W kleszczach PO-PiS-u
Przed podobnym dylematem stoją w Polsce progresywni wyborcy. Od kiedy linią podziału stał się konflikt między "Polską solidarną" a "Polską liberalną", co pewien czas musimy wybierać, czy ważniejsze są dla nas prawa reprodukcyjne kobiet, godność osób LGBT, wolność od religijnej indoktrynacji, czy raczej prawo do powszechnej ochrony zdrowia, godnych warunków pracy, bezpieczeństwa socjalnego. To nie jest wybór pozytywny. Dobrze wiadomo, że polityka PO nie poszerza naszej wolności, tak jak polityka PiS nie budowała solidarności. Wybór zależy od tego, co bardziej boimy się stracić. Nagonka na gejów i lesbijki czy demontaż kodeksu pracy? Całkowity zakaz aborcji czy prywatyzacja szpitali? Nic dziwnego, że czasem czujemy się sfrustrowani; do takich decyzji trzeba mieć nerwy.
Jak wygląda ten dylemat z punktu widzenia wolności określanych mianem "kulturowych"? Można o nie walczyć na dwa sposoby. W ramach projektu konsekwentnie liberalnego można domagać się, aby liberalizm oznaczał nie tylko wolny rynek, ale także ochronę praw kobiet i mniejszości, świeckie państwo i politykę antydyskryminacyjną. Albo można próbować wykroczyć poza dominujący podział na "Polskę solidarną" i "liberalną", i żądać realizacji wszystkich praw człowieka jako niepodzielnego pakietu. Tę pierwszą drogę proponuje od niedawna Palikot, tę drugą od lat wybierają Zieloni.
Postęp na skróty?
Można zrozumieć ludzi o lewicowych poglądach, którzy dają się uwieść projektowi Palikota. Ostatecznie to wygląda racjonalnie: lepiej mieć coś już teraz, zamiast długo czekać na więcej. Uzyskać to, co się w aktualnych warunkach da uzyskać, a z resztą postulatów poczekać na lepsze czasy. Problem w tym, że nie ma postępu na skróty. Wybierając tę lub inną partię, nie tylko głosujemy na głoszone przez nią konkretne postulaty, lecz także opowiadamy się za pewnym kształtem świata, który ta partia reprezentuje.
Kształt świata, jaki proponuje Palikot, nie jest tak progresywny, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Wbrew prospołecznej retoryce, jaką daje się czasem słyszeć w tej kampanii, i pomimo faktu, że dobre miejsca na listach Ruchu Palikota przypadły osobom, którym nikt nie musi tłumaczyć, co to jest sprawiedliwość społeczna, jest to program głęboko neoliberalny. Proponowana przez Palikota jednolita 18-proc. stawka PIT, CIT i VAT oznaczałaby obniżenie podatków dla garstki najbogatszych kosztem wzrostu obciążeń podatkowych większości społeczeństwa. A podatek liniowy to tylko wierzchołek góry lodowej... są tu jeszcze postulaty dotyczące kodeksu pracy, BHP czy prawa budowlanego. Palikot nie tylko nie ma żadnego programu w dziedzinie polityki społecznej, ale proponuje program gospodarczy, który znacząco przyspieszyłby wzrost rozwarstwienia.
Wzrost rozwarstwienia społecznego nie tylko negatywnie wpływa na jakość życia i stan zdrowia społeczeństwa, ale także - co tu szczególnie istotne - powoduje wzrost nastrojów ksenofobicznych. Próba zwalczania takich postaw za pomocą samej tylko edukacji skazana jest na niepowodzenie. Zwłaszcza gdy ta sama ręka, która wkłada ludziom do głów tolerancję, jednocześnie zabiera im chleb. Nie ma lepszego paliwa dla nienawiści do mniejszości niż poczucie krzywdy. I dlatego nie ma praw człowieka bez sprawiedliwości społecznej.
Cywilizacyjny projekt, który reprezentuje Palikot, wygląda modernizacyjnie, ale nie ma nic wspólnego z nowoczesnością. Jest to w gruncie rzeczy projekt głęboko konserwatywny. I to co najmniej z trzech powodów.
Jak Syfon z Miętusem
Po pierwsze Ruch Palikota utrwala opozycję między "Polskę solidarną" i "liberalną" oraz związany z nią podział na prawa socjalne i kulturowe. Warto pamiętać, że prawa człowieka nie dzielą się "z natury" na socjalne i kulturowe. To podział narzucony przez naszą klasę polityczną i w jej interesie. Tylko podważając ten podział i odrzucając jego założenia możemy liczyć na trwały postęp. W tym celu musimy pamiętać, że prawa kobiet i mniejszości to nie jest wyraz jakiegoś partykularnego interesu, ale element projektu cywilizacyjnego zbudowanego wokół idei niezbywalnych i niepodzielnych praw człowieka.
Tak dochodzimy do drugiego problemu. Ruch Palikota traktuje prawa kobiet i mniejszości seksualnych czy świeckość państwa jako postulaty, które można realizować w oderwaniu od szerszej polityki społecznej i gospodarczej. Takie myślenie nie ma pokrycia w rzeczywistości. Tym, czego potrzebujemy, nie jest tylko jednorazowa zmiana prawa, lecz także głęboka zmiana postaw społecznych, która sprawi, że zmiany prawne, na których nam zależy, nie będą łatwe do odwrócenia. Ludzie są bardziej gotowi zaakceptować zmiany kulturowe, kiedy mają w życiu poczucie bezpieczeństwa, przede wszystkim ekonomicznego. Ignorując ten fakt, skazujemy się na wieczne przeciąganie liny. Albo - co powinno być bliskie czytelnikom Gombrowicza - niekończący się pojedynek Syfona z Miętusem.
Trzeci problem jest logiczną konsekwencją poprzednich: Palikot oferuje szacunek osobom wykluczonym w pakiecie z pogardą do "moherów". Tym, co proponuje, nie jest dystrybucja godności, ale redystrybucja pogardy. Ponieważ zaś jego polityka gospodarcza zapewni świeży dopływ sił dla populistycznej prawicy, można mieć pewność, że zawsze będzie pod ręką ktoś, kim można gardzić. Trwałego postępu nie uzyskamy, poprawiając sobie humor pogardą wobec innych. To najwyżej paliwo niekończących się "wojen kulturowych".
Sukces Palikota może na lata zablokować w Polsce szanse na postęp. Trwały postęp wymaga bowiem solidnych podstaw, a to oznacza, że musimy zaproponować kształt świata, do którego zaprosimy także naszych przeciwników. Bo wierzymy, że także oni będą czuć się w nim lepiej. A przynajmniej tego byśmy chcieli.
Adam Ostolski
Tekst ukazał się na stronie pisma "Zielone Wiadomości" (www.zielonewiadomosci.pl).