sędziów pokoju w Speenhamland. Było to swoiste minimum socjalne - w przypadku, gdy płaca nie osiągała pewnej kwoty, brakującą resztę dopłacała parafia (jako swego rodzaju organ samorządowy państwa). Tzw. system speenhamlandzki stanowił rozpaczliwą reakcję szlachty angielskiej, która pragnęła uchronić wieś przed destabilizacją wynikłą z gwałtownych przemian kapitalistycznych - szerokie rzesze ulegały wtedy autentycznej pauperyzacji. Jak się okazało, system zdjął odpowiedzialność: z pracodawców za warunki bytowe ich pracowników, zaś z pracowników - odpowiedzialność za ich pracę. Efektem była straszliwa demoralizacja niższych warstw społeczeństwa angielskiego. System ten zniesiono w 1834 r., co otworzyło drogę do przekształcenia pracy w "towar fikcyjny".
Mimo swojej szkodliwości, system ten pozwolił opóźnić utworzenie angielskiego rynku pracy, co wg Polanyi’ego ochroniło społeczeństwo przed dużo większymi cierpieniami. Już w 1833 r. wprowadzono inspekcję pracy w fabrykach. Z kolei przez 20 lat po zniesieniu systemu speenhamlandzkiego robotnicy torpedowali szersze wprowadzenie maszyn do produkcji. Jednocześnie narodził się ruch Roberta Owena, który postulował budowę Nowego Społeczeństwa poprzez rozwój spółdzielczości. Miało to zapewnić ochronę rzemieślników, samodzielnie realizujących swoje potrzebny, przed wahaniami rynku. W 1847 r. wprowadzono "Ustawę o dziesięciu godzinach", regulującą czas pracy, co położyło kres prawdziwie wolnemu rynkowi rynku pracy zanim jeszcze zdążył się w pełni rozwinąć. Jednak dopiero w latach 60. nastąpił prawdziwy wysyp ustaw regulujących warunki pracy, co wprowadzało kolejne zakłócenia w funkcjonowaniu rynku. Inne kraje kapitalistyczne czerpały z doświadczeń angielskich, co pozwoliło im uniknąć tragedii eksperymentowania z systemem speenhamlandzkim, przy jednoczesnym uznaniu prawa robotników do ochrony - skutki były jak najbardziej pozytywne. Polanyi zwraca uwagę, że wszystkie te akty "kolektywizmu" były całkowicie spontaniczne - społeczeństwo broniło się przed autodestrukcją. Jak to ujął, "Leseferyzm został zaplanowany, ale planowanie - nie".
Z rynkiem pracy ściśle wiązał się problem ziemi, której włączenie do obrotu uwolniło ogromne rezerwy siły roboczej. Społeczeństwa także i ten aspekt pragnęły ochronić przed czystym mechanizmem rynkowym. Początkowo powszechny był brak znaczących ceł na produkty rolne, jednak rolnictwo krajów europejskich było niezagrożone z racji stosunkowo słabych możliwości transportowych. W latach 70. XIX wieku sytuacja diametralnie się zmieniła - Europie zaczął grozić zalew taniej żywności z Australii i Nowej Zelandii, co oznaczałoby błyskawiczną eliminację milionów miejsc pracy na wsi. Za cłami rolnymi podążyły ograniczenia wwozu i innych produktów - fala protekcjonizmu przyczyniła się do rozwoju imperializmów i międzynarodowej rywalizacji kolonialnej.
Porozumienie waszyngtońskie XIX wieku?
Niezależnie od tego, państwa przemysłowe zdecydowały się na standard złota, który stanowi fikcyjne utowarowienie ostatniego z wymienionych czynników produkcji - pieniądza. Miało to nie tylko ułatwić, ale wręcz umożliwić zakrojony na szeroką skalę handel międzynarodowy na zasadach wolnego rynku. Także i tutaj jednak samoregulacja okazała się niemożliwa, a narodowe systemy bankowości centralnej musiały chronić rodzimą produkcję przed nagłymi zmianami cen. Niestety, mechanizm wolnorynkowy, od samego powstania zaburzony w pewnych swoich aspektach, zniekształcał się we wszystkich innych, co prowadziło do eskalacji napięć ekonomicznych i społecznych. Wkrótce miało to doprowadzić do I wojny światowej, a gdy nie udało się uzdrowić systemu po podpisaniu pokoju, także i do wybuchu faszyzmu.
