Ostatnie miesiące były chyba najgorętszym okresem protestów społecznych od roku 1968. Protesty chilijskich studentów domagających się zwiększenia nakładów budżetu na szkolnictwo wyższe dzięki wsparciu związkowców doprowadziły do dwudniowego ogólnonarodowego strajku. W Tel Awiwie setki tysięcy młodych Izraelczyków wyszły na ulice protestując przeciw wysokim cenom nieruchomości i braku polityki państwa ułatwiającej znalezienie mieszkań. Na początku sierpnia przez uboższe dzielnice Londynu przetoczyła się fala zamieszek i włamań do sklepów, a w drugiej połowie sierpnia na ulicach Berlina i Hamburga zaczęły płonąć luksusowe samochody. W czerwcu Grecy masowo demonstrowali przeciw rządowym reformom. Także na placach i skwerach Hiszpanii od maja zbierają się przeciwnicy cięć budżetowych i zwolennicy, jak mówią o sobie, przywrócenia prawdziwej demokracji. Jesienią protesty ogarnęły też amerykańskie miasta - razem z symbolem obecnego porządku, jakim jest giełda na Wall Street.
W trakcie niektórych - na ogół - pokojowych protestów niewielkie grupy demonstrantów ścierają się z policją (te właśnie sceny najczęściej widzimy w wyczulonych na przemoc mediach). Dlaczego część protestujących decyduje się na taki sposób wyrażania gniewu? Kto w antykapitalistycznym odruchu obrabuje sklep, a kto zbuduje namiotowe miasteczko? Pytania te wydają się kluczowe dla zrozumienia dzisiejszej Europy i świata. Zadają je również psychologowie społeczni.
Oburzeni na dwa sposoby
Wielu publicystów komentujących zamieszki i protesty dziwiło się, że dochodzi do nich w krajach całkiem zamożnych, jak Niemcy czy Wielka Brytania, albo w krajach odnotowujących obecnie spektakularny wzrost gospodarczy, jak Izrael. Psychologa społecznego to nie zaskakuje. Badania nad relatywną deprywacją pokazują, że największą skłonność do protestu mają nie osoby najuboższe, lecz raczej te, których wysokie oczekiwania nie zostają zaspokojone. Pokazał to zresztą już w połowie XIX w. Alexis de Toqueville analizując rewolucję francuską.
Ceną wzrostu gospodarczego jest często wzrost nierówności społecznych w rozwijających się krajach. Tam, gdzie PKB rośnie, klasa średnia zaczyna często tracić poczucie bezpieczeństwa socjalnego. Dzisiejsi Europejczycy czy Izraelczycy doświadczają właśnie tego, co psychologia nazywa relatywną deprywacją: nagle tracą pewność zatrudnienia, mieszkania. Opiekuńcze dotychczas państwo, walcząc o utrzymanie odpowiednich ekonomicznych wskaźników, rezygnuje z tego, co dotychczas zapewniało - zdaje ich na pastwę rynku.
Ta frustracja może mieć dwojakie konsekwencje. Dr Nicole Tausch z Uniwersytetu St Andrews i Dr Julia Becker z Uniwersytetu w Marburgu prowadziły niedawno badania nad normatywnymi i nienormatywnymi formami protestu. Do tych pierwszych należą strajki, petycje, demonstracje. Wśród nienormatywnych form są wszelkie akty wandalizmu czy przemocy fizycznej. Osoby, które czują się bezradne i nie mają poczucia wpływu na bieg wydarzeń, odczuwają pogardę i w końcu decydują się na protest nienormatywny. Tak wybuchają zamieszki - skierowane przeciw znienawidzonemu rządowi czy systemowi. Osoby z większym poczuciem skuteczności własnych działań w wyniku frustracji odczuwają nie pogardę, a gniew. Ten gniew motywuje do protestów normatywnych - strajków czy demonstracji. Tak powstają np. miasteczka namiotowe w Tel Awiwie czy Madrycie.
Kluczem do poradzenia sobie z zamieszkami i podpaleniami samochodów są więc działania rządu. Jeśli rządzący będą odpowiadać na żądania protestujących, jeśli postarają się odbudować fundamenty państwa socjalnego, wówczas dadzą protestującym poczucie skuteczności. Przekażą im w ten sposób ważny komunikat: Wasze działania zostały wysłuchane i wpłynęły na nasze decyzje. Rząd, który będzie powtarzał mantrę "there is no alternative", będzie odpowiadał za brutalizację protestów sfrustrowanej młodzieży, również tej z klasy średniej. W dzisiejszej Europie niewysłuchane miasteczko namiotowe to splądrowany sklep i spalony samochód.
Oburzeni a sprawa polska
Choć w Polsce zjawiska te nadal wydają się dość odległe, nietrudno zauważyć problemy podobne do tych, które leżą u podłoża protestów w Chile, Grecji czy Izraelu. Brak osłon socjalnych, niepewność zatrudnienia czy wysokie ceny mieszkań uderzają właśnie w młodych absolwentów uczelni. Przed nami najprawdopodobniej druga fala kryzysu, która sytuację młodych Polaków na rynku pracy może uczynić podobną do tej w Grecji czy Hiszpanii. Obecne plany reform szkolnictwa wyższego niepokojąco zbliżają nas do stanu, przeciw któremu zbuntowali się młodzi Chilijczycy: uczelnie nastawione na zysk, finansowanie edukacji przez bony oświatowe, system kredytów oraz zbliżone czesne na uczelniach prywatnych i państwowych. Ta polityka - tak często postulowana w Polsce - doprowadziła do zapaści szkolnictwa publicznego w Chile, a w efekcie wyprowadziła tamtejszych studentów na ulicę. Czy zatem w Polsce również nastąpią masowe protesty studentów i absolwentów uczelni? Na razie – opierając się na badaniach sondażowych - trudno wyobrazić sobie tego typu scenariusz. Polacy są wyjątkowo niechętni do wyrażania swoich poglądów w protestach ulicznych czy demonstracjach, o czym najlepiej świadczy mała liczba uczestników pierwszego warszawskiego marszu "oburzonych". Z drugiej strony, jak zauważył na łamach "Ha`aretz" wybitny psycholog polityczny prof. Daniel Bar-Tal, całkiem niedawno jeszcze badania wykazywały, że nic nie jest w stanie wyprowadzić Izraelczyków na ulicę. Rzeczywistość ostatnich miesięcy zaskakuje psychologów - choć większość z nich zgodnie stwierdza, że kluczem do zrozumienia dynamiki protestów jest gotowość państwa do reform i odbudowy bezpieczeństwa socjalnego u grup, których tego bezpieczeństwa pozbawiono.
Michał Bilewicz
Tekst ukazał się na stronie internetowej pisma "Res Publika Nowa" (www.publica.pl).