Wschodzące i zachodzące słońce
Trudno przecież spodziewać się chociażby pewnej dozy lewicowego radykalizmu w sensie ekonomicznym od milionera z autorytarnymi ciągotami, którego ego nie było w stanie zmieścić się w ciele i objęło patronatem bodaj najbardziej dynamiczny ruch polityczny ostatnich miesięcy. Janusz Palikot miał wprawdzie dość odwagi, by wygłaszać daleko idące - jak na państwo, w którym hegemonię nieprzerwanie sprawuje dyskurs katolicki - postulaty społeczne i antyklerykalne. Jednoczesne jednak podlanie ich hasłami podatku liniowego, prywatyzacji elektrowni czy chęcią wprowadzenia odpłatności za studia humanistyczne mogło z pewnością tworzyć atrakcyjny rezerwuar poglądów dla przeciętnego dorobkiewicza, ale musiało budzić wątpliwości u szczerze lewicowego wyborcy. Palikot, choć ogłosił się samozwańczym lewicowcem, zapomniał najwyraźniej, że lewica od z górą stu lat posługuje się hasłem "byt kształtuje świadomość". Zastosowanie go jako instrumentu analitycznego prowadzi zaś niechybnie ku stwierdzeniu, że jedynie syte i zadowolone z siebie społeczeństwo będzie w stanie rozpędzić na cztery wiatry demagogów, chcących palić na stosie czarownice, wyganiać Żydów czy rzucać kamieniami w homoseksualistów. Liderowi Ruchu Palikota zabrakło owych podstaw lewicowego dyskursu.
Trudno jednak odmówić Palikotowi wyrazistości i błyskotliwości, które z całą pewnością zjednały mu niejednego potencjalnego wyborcę lewicy. Zagubieni w politycznym Matrixie, o z lekka prospołecznych i antyklerykalnych poglądach chętnie poparli ugrupowanie, którego lider umiejętnie szermował hasłami o "interwencjonizmie społecznym" czy "opodatkowaniu kościoła". Owej swego rodzaju "brawury politycznej" zabrakło z całą pewnością Sojuszowi Lewicy Demokratycznej. Medialny zgiełk wokół kampanii wyborczej otwiera wszak dla partii z lewicą w nazwie znakomitą okazję do nagłośnienia najbardziej palących problemów społecznych. Zamiast wykorzystać nadarzającą się okazję do organizowania konferencji prasowych i poddawania na nich druzgocącej krytyce prawicowej oferty programowej, politycy Sojuszu zamknęli się za murem mglistych, powtarzanych jak mantra i zwyczajnie nudnych haseł. Malejące z roku na rok poparcie dla tej formacji, a jednocześnie brak śmiałych koncepcji na wyrwanie się z ideowego marazmu każą przypuszczać, że SLD stacza się stopniowo w polityczny niebyt.
PPPolityczna amatorszczyzna
O ile poczynania Ruchu Palikota można uznać za próby - mniej lub bardziej udane - kokietowania części elektoratu lewicy, a zachowanie polityków i działaczy SLD nasuwa porównanie do przestrasznego zająca, który schronił się w krzakach przed goniącym go wilkiem, o tyle postawę trzeciej z partii, która zgłasza pretensje do lewicowości - Polskiej Partii Pracy - można określić krótko: amatorszczyzna polityczna.
Sam rzut oka na osoby, które kandydowały do Sejmu i Senatu z list PPP, może wprawić w osłupienie. Nie ma chyba drugiego bytu politycznego na polskiej scenie, który miałby tak szeroką formułę: od umieszczania na liście zwolennika Fidela Castro (sic!) po wysuwanie kandydatury osób, które zdobyły wątpliwą sławę, broniąc krzyża na Krakowskim Przedmieściu (bęc!). Ów chaos na listach wyborczych PPP starała się nadrobić, robiąc dobrą minę do złej gry. Oto gdy lewicowy elektorat przecierał oczy ze zdumienia, kiedy informacja o starcie osób pokroju Henryka Krakowiaka ("Jest plemię szatańskie, niestety, które dzierży władzę światową") przedostała się za pośrednictwem Internetu do szerszego audytorium, na stronie partii pojawiło się kuriozalne oświadczenie. Przewodniczący PPP Bogusław Ziętek, dowiedziawszy się o ortodoksyjnie katolickich, a wręcz mesjanistycznych przekonaniach Strzeżaka i Krakowiaka, odciął się w nim od obu kandydatów.
Ową pomyłkę, a może niedopatrzenie dałoby się jeszcze wybaczyć, gdyby PPP była silną formacją pod względem ideologicznym. Co prawda jej przedstawiciele w mediach niejednokrotnie mówili o rzeczywistych problemach przeciętnego Kowalskiego, robili to jednak w sposób, który nie mógł być atrakcyjny dla nikogo, kto nie jest już przekonanym lewicowcem. Ziętek i jego poplecznicy częstokroć w telewizji wypadali po prostu blado na tle obytych z kamerami i dziennikarzami wyg z pozostałych partii. Ich wyraźnie widoczny stres, częste niedociągnięcia w jakości przekazu i wreszcie brak ciętych ripost odstręczały wyborców; nawet pomimo słuszności stawianych tez.