W tych burzliwych okolicznościach narodzin i dojrzewania wolnego rynku wyłonił się system międzynarodowy, który w swoich zasadach wielce przypominał wizję świata, narzucaną przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy do spółki z Ministerstwem Finansów Stanów Zjednoczonych. I wtedy i dziś wymagało się tzw. dostosowań strukturalnych szczególnie od państw, które znajdują się w tarapatach finansowych. Wtedy tłumaczono to istnieniem międzynarodowego parytetu złota - nie mógł on istnieć bez wewnętrznej stabilności cen oraz bez równowagi budżetowej, a wręcz nadwyżki - czyli znajomo brzmiących, "zdrowych finansów publicznych". Dziś te same wymogi tłumaczy się dobrym samopoczuciem międzynarodowych inwestorów, zwanym "zaufaniem rynków finansowych".
Innym aspektem recept porozumienia waszyngtońskiego był pełen leseferyzm w dziedzinie polityki handlowej, szczególnie chętnie narzucany państwom rozwijającym się, które nie mogły go udźwignąć. Jak zauważa Polanyi, na tym właśnie polegał XIX-wieczny imperializm - mocarstwa kolonialne podporządkowywały sobie kraje słabo rozwinięte narzucając im wolnorynkowe (szczególnie w zakresie handlu z metropolią) rozwiązania. W obu przypadkach ci, którzy występowali z pozycji siły, nie mieli zamiaru stosować podobnych rozwiązań u siebie - ich społeczeństwa nie godziły się na to i były wystarczająco silne, by uniemożliwić realizację dogmatów ekonomii klasycznej czy neoklasycznej. Idea "ruchu dwukierunkowego" ukazała tutaj swoje pełne działanie, tym razem w skali międzynarodowej - próbom rozszerzenia międzynarodowego handlu towarzyszyły kolejne protekcjonistyczne działania "na własnym podwórku" potęg gospodarczych. Współcześnie w niewielkim zakresie złagodziły to działania Światowej Organizacji Handlu czy Ogólnego Układu w sprawie Taryf Celnych i Handlu. Dobitny przykład mający konsekwencje dla całego globu stanowi Wspólna Polityka Rolna Unii Europejskiej.
Społeczeństwo odkryte na nowo?
Widać więc, że książka Polanyi’ego, chociaż napisana w pozornie zupełnie innych czasach, wychodząc od samej istoty wolnego rynku, z zaskakującą świeżością dotyka zjawisk, które zachodzą także i w dzisiejszym, dynamicznym świecie. Być może wynika to z faktu, że nie uczymy się na błędach - te same idee, które skompromitowały się jeszcze w XIX wieku, a także w pierwszej połowie XX, po drobnym liftingu usiłowano nam narzucić na przełomie tysiącleci. Dziś jednak nawet stwórcy konsensu waszyngtońskiego przyznają się do błędów polityki one size fits All, polegającej na narzucaniu wszystkim społeczeństwom identycznych recept w ramach polityki gospodarczej. Do głosu dochodzą ekonomiści tacy, jak Dani Rodrik, którzy rozumieją, że to samo rozwiązanie może mieć diametralnie inne konsekwencje w różnych krajach - wszystko zależy od społeczeństwa, w którym gospodarka jest zakorzeniona. Karl Polanyi był pierwszym, który dowodził, że wykorzenienie jest absolutnie niemożliwe i prowadzi do gwałtownej reakcji społeczeństwa, które broni się przed destrukcją. Czasem, niestety, ustępują one przed siłą tych, którzy aplikują terapię szokową, co prowadzi do niewypowiedzianych cierpień - tak było w Rosji czy w Azji Wschodniej w latach 90., w Boliwii w latach 80., czy w Chile w latach 70, czy w krajach, które za czasów Polanyi’ego stały się ofiarą kolonialnych imperializmów.
Polanyi pisze: "Kres gospodarki rynkowej może się stać początkiem ery niespotykanej dotąd wolności". Pozostaje mieć nadzieję, że ostatnia lekcja pozwoli ekonomistom i politykom gospodarczym zrozumieć, że polityka liberalizacji wcale nie jest i nigdy nie była przejawem rozszerzania wolności w związku z potężnym przymusem i cierpieniem, które za nią się kryją. Szczególnie w Polsce, gdzie "Wielka transformacja" wychodzi po raz pierwszy.
Karl Polanyi, "Wielka transformacja", przeł. Maria Zawadzka, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2010.
Bartosz Olesiński
Autor recenzji jest studentem ekonomii w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie.
Tekst ukazał się w miesięczniku "Le Monde diplomatique - edycja polska".