SAKRALIZACJA WYBORÓW
Opublikowany w ubiegłym tygodniu na naszych łamach tekst Agnieszki Graff rozpoczął redakcyjną dyskusję na temat poradzenia sobie z sytuacją nadchodzących wyborów parlamentarnych. Moja poniższa wypowiedź nie namawia do ich bojkotu. Stanowi ona raczej skromną próbę podważenia swoistej fetyszyzacji uczestnictwa w wyborach jako symbolu postawy obywatelskiej, odpowiedzialnej, obowiązkowej dla świadomego obywatela lub obywatelki demokratycznego państwa.
Nie ulega wątpliwości, że biorąc udział w wyborach zyskujemy pewien (nie tak łatwy do określenia) wpływ na warunki, w jakich sami funkcjonujemy. Jak często głosujemy jednak z przekonaniem, z pełnym poparciem dla kandydata czy kandydatki, który/która nie jest w naszym mniemaniu jedyną ochroną przed domniemanym "większym złem"? Możemy wybierać między deszczem a rynną, ale to właśnie w rękach obywateli, a nie ich nieuchronnie spieszących się do reelekcji reprezentantów, znajduje się poszerzenie spektrum tej skromnej oferty o, dajmy na to, parasol.
ODMOWA NIE MUSI OZNACZAĆ BIERNOŚCI
Myślimy: naszym obowiązkiem jest iść do wyborów, w obliczu niskiej frekwencji ratować obywatelską świadomość i zaangażowanie. Z wyższością patrzymy na tych, których sprawy publiczne nie interesują. Należałoby jednak postawić pytanie, jakie są źródła tej apatii i obojętności. Kilka dni temu usłyszałam w radiu wypowiedź z ulicznego sondażu przeprowadzonego na Kielecczyźnie, dokąd wspaniałomyślnie zawitał autobus z Donaldem Tuskiem na pokładzie: "jest tak źle, że nie ma po co iść na wybory". Głupia odpowiedź? Wręcz przeciwnie. Gdybym miała podsumować w jednym zdaniu treść niniejszego tekstu, to brzmiałoby ono mniej więcej w taki sposób. Nieuczestniczenie w wyborach niekoniecznie wiąże się z ignorancją bądź abnegacją, a może na przykład ze słusznym, niestety, poczuciem braku wpływu na sytuację swoją jako obywatela. Zwłaszcza, jeśli się mieszka w regionie, który nie został ujęty w planie rozwoju kraju jako biegun rozwoju, a zapowiadana dyfuzja jakoś nie chce dotrzeć w rejony odwiedzane jedynie w ferworze wyborczej kampanii.
DEMOKRATYCZNA ALIENACJA
Agnieszka Graff twierdzi, że sprawa niemalże przegłosowanej ekstremistycznej ustawy antyaborcyjnej zniechęciła ją ostatecznie do Platformy Obywatelskiej. Głosowanie na listę Palikota ma być "mniejszym złem", chroniącym przed zagrożeniem praw kobiet (raz już z koncepcją "mniejszego zła" mieliśmy do czynienia, kiedy to Platforma miała być przedmurzem broniącym nas przed ciemnogrodem PiS-u). Mnie nie trzeba było do Platformy specjalnie zniechęcać. O złudności wiary w obyczajowy liberalizm i otwartość tej partii pisałam już przy okazji skierowania kuriozalnego antyaborcyjnego projektu do pracy w komisjach. Jednak głosowanie nad ustawą antyaborcyjną i dobrowolne (wbrew dyscyplinie partyjnej) poparcie części posłów PO dla tej ustawy również stanowiło dla mnie ważne, przełomowe wręcz wydarzenie. Dotąd naiwnie sądziłam, że parlament w jakimś (niedoskonałym rzecz jasna) stopniu stanowi reprezentację społeczeństwa i jego światopoglądowego zróżnicowania. Po tym głosowaniu nabrałam przekonania, że jest swego rodzaju wyalienowaną strukturą, a motywacje polityków są o wiele bardziej skomplikowane niż reagowanie na opinię publiczną i społeczne nastroje. Na przykład, dobre stosunki z kościołem katolickim są widocznie ważniejsze niż wiedza o obyczajowych zapatrywaniach Polaków - w 2010 roku według badań CBOS-u jedynie 14% badanych opowiadało się za całkowitym zakazem aborcji. Cóż, niektóre olśnienia przychodzą późno.