Co gorsza, PPP borykała się z prawdopodobnie najtrudniejszą przeszkodą, na jaką może natrafić partia przed wyborami - z sondażami. Te bądź nie uwzględniały jej w swoich wynikach, bądź podawały poparcie, oscylujące na granicy błędu statystycznego. Być może gdyby nie niemal omnipotentna władza ośrodków badania opinii publicznej w czasie kampanii wyborczej, Polska Partia Pracy otrzymałaby kilkanaście tysięcy głosów więcej od osób o autentycznie lewicowych przekonaniach. W sytuacji niewiary w możliwość powodzenia, elektorat ten zapewne 9 października oddał swój głos na Ruch Palikota lub Sojusz Lewicy Demokratycznej albo wybrał opcję bojkotu wyborów.
Ciemna strona mocy
Trzeba jednak przyznać, iż świadomy bojkot wyborów - podobnie jak każda świadoma, masowa akcja polityczna - należy w Polsce do rzadkości. Zdarzyło się wprawdzie, że mieszkańcy wsi Bieczyn w zeszłorocznych wyborach prezydenckich solidarnie, co do jednego, odmówili udziału w wyborach prezydenckich, by zwrócić uwagę na stan ich drogi, nieremontowanej od czasów II wojny światowej. Oczywistym jest jednak, że przedsięwzięcie to, choć godne uwagi, jest marginalnym wobec całości elektoratu.
Niemniej mechanizm niegłosowania za każdym razem wydaje się być podobny. Od wyborów stronią niezadowoleni, którzy nie widzą możliwości głębokich zmian wewnątrz obecnego systemu i dlatego odmawiają jego legitymizacji, którą przecież dla władz demokratycznych jest tylko i wyłącznie poparcie społeczne. Dlatego też elity obecnego systemu namawiają do głosowania nawet na konkurencyjne środowiska polityczne. Lepszy bowiem jawny wróg, którego można ośmieszyć czy - przy sprzyjającej koniunkturze - przeciągnąć na swoją stronę, niż masa niezdecydowanych i niezadowolonych, której przekonań i dążeń nie sposób jednoznacznie określić.
Miliony, które - jak zwykli mawiać politycy i dziennikarze głównego nurtu - "nie dorosły do demokracji i nie mają prawa narzekać" - są oczywiście grupą bardzo heterogeniczną, niemniej jednak w większości składają się z tych, którzy nie mają nic do stracenia. Osoby zamożne bowiem są beneficjentami obecnego systemu i chętnie go chronią, nawet za pomocą kartki wyborczej; przed "kibolami", "moherami", "ciemnogrodem", "roszczeniową hołotą" itp.
To właśnie te miliony, które 9 października zostały w domu, przegrywają najbardziej. Przegrywają nie tylko dlatego, że elity mają ich w głębokiej pogardzie i że o ich zdaniu - w przeciwieństwie do tych posłusznych, którzy oddali głos - nie zająknie się żaden socjolog czy politolog; który jednocześnie na wszystkie sposoby przeanalizuje wyniki wyborów, uzyskane dzięki zaznaczeniu krzyżyka na karcie do głosowania przez tę drugą część społeczeństwa. Przegrywają oni także dlatego, że - choć są niejako naturalnym elektoratem lewicy - nie mają obecnie realnych perspektyw na wyjście z cienia. Partyjna lewica wszak, z powodu swych słabości, nie potrafi do nich dotrzeć z przekonującą i atrakcyjną ofertą polityczną, a mniejsze organizacje, z powodu swych wewnętrznych wojenek, a także ogólnej bierności i niechęci społeczeństwa do aktywizmu, nie mają większego przełożenia na sytuację.
Wyjście z błędnego koła to perspektywa rozłożona w czasie na wiele lat. Perspektywa, która zakłada nie popadanie w anarchistyczną alternatywę (skuteczniejszych przemian można dokonać, wykorzystując zarówno oddolne, jak i odgórne instrumenty działania) przy jednoczesnym odrzuceniu niezdrowej ekscytacji wyborczą farsą. Gorączka towarzysząca każdemu głosowaniu może być oczywiście z powodzeniem wykorzystana do nagłaśniania dezyderatów lewicy społecznej, ale zamierzony skutek przyniesienie ona tylko wtedy, gdy będzie sprzężona z codziennymi rozmowami i działaniami.
Tylko poprzez odrodzenie solidarności społecznej, oddolnej aktywności i demokracji oraz etosu wspólnotowego, które niegdyś były chlubą Polaków, a obecnie zostały zaprzepaszczone przez dwie dekady nachalnej promocji liberalnego egoizmu, lewica może przełamać pasmo klęsk i kiedyś stwierdzić: "Wygraliśmy!".