Co by było, gdyby ci, którzy zostają w domu, poszli jednak na wybory? Być może mielibyśmy w Polsce zupełnie inną scenę polityczną. Tu nie chodzi o "autentyczność", jak sugeruje Wojciech Przybylski, ale po prostu o pewien zestaw postulatów, który się do polskich politycznych salonów konsekwentnie nie przebija. Możemy liczyć, że za cztery lata coś się zmieni. Możemy próbować też działać oddolnie i zaczynać od zwiększania zainteresowania sprawami lokalnymi: domu, ulicy, wsi, dzielnicy. Ale tutaj pojawia się szereg poważnych problemów, które jak nitki do kłębka prowadzą do rozwarstwienia, postępującej polaryzacji społeczeństwa, głębokich podziałów nie tylko ekonomicznych, ale obyczajowych i kulturowych. Tak zwany "trzeci sektor" tych problemów nie rozwiązuje, a przynajmniej nie w wystarczającym stopniu. Zrozumiałam to wtedy, gdy przeczytałam tekst Agnieszki Graff w "Gazecie Wyborczej" rozpoczynający debatę o tzw. "ngosizacji" poprzez wskazanie na brak prawdziwie oddolnych, nieformalnych ruchów obywatelskich (no, może z wyjątkiem rozległej familii Radia Maryja).
CZAS NA WIĘCEJ DEMOKRACJI
Agnieszka Graff pisała wówczas: "Trudno sobie wyobrazić świat, w którym (...) zamiast licznych małych fundacji i stowarzyszeń istnieją dynamiczne, masowe, wewnętrznie demokratyczne, antysystemowe ruchy społeczne. Ruchy, które mają wizję innego świata, a nie tylko plan działania na następnych kilka miesięcy". Dziś, półtora roku później, taki świat można sobie wyobrazić, on się staje, choć jeszcze nie u nas. W wielu miejscach w Europie, a w ostatnich tygodniach także w Nowym Jorku (ruch "Occupy Wall Street"), ludzie wychodzą na ulice i organizują publiczne zgromadzenia na głównych placach miast albo zgromadzenia dzielnicowe, w których każdy dosłownie "z ulicy", może zabrać głos. Protestujący, niewątpliwie pod wpływem kryzysu gospodarczego, doszli do wniosku, że chcieliby mieć większy wpływ na kształt życia publicznego niż tylko za sprawą kartki wrzuconej raz na kilka lat do urny. Może i my powinniśmy pomyśleć o demokracji jako o czymś, co nie jest raz na zawsze daną strukturą, ale pewnym projektem, który możemy wciąż ulepszać, pozwalając dojść do głosu tym, którzy nie znaleźli dotąd dla siebie miejsca w sferze politycznej, sięgając po instrumenty demokracji bezpośredniej.
Póki co postaram się jednak wziąć udział w wyborach, choć do chwili obecnej nie podjęłam decyzji, na kogo miałabym oddać swój głos. Nawet, jeśli istnieją kandydaci lub kandydatki bliskie mi światopoglądowo, to startują zwykle z list ugrupowań, którym nie chciałabym udzielić poparcia (a głosując na osobę startującą ze środkowego miejsca na liście niestety muszę się z tym liczyć). Unikając wyboru między deszczem a rynną, być może oddam głos nieważny. Jest to przecież znany od dawna (i usankcjonowany prawnie w krajach takich, jak Hiszpania czy Wielka Brytania) sposób na uszanowanie wyborczego święta bez konieczności dokonywania wymuszonego wyboru. Narysuję na karcie kwiatek, choć może szkoda na to papieru. Szanuję zaangażowaną postawę tych, którzy dumnym krokiem udadzą się 9 października do urn. Odmowa wyboru także jednak domaga się poszanowania, i nie wyklucza z obywatelskiej wspólnoty.
Aleksandra Bilewicz
Tekst ukazał się na stronie internetowej pisma "Res Publica Nowa